Profil użytkownika

DonDiego
Zamieszcza historie od: | 6 listopada 2023 - 7:49 |
Ostatnio: | 10 kwietnia 2025 - 8:02 |
- Historii na głównej: 14 z 14
- Punktów za historie: 1832
- Komentarzy: 15
- Punktów za komentarze: 120
Żona mojego kolegi Jacka, kupiła przez internet antyczną komodę. W związku z tym zakupem, Jacek dostał tzw. bojowe zadanie odebrania komody od sprzedawcy i uiszczenia należności. Jacek jeździ passatem kombi, więc niejako na pewniaka udał się po odbiór wspomnianej komody. Na miejscu okazało się, że mebel jest na tyle duży, iż nawet w „passeratti” kombi się nie zmieści i Jacek będzie musiał wykombinować jakiś transport.
Wychodząc z domu sprzedawcy komody, Jacek natknął się na Pawła, swojego kolegę ze studiów, którego nie widział już kilkanaście lat. Panowie serdecznie się przywitali i po tradycyjnej wymianie zdań typu „kopa lat”, „co u Ciebie słychać”, Paweł zapytał się Jacka co go sprowadza w te rejony wielkiego miasta. Jacek wyjaśnił, że przyjechał po komodę, ale niestety ta się nie zmieści w jego samochodzie i teraz musi kombinować jakiś transport lub po prostu zamówić taksówkę bagażową. Paweł zapewnił Jacka, że nie musi się już martwić o transport, gdyż on w sobotę pożycza od kumpla dostawczaka, bo ma do zabrania parę gratów ze starego mieszkania, położonego rzut beretem od miejsca, w którym rozmawiali. Zabiorą więc tych kilka gratów, a i komoda Jacka się zmieści. Dodatkowo okazało się, że Paweł kupił mieszkanie w dzielnicy, w której mieszkał Jacek, więc nie będą musieli krążyć po całym mieście. No po prostu bajka! Paweł spadł z nieba Jackowi!
W sobotę Paweł przyjechał po Jacka i ruszyli zabrać wspomniane parę gratów ze starego mieszkania Pawła. Te kilka gratów okazało się być… przeprowadzką niemal całego dwupokojowego mieszkania. Niemal, gdyż szafy wnękowe i zabudowa kuchni pozostawały. Za pierwszym kursem zabrali rzeczy spakowane w kartony. Za drugim i trzecim meble plus komodę Jacka. Na dodatek wspomniane mieszkanie znajdowało się w bloku bez windy. Na całe szczęście w nowym mieszkaniu Pawła winda już była. Nie zmienia to faktu, że Jacek stracił całą sobotę na przeprowadzkę kolegi, o totalnym zmęczeniu nie wspominając. Oczywiście w tym momencie zapytałem się Jacka, dlaczego po prostu nie obrócił się na pięcie i „nie podziękował” koledze. Okazało się, że kiedy Jacek wspomniał, że miało być do przewiezienia parę rzeczy, a jest full przeprowadzka, Paweł zapewnił go, że już za chwileczkę, już za momencik na miejscu zjawi się jego szwagier wraz z bratem i to oni będą wszystko nosić, a Jacek będzie sobie mógł pójść na piwko do pobliskiego pubu. Co jakiś czas Paweł „dzwonił” do szwagra, czy tam brata i zapewniał, że za chwilę będą. Przy drugim kursie wiadomo było, że to zwykła ściema, ale Jacek machnął już na to ręką.
Najlepsze miało jednak dopiero nadejść! Po zakończeniu przeprowadzki, panowie dotarli wreszcie do domu Jacka i wnieśli komodę. Kiedy Jacek chciał się już oschle pożegnać z Pawłem, usłyszał od niego, że teraz muszą się rozliczyć! Mocno zdziwiony zapytał się o jakie rozliczenie chodzi. W odpowiedzi usłyszał, że kumplowi za pożyczenie dostawczaka obiecał dobrego łyskacza, a dodatkowo zrobili sporo kilometrów jeżdżąc z jednego końca miasta na drugi, a benzyna przecież kosztuje. Swój wywód zakończył żądaniem 100 zł. Jacka to zszokowało, ale szybko się opanował i stwierdził, że wprawdzie nie zna panujących na rynku stawek dla pracowników robiących przeprowadzki, ale biorąc pod uwagę, że to ciężka fizyczna harówka i to, że spędził na tej pracy cały dzień, 300 zł będzie odpowiednią gratyfikacją. Po odjęciu żądanych 100 zł, Jacek zażyczył sobie od Pawła 200 zł. Wywód ten okrasił oczywiście szeregiem nienadających się do cytowania słów i poprosił (eufemizm) Pawła o opuszczenie swojej posesji.
Wychodząc z domu sprzedawcy komody, Jacek natknął się na Pawła, swojego kolegę ze studiów, którego nie widział już kilkanaście lat. Panowie serdecznie się przywitali i po tradycyjnej wymianie zdań typu „kopa lat”, „co u Ciebie słychać”, Paweł zapytał się Jacka co go sprowadza w te rejony wielkiego miasta. Jacek wyjaśnił, że przyjechał po komodę, ale niestety ta się nie zmieści w jego samochodzie i teraz musi kombinować jakiś transport lub po prostu zamówić taksówkę bagażową. Paweł zapewnił Jacka, że nie musi się już martwić o transport, gdyż on w sobotę pożycza od kumpla dostawczaka, bo ma do zabrania parę gratów ze starego mieszkania, położonego rzut beretem od miejsca, w którym rozmawiali. Zabiorą więc tych kilka gratów, a i komoda Jacka się zmieści. Dodatkowo okazało się, że Paweł kupił mieszkanie w dzielnicy, w której mieszkał Jacek, więc nie będą musieli krążyć po całym mieście. No po prostu bajka! Paweł spadł z nieba Jackowi!
W sobotę Paweł przyjechał po Jacka i ruszyli zabrać wspomniane parę gratów ze starego mieszkania Pawła. Te kilka gratów okazało się być… przeprowadzką niemal całego dwupokojowego mieszkania. Niemal, gdyż szafy wnękowe i zabudowa kuchni pozostawały. Za pierwszym kursem zabrali rzeczy spakowane w kartony. Za drugim i trzecim meble plus komodę Jacka. Na dodatek wspomniane mieszkanie znajdowało się w bloku bez windy. Na całe szczęście w nowym mieszkaniu Pawła winda już była. Nie zmienia to faktu, że Jacek stracił całą sobotę na przeprowadzkę kolegi, o totalnym zmęczeniu nie wspominając. Oczywiście w tym momencie zapytałem się Jacka, dlaczego po prostu nie obrócił się na pięcie i „nie podziękował” koledze. Okazało się, że kiedy Jacek wspomniał, że miało być do przewiezienia parę rzeczy, a jest full przeprowadzka, Paweł zapewnił go, że już za chwileczkę, już za momencik na miejscu zjawi się jego szwagier wraz z bratem i to oni będą wszystko nosić, a Jacek będzie sobie mógł pójść na piwko do pobliskiego pubu. Co jakiś czas Paweł „dzwonił” do szwagra, czy tam brata i zapewniał, że za chwilę będą. Przy drugim kursie wiadomo było, że to zwykła ściema, ale Jacek machnął już na to ręką.
Najlepsze miało jednak dopiero nadejść! Po zakończeniu przeprowadzki, panowie dotarli wreszcie do domu Jacka i wnieśli komodę. Kiedy Jacek chciał się już oschle pożegnać z Pawłem, usłyszał od niego, że teraz muszą się rozliczyć! Mocno zdziwiony zapytał się o jakie rozliczenie chodzi. W odpowiedzi usłyszał, że kumplowi za pożyczenie dostawczaka obiecał dobrego łyskacza, a dodatkowo zrobili sporo kilometrów jeżdżąc z jednego końca miasta na drugi, a benzyna przecież kosztuje. Swój wywód zakończył żądaniem 100 zł. Jacka to zszokowało, ale szybko się opanował i stwierdził, że wprawdzie nie zna panujących na rynku stawek dla pracowników robiących przeprowadzki, ale biorąc pod uwagę, że to ciężka fizyczna harówka i to, że spędził na tej pracy cały dzień, 300 zł będzie odpowiednią gratyfikacją. Po odjęciu żądanych 100 zł, Jacek zażyczył sobie od Pawła 200 zł. Wywód ten okrasił oczywiście szeregiem nienadających się do cytowania słów i poprosił (eufemizm) Pawła o opuszczenie swojej posesji.
znajomy przeprowadzka
Ocena:
184
(192)
Ostatnie opowieści o SOR-ach oraz zbliżająca się Wielkanoc, przypomniały mi historię, która wydarzyła się kilka lat temu. Bohaterami opowieści są bracia - Darek i o 4 lata młodszy od niego Marek. Darka poznałem dzięki mojemu kumplowi ze studiów, zaś Marka nigdy na oczy nie widziałem, ale za to dużo o nim słyszałem. Ktoś kiedyś powiedział o Marku, że piątą klepkę to on ma, ale często mu się odkleja. Na czym to polegało? Otóż Marek należał do osób, którym jeśli powiedziało się, żeby czegoś nie robili, gdyż np. poparzą się, kopnie ich prąd itp., to na 98% to zrobili. Takich przypadków było bardzo dużo. Czasami kończyły się śmiechem, czasami płaczem, kilkoma siniakami, a czasami niestety na SORze.
Prosty przykład. Jako nastolatkowie bracia wraz z kolegami poszli na ryby. Nad wodą zaczęli robić sobie kanapki. Do krojenia bułek jeden z kolegów zaoferował swój nowy nóż do filetowania ryb. Uprzedził Marka jako najmłodszego w towarzystwie, aby nie kroił swojej bułki trzymając ją pomiędzy kciukiem i palcem wskazującym, gdyż nóż jest ostry jak brzytwa i używając większej siły, może sobie przeciąć skórę w „zgięciu” pomiędzy tymi palcami. Co zrobił Marek? Postanowił sprawdzić prawdziwość tych słów i pokaleczył się tak, że wymagało to niestety szycia na SORze. Dodam, że Marek miał wówczas 13 lat, a nie na przykład 5.
Najgorsze w tym wszystkim było to, że rodzice za akcje Marka, zawsze obwiniali Darka, uznając że starszy brat powinien wziąć na swoje barki odpowiedzialność za młodszego. Na samych reprymendach słownych się niestety nie kończyło i Darek ponosił różne nieprzyjemne konsekwencje działań Marka. Po opisanej sytuacji z nożem, dostał np. miesięczny szlaban na wędkowanie. Członkowie rodziny i przyjaciele, czasami próbowali tłumaczyć rodzicom Darka i Marka, że starszego z braci nie można obwiniać za wszystko co nawywija młodszy, ale nikomu się to nie udało. Rodzice byli pod tym względem nieprzejednani, a w rodzinie pocieszano się, że Marek z tego wyrośnie.
Tu trzeba też dodać, że relacje pomiędzy braćmi, niezależnie od takiego, a nie innego podejścia rodziców, były zawsze bardzo dobre, ale mimo wszystko Darek odetchnął, kiedy Marek wybrał się na studia na drugi koniec Polski. Pomimo bowiem osiągnięcia przez Marka pełnoletniości, rodzice nadal uważali, że Darek powinien być jego aniołem stróżem. Po skończeniu studiów Marek osiadł na wspomnianym drugim końcu naszego kraju, ożenił się i został ojcem dwójki dzieci.
Kilka lat temu, Marek wraz z rodziną przyjechał na Wielkanoc do swoich rodziców. Przyjechał w piątek przed południem i na wieczór umówił się z Darkiem na piwo w pobliskim pubie. Bracia usiedli przy barze i delektowali się piwkiem. W pewnym momencie ktoś z sali zgłosił barmanowi, że przepaliła się żarówka. Barman poszedł ją wymienić i kiedy wrócił z przepaloną żarówką, zagadnął go siedzący przy barze klient. Konkretnie zapytał się barmana, czy ten wie, że żarówkę da się włożyć do ust bez problemu, ale wyjąć już nie, tzn. da się ale po podaniu jakiegoś specyfiku przez lekarza.
Pomiędzy panami zaczęła się dyskusja, z której wynikało, że klient oglądał w TV program, w którym jakiś aktor, czy innej maści celebryta opowiadał śmieszną historię z wkładaniem żarówki do ust i koniecznością jazdy na SOR. Przy barze wywiązała się dyskusja na ten temat, gdzie ktoś twierdził, że to bujda, a ktoś inny, że jak najbardziej fakt. W końcu barman żartobliwie zaproponował, że może któryś spróbuje i włoży sobie żarówkę do ust. Pewnie się już domyślacie… TAK! Marek włożył sobie żarówkę do ust. Dodam jeszcze, że kiedy to zrobił, Darka nie było przy barze, gdyż poszedł do toalety. Na marginesie, spór został rozstrzygnięty, tj. żarówki wyjąć się nie dało i trzeba było udać się na SOR.
Na SORze niczego w 15 minut się nie załatwia, więc bracia kwitli na poczekalni jakiś czas. Przedłużający się wypad „na 2 piwka” zaniepokoił żonę Marka, która do niego zadzwoniła. Odebrał oczywiście Darek, gdyż z żarówką w gębie rozmawiać się nie da. Tłumaczenie całej sytuacji przez Darka nie przekonało ślubnej Marka. Uznała, że panowie się upili i musiało stać się coś co chcą przed nią ukryć. No ja jej się nie dziwię, gdyż kto przy zdrowych zmysłach wkłada sobie żarówkę do ust. Po kilku minutach zjawiła się na SORze, a wraz z nią ojciec braci. Na widok gwintu żarówki wystającego z ust, ślubna Marka padła ze śmiechu. Z kolei ojciec zrobił karczemna awanturę Darkowi, stwierdzając że jako starszy brat nie powinien młodszego zostawiać przy barze samego. Na ironiczne pytanie Darka, czy w takim razie miał nie iść do toalety i zeszczać się w majtki, usłyszał odpowiedź, że … TAK!!!
Aby nie pozostawiać żadnych wątpliwości, wyjaśniam że w momencie, kiedy ta sytuacja miała miejsce, Marek miał 34 lata!
Prosty przykład. Jako nastolatkowie bracia wraz z kolegami poszli na ryby. Nad wodą zaczęli robić sobie kanapki. Do krojenia bułek jeden z kolegów zaoferował swój nowy nóż do filetowania ryb. Uprzedził Marka jako najmłodszego w towarzystwie, aby nie kroił swojej bułki trzymając ją pomiędzy kciukiem i palcem wskazującym, gdyż nóż jest ostry jak brzytwa i używając większej siły, może sobie przeciąć skórę w „zgięciu” pomiędzy tymi palcami. Co zrobił Marek? Postanowił sprawdzić prawdziwość tych słów i pokaleczył się tak, że wymagało to niestety szycia na SORze. Dodam, że Marek miał wówczas 13 lat, a nie na przykład 5.
Najgorsze w tym wszystkim było to, że rodzice za akcje Marka, zawsze obwiniali Darka, uznając że starszy brat powinien wziąć na swoje barki odpowiedzialność za młodszego. Na samych reprymendach słownych się niestety nie kończyło i Darek ponosił różne nieprzyjemne konsekwencje działań Marka. Po opisanej sytuacji z nożem, dostał np. miesięczny szlaban na wędkowanie. Członkowie rodziny i przyjaciele, czasami próbowali tłumaczyć rodzicom Darka i Marka, że starszego z braci nie można obwiniać za wszystko co nawywija młodszy, ale nikomu się to nie udało. Rodzice byli pod tym względem nieprzejednani, a w rodzinie pocieszano się, że Marek z tego wyrośnie.
Tu trzeba też dodać, że relacje pomiędzy braćmi, niezależnie od takiego, a nie innego podejścia rodziców, były zawsze bardzo dobre, ale mimo wszystko Darek odetchnął, kiedy Marek wybrał się na studia na drugi koniec Polski. Pomimo bowiem osiągnięcia przez Marka pełnoletniości, rodzice nadal uważali, że Darek powinien być jego aniołem stróżem. Po skończeniu studiów Marek osiadł na wspomnianym drugim końcu naszego kraju, ożenił się i został ojcem dwójki dzieci.
Kilka lat temu, Marek wraz z rodziną przyjechał na Wielkanoc do swoich rodziców. Przyjechał w piątek przed południem i na wieczór umówił się z Darkiem na piwo w pobliskim pubie. Bracia usiedli przy barze i delektowali się piwkiem. W pewnym momencie ktoś z sali zgłosił barmanowi, że przepaliła się żarówka. Barman poszedł ją wymienić i kiedy wrócił z przepaloną żarówką, zagadnął go siedzący przy barze klient. Konkretnie zapytał się barmana, czy ten wie, że żarówkę da się włożyć do ust bez problemu, ale wyjąć już nie, tzn. da się ale po podaniu jakiegoś specyfiku przez lekarza.
Pomiędzy panami zaczęła się dyskusja, z której wynikało, że klient oglądał w TV program, w którym jakiś aktor, czy innej maści celebryta opowiadał śmieszną historię z wkładaniem żarówki do ust i koniecznością jazdy na SOR. Przy barze wywiązała się dyskusja na ten temat, gdzie ktoś twierdził, że to bujda, a ktoś inny, że jak najbardziej fakt. W końcu barman żartobliwie zaproponował, że może któryś spróbuje i włoży sobie żarówkę do ust. Pewnie się już domyślacie… TAK! Marek włożył sobie żarówkę do ust. Dodam jeszcze, że kiedy to zrobił, Darka nie było przy barze, gdyż poszedł do toalety. Na marginesie, spór został rozstrzygnięty, tj. żarówki wyjąć się nie dało i trzeba było udać się na SOR.
Na SORze niczego w 15 minut się nie załatwia, więc bracia kwitli na poczekalni jakiś czas. Przedłużający się wypad „na 2 piwka” zaniepokoił żonę Marka, która do niego zadzwoniła. Odebrał oczywiście Darek, gdyż z żarówką w gębie rozmawiać się nie da. Tłumaczenie całej sytuacji przez Darka nie przekonało ślubnej Marka. Uznała, że panowie się upili i musiało stać się coś co chcą przed nią ukryć. No ja jej się nie dziwię, gdyż kto przy zdrowych zmysłach wkłada sobie żarówkę do ust. Po kilku minutach zjawiła się na SORze, a wraz z nią ojciec braci. Na widok gwintu żarówki wystającego z ust, ślubna Marka padła ze śmiechu. Z kolei ojciec zrobił karczemna awanturę Darkowi, stwierdzając że jako starszy brat nie powinien młodszego zostawiać przy barze samego. Na ironiczne pytanie Darka, czy w takim razie miał nie iść do toalety i zeszczać się w majtki, usłyszał odpowiedź, że … TAK!!!
Aby nie pozostawiać żadnych wątpliwości, wyjaśniam że w momencie, kiedy ta sytuacja miała miejsce, Marek miał 34 lata!
rodzina
Ocena:
177
(189)
Mój kuzyn Jacek, po ślubie przeprowadził się do swojej małżonki. Dom, w którym zamieszkał mieścił się w położonej na uboczu dzielnicy niewielkiego miasteczka, którą z trzech stron otaczał las. Na końcu tej dzielnicy w starym domu, mieszkała bardzo liczna, wielopokoleniowa rodzina, której miejscowi wiele lat temu nadali przydomek od nazwiska jednego z hitlerowskich dygnitarzy. Na potrzeby tej opowieści, nazwijmy ich Goeringami.
Mężczyźni w tej rodzinie dzielili się na tych, którzy siedzieli, siedzą lub będą siedzieć. Nie byli to żadni mafiozi, tylko pospolici i prymitywni przestępcy. Tu coś ukradli, tam się włamali, a gdzie indziej kogoś pobili i okradli. Panie natomiast były znane z tego, że zostawały matkami jednego lub więcej bąbelków przed uzyskaniem pełnoletniości oraz z wybuchowych temperamentów. Rodzina Goeringów słynęła z zamiłowania do alkoholu i braku zamiłowania do jakiejkolwiek pracy. Po prostu typowe patusy.
Jacek z Goeringami nie miał nigdy żadnych zatargów i generalnie obchodzili go tyle co zeszłoroczny śnieg, ale teściowa Jacka lubiła sobie o nich pogadać, szczególnie że jej koleżanka prowadziła miejscowy sklepik. Jeśli ktoś zna realia sklepików w małych miejscowościach, to doskonale wie, że na ich zapleczach, miejscowi spożywają alkohol. Nie inaczej było tutaj, a trzon alkoholowej klienteli pijącej na zapleczu, stanowili oczywiście Goeringowie obojga płci. Sklepowa miała zatem najświeższe wiadomości o tym co dzieje się w rodzinie, a teściowa Jacka „przynosiła” je do domu.
Jak to się zwykło mawiać, w każdej rodzinie znajdzie się czarna owca. W rodzinie Goeringów, znalazły się nawet dwie. Byli to Asia i Sławek. Oboje skończyli szkoły, założyli rodziny, wyprowadzili się do pobliskiego, większego miasta powiatowego i oczywiście pracowali. Dla Goeringów kończenie szkół, jakieś matury, kursy, szkolenia no i w ogóle praca, to było coś niepojętego. Na początku śmiali się z Asi i Sławka, że się uczą, a potem że pracują, ale z czasem zaczęła w nich narastać złość. Dlaczego? Ano dlatego, że ani Asia, ani Sławek nie kwapili się do pożyczania Goeringom pieniędzy, czy też stawiania im alkoholu. Zdaniem Goeringów skoro pracują, stać ich na wakacje, czy też zakup samochodów, to rodzinę powinni wspierać finansowo, a w szczególności poprzez stawianie flaszek. Złość na Asię i Sławka narastała i w pewnym momencie Goeringowie postanowili dać im nauczkę. Oczywiście na pomysł jaką nauczkę, wpadli podczas libacji alkoholowej. W tych przeżartych alkoholem łbach zrodziła się idea spalenia Asi i Sławka. Konkretnie zakładu usługowego prowadzonego przez Asię i domu, w którym Sławek mieszkał z teściami. W tym miejscu wyjaśnię, że mąż Asi i żona Sławka byli spokrewnieni i tego dnia mieli wesele w rodzinie. Goeringowie wiedzieli więc, że w domu Sławka nikogo nie będzie. Pomysł spalenia zakładu Asi, wziął się z kolei z tego, że Asia z mężem przeprowadzili się właśnie do nowego mieszkania i Goeringowie „niestety” nie znali jej adresu.
W konsekwencji, trzech kompletnie pijanych Goeringów, uzbrojonych w jakieś baniaki z benzyną, wsiadło w pociąg i po 10-ciu minutach znalazło się w mieście, gdzie mieszkali Asia i Sławek. Najpierw poszli pod zakład Asi, ale tenże mieścił się w pawilonie obok jakiegoś pubu, pełnego jeszcze klientów siedzących w ogródku. Dlatego postanowili udać się pod dom Sławka, a po jego spaleniu wrócić do zakładu Asi, licząc na to, że pub już będzie zamknięty. Po drodze musieli chyba kontynuować spożycie alkoholu, gdyż według zeznań świadków tj. sąsiadów Sławka, strasznie głośno się zachowywali i mieli trudności ze sforsowaniem ogrodzenia. Jeden z Goeringów zawisł na ogrodzeniu i pozostałych dwóch musiało się natrudzić, żeby go zdjąć z tegoż ogrodzenia. Na cichej i gęsto zabudowanej uliczce domków jednorodzinnych, zarówno widok trzech kompletnie pijanych facetów, jak i hałas, który wywołało ich pojawienie się, musiało wzbudzić zainteresowanie sąsiadów, którzy oczywiście zaalarmowali policję. Zanim stróże prawa dojechali na miejsce, Goeringowie zdążyli polać benzyną drzwi wejściowe oraz taras, ale ognia podłożyć nie zdołali.
Cała opisana akcja wygląda troszkę jak karykatura działań Gangu Olsena, ale gdyby zakład Asi nie sąsiadował z pubem, a dom Sławka mieścił się gdzieś na uboczu, to te patusy zrealizowałyby swój plan.
Mężczyźni w tej rodzinie dzielili się na tych, którzy siedzieli, siedzą lub będą siedzieć. Nie byli to żadni mafiozi, tylko pospolici i prymitywni przestępcy. Tu coś ukradli, tam się włamali, a gdzie indziej kogoś pobili i okradli. Panie natomiast były znane z tego, że zostawały matkami jednego lub więcej bąbelków przed uzyskaniem pełnoletniości oraz z wybuchowych temperamentów. Rodzina Goeringów słynęła z zamiłowania do alkoholu i braku zamiłowania do jakiejkolwiek pracy. Po prostu typowe patusy.
Jacek z Goeringami nie miał nigdy żadnych zatargów i generalnie obchodzili go tyle co zeszłoroczny śnieg, ale teściowa Jacka lubiła sobie o nich pogadać, szczególnie że jej koleżanka prowadziła miejscowy sklepik. Jeśli ktoś zna realia sklepików w małych miejscowościach, to doskonale wie, że na ich zapleczach, miejscowi spożywają alkohol. Nie inaczej było tutaj, a trzon alkoholowej klienteli pijącej na zapleczu, stanowili oczywiście Goeringowie obojga płci. Sklepowa miała zatem najświeższe wiadomości o tym co dzieje się w rodzinie, a teściowa Jacka „przynosiła” je do domu.
Jak to się zwykło mawiać, w każdej rodzinie znajdzie się czarna owca. W rodzinie Goeringów, znalazły się nawet dwie. Byli to Asia i Sławek. Oboje skończyli szkoły, założyli rodziny, wyprowadzili się do pobliskiego, większego miasta powiatowego i oczywiście pracowali. Dla Goeringów kończenie szkół, jakieś matury, kursy, szkolenia no i w ogóle praca, to było coś niepojętego. Na początku śmiali się z Asi i Sławka, że się uczą, a potem że pracują, ale z czasem zaczęła w nich narastać złość. Dlaczego? Ano dlatego, że ani Asia, ani Sławek nie kwapili się do pożyczania Goeringom pieniędzy, czy też stawiania im alkoholu. Zdaniem Goeringów skoro pracują, stać ich na wakacje, czy też zakup samochodów, to rodzinę powinni wspierać finansowo, a w szczególności poprzez stawianie flaszek. Złość na Asię i Sławka narastała i w pewnym momencie Goeringowie postanowili dać im nauczkę. Oczywiście na pomysł jaką nauczkę, wpadli podczas libacji alkoholowej. W tych przeżartych alkoholem łbach zrodziła się idea spalenia Asi i Sławka. Konkretnie zakładu usługowego prowadzonego przez Asię i domu, w którym Sławek mieszkał z teściami. W tym miejscu wyjaśnię, że mąż Asi i żona Sławka byli spokrewnieni i tego dnia mieli wesele w rodzinie. Goeringowie wiedzieli więc, że w domu Sławka nikogo nie będzie. Pomysł spalenia zakładu Asi, wziął się z kolei z tego, że Asia z mężem przeprowadzili się właśnie do nowego mieszkania i Goeringowie „niestety” nie znali jej adresu.
W konsekwencji, trzech kompletnie pijanych Goeringów, uzbrojonych w jakieś baniaki z benzyną, wsiadło w pociąg i po 10-ciu minutach znalazło się w mieście, gdzie mieszkali Asia i Sławek. Najpierw poszli pod zakład Asi, ale tenże mieścił się w pawilonie obok jakiegoś pubu, pełnego jeszcze klientów siedzących w ogródku. Dlatego postanowili udać się pod dom Sławka, a po jego spaleniu wrócić do zakładu Asi, licząc na to, że pub już będzie zamknięty. Po drodze musieli chyba kontynuować spożycie alkoholu, gdyż według zeznań świadków tj. sąsiadów Sławka, strasznie głośno się zachowywali i mieli trudności ze sforsowaniem ogrodzenia. Jeden z Goeringów zawisł na ogrodzeniu i pozostałych dwóch musiało się natrudzić, żeby go zdjąć z tegoż ogrodzenia. Na cichej i gęsto zabudowanej uliczce domków jednorodzinnych, zarówno widok trzech kompletnie pijanych facetów, jak i hałas, który wywołało ich pojawienie się, musiało wzbudzić zainteresowanie sąsiadów, którzy oczywiście zaalarmowali policję. Zanim stróże prawa dojechali na miejsce, Goeringowie zdążyli polać benzyną drzwi wejściowe oraz taras, ale ognia podłożyć nie zdołali.
Cała opisana akcja wygląda troszkę jak karykatura działań Gangu Olsena, ale gdyby zakład Asi nie sąsiadował z pubem, a dom Sławka mieścił się gdzieś na uboczu, to te patusy zrealizowałyby swój plan.
rodzina
Ocena:
208
(214)
Właśnie przeczytałem, że sprawca tragicznego w skutkach wypadku na Trasie Łazienkowskiej w Warszawie, został deportowany z Niemiec i znajduje się już w Polsce.
Rzuciłem okiem na komentarze pod artykułem, a tam jak zwykle w takich przypadkach „żądania” kary 25 lat, dożywocia, a nawet przywrócenia kary śmierci. Dostało się nawet adwokatowi tego bandyty. Oburzenie powszechne i słuszne. Ale to moim zdaniem jedna strona medalu, a ponieważ każdy medal ma dwie, chciałbym poruszyć temat tej drugiej strony. Wstępne ustalenia śledztwa są takie, że ten bandyta (nomen omen z kilkoma zakazami prowadzenia pojazdu, za jazdę po pijaku) przemieszczał się z jednej imprezy (na której oczywiście pił), na drugą imprezę.
Ale nie jechał sam, tylko w towarzystwie znajomych, którzy akceptowali fakt, że siada za kierownicę pijany (pomijam już ww. zakazy). Takie akceptowanie jeżdżenia po pijaku jest – moim zdaniem - w naszym kraju bardzo powszechne i dotyczy członków rodziny, znajomych, sąsiadów i osób trzecich, które widząc nawalonych jak stodoła siadających za kierownicą, w ogóle nie reagują. Reakcje (łącznie ze znaną mi z opowieści próbą linczu) zaczynają się dopiero gdy pijak za kierownicą spowoduje wypadek i kogoś okaleczy lub zabije. Ale wcześniej lata całe nikomu nie przeszkadzało, że jakiś Ziutek po robocie lubił zajechać pod sklep i 3 małpki zapić 3 piwami. Nie będę ukrywał, że w mojej rodzinie jesteśmy uwrażliwieni na pijaków za kierownicą. Powodów nie będę tu opisywał, ale za to opiszę 3 sytuacje, które w ostatnim czasie przytrafiły się moim kuzynom i mojemu rodzonemu bratu.
Opowieść pierwsza. Kuzyn Marek pojechał do pewnej firmy poprowadzić prezentację jakiegoś produktu. Nowoczesny, przeszklony biurowiec w centrum wielkiego miasta. Salka na pierwszym piętrze, z widokiem na spory, strzeżony parking. Pracownicy firmy powolutku schodzą się na prezentację Marka. W pewnym momencie jeden z nich zauważa coś na parkingu i zaczyna wołać innych. Przy oknach zbiera się kilka osób. Marek też zerka na parking i widzi na nim „idącą” kompletnie pijaną kobietę. Parkingowy i ochroniarz, aż wyszli ze swojej budki żeby podziwiać „chód” tej pani. Pani dociera wreszcie do samochodu i usiłuje do niego wejść, co udaje jej się za trzecim razem. Kiedy ta kobieta zmaga się z wejściem do samochodu Marek sięga po telefon. To samo czynią jakieś inne osoby, ale tylko Marek dzwoni na policję, a inni nagrywają sytuację, uważając scenę „wsiadania” do samochodu za bardzo śmieszną. Pani nie niepokojona przez parkingowego i ochroniarza, wyjeżdża z parkingu.
Opowieść druga. Kuzyn Jacek ma bardzo schorowanego teścia, którego często zawozi na ryby, a czasami z nim wędkuje. Sprawność teścia ogranicza wybór łowisk do tych gdzie samochodem można podjechać nad samą wodę. Najbliższym takim łowiskiem jest duży staw położony na skraju sporej wsi. We wsi jest też dobrze zaopatrzony sklep. Teść poprosił Jacka żeby się tam zatrzymał i kupił mu wodę. Kiedy Jacek parkował, pod sklep podjechał bardzo charakterystyczny samochód, z którego wyszło dwóch mężczyzn ubranych w robocze kombinezony. Mężczyźni robili zakupy przed Jackiem i kupowali 2 flaszki wódki i jakieś napoje. Po wypakowaniu maneli teścia nad wodą, Jacek wrócił do domu, ale po ok. 2 godzinach teść zadzwonił, żeby po niego przyjechać, gdyż ryby nie biorą. No i Jacek przyjechał, zapakował teścia do samochodu i tym razem sam postanowił coś kupić w tym wiejskim sklepiku, gdzie znów natknął się na ww. mężczyzn z bardzo charakterystycznego samochodu. Tym razem panowie byli jednak odświętnie ubrani i stanęli w kolejce za Jackiem. Zapach wód kolońskich nie był w stanie stłumić odoru gorzały, który roztaczali wokół siebie ci mężczyźni. Wychodząc ze sklepu Jacek zauważył, że na tylnym siedzeniu bardzo charakterystycznego samochodu siedzi młoda kobieta wraz z kilkuletnią dziewczynką. Oczywiście Jacek wykonał telefon na policję, opisując samochód, numer rejestracyjny oraz kierunek, w którym odjechał. Nie liczył na wiele, gdyż całe towarzystwo mogło jechać np. kilometr lub dwa, a wtedy szans na ich złapanie nie byłoby żadnych. Ale okazało się, że jechali dalej. A skąd o tym Jacek wie? Już wyjaśniam. Jakieś 2 tygodnie po tej sytuacji, Jacek znów pojechał z teściem nad ten staw, ale tym razem sam też chciał powędkować. Na miejscu natknęli się na innego wędkarza, jakiegoś tam znajomego teścia. I sobie z tym znajomym pogadali, najpierw o rybach, a potem o „co tam słychać”. No i ten znajomy w pewnym momencie zaczyna opowieść, że jego sąsiada, takiego fajnego chłopa takie straszne nieszczęście spotkało, bo go jakaś „piiiip” „piiiip” i go policja złapała, jak do teściowej na imieniny jechał. I teraz przez taką „piiiip” dobremu chłopakowi prawo jazdy zabrali. A na dodatek przebadali alkomatem jego żonę i sprawa w sądzie rodzinnym będzie, a przecież ona nic nie piła, tylko dwa drinki i jakieś piwo.
Opowieść trzecia i ostatnia. Brat miał do oddania jakiś mebel i postanowił dać ogłoszenie na naszej lokalnej grupie FB. Wchodzi na grupę, a tam jako pierwszy post wyświetla się link do artykułu o pijanym kierowcy, który staranował kilka samochodów. Pewnie brat by przewinął dalej, ale wyświetlało się tam zdjęcie miejsca zdarzenia z blokami o dość charakterystycznej architekturze. W takich blokach mieszka koleżanka brata. Brat kliknął w link, no i zgadza się miasto i ulica, czyli zdarzenie miało miejsce pod oknami koleżanki. Sprawa wyglądała tak, że kompletnie pijany mężczyzna podjechał pod sklep, wytoczył się z samochodu i poszedł kupić alkohol. Na całe szczęście ktoś zauważył w jakim stanie jest ten facet i zadzwonił na policję. Kiedy facet wrócił do samochodu, nadjechała policja i usiłowała go zatrzymać, a on postanowił uciekać. Ucieczka po pijaku wąską osiedlową uliczką z samochodami parkującymi po jej obydwu stronach, zakończyła się uszkodzeniem kilku aut i finalnie „zaparkowaniem” uciekającego samochodu w bagażniku innego pojazdu. Kiedy brat spotkał się z tą koleżanką, zapytał się o to zdarzenie. Koleżanka powiedziała, że ludzie są wściekli. Na pijaka za kierownicą? Nie! Na policję, że go goniła. Bo gdyby go nie gonili, toby tych samochodów nie uszkodził. Bo on miał do przejechania do domu tylko 150 metrów…
I to by było na tyle
Rzuciłem okiem na komentarze pod artykułem, a tam jak zwykle w takich przypadkach „żądania” kary 25 lat, dożywocia, a nawet przywrócenia kary śmierci. Dostało się nawet adwokatowi tego bandyty. Oburzenie powszechne i słuszne. Ale to moim zdaniem jedna strona medalu, a ponieważ każdy medal ma dwie, chciałbym poruszyć temat tej drugiej strony. Wstępne ustalenia śledztwa są takie, że ten bandyta (nomen omen z kilkoma zakazami prowadzenia pojazdu, za jazdę po pijaku) przemieszczał się z jednej imprezy (na której oczywiście pił), na drugą imprezę.
Ale nie jechał sam, tylko w towarzystwie znajomych, którzy akceptowali fakt, że siada za kierownicę pijany (pomijam już ww. zakazy). Takie akceptowanie jeżdżenia po pijaku jest – moim zdaniem - w naszym kraju bardzo powszechne i dotyczy członków rodziny, znajomych, sąsiadów i osób trzecich, które widząc nawalonych jak stodoła siadających za kierownicą, w ogóle nie reagują. Reakcje (łącznie ze znaną mi z opowieści próbą linczu) zaczynają się dopiero gdy pijak za kierownicą spowoduje wypadek i kogoś okaleczy lub zabije. Ale wcześniej lata całe nikomu nie przeszkadzało, że jakiś Ziutek po robocie lubił zajechać pod sklep i 3 małpki zapić 3 piwami. Nie będę ukrywał, że w mojej rodzinie jesteśmy uwrażliwieni na pijaków za kierownicą. Powodów nie będę tu opisywał, ale za to opiszę 3 sytuacje, które w ostatnim czasie przytrafiły się moim kuzynom i mojemu rodzonemu bratu.
Opowieść pierwsza. Kuzyn Marek pojechał do pewnej firmy poprowadzić prezentację jakiegoś produktu. Nowoczesny, przeszklony biurowiec w centrum wielkiego miasta. Salka na pierwszym piętrze, z widokiem na spory, strzeżony parking. Pracownicy firmy powolutku schodzą się na prezentację Marka. W pewnym momencie jeden z nich zauważa coś na parkingu i zaczyna wołać innych. Przy oknach zbiera się kilka osób. Marek też zerka na parking i widzi na nim „idącą” kompletnie pijaną kobietę. Parkingowy i ochroniarz, aż wyszli ze swojej budki żeby podziwiać „chód” tej pani. Pani dociera wreszcie do samochodu i usiłuje do niego wejść, co udaje jej się za trzecim razem. Kiedy ta kobieta zmaga się z wejściem do samochodu Marek sięga po telefon. To samo czynią jakieś inne osoby, ale tylko Marek dzwoni na policję, a inni nagrywają sytuację, uważając scenę „wsiadania” do samochodu za bardzo śmieszną. Pani nie niepokojona przez parkingowego i ochroniarza, wyjeżdża z parkingu.
Opowieść druga. Kuzyn Jacek ma bardzo schorowanego teścia, którego często zawozi na ryby, a czasami z nim wędkuje. Sprawność teścia ogranicza wybór łowisk do tych gdzie samochodem można podjechać nad samą wodę. Najbliższym takim łowiskiem jest duży staw położony na skraju sporej wsi. We wsi jest też dobrze zaopatrzony sklep. Teść poprosił Jacka żeby się tam zatrzymał i kupił mu wodę. Kiedy Jacek parkował, pod sklep podjechał bardzo charakterystyczny samochód, z którego wyszło dwóch mężczyzn ubranych w robocze kombinezony. Mężczyźni robili zakupy przed Jackiem i kupowali 2 flaszki wódki i jakieś napoje. Po wypakowaniu maneli teścia nad wodą, Jacek wrócił do domu, ale po ok. 2 godzinach teść zadzwonił, żeby po niego przyjechać, gdyż ryby nie biorą. No i Jacek przyjechał, zapakował teścia do samochodu i tym razem sam postanowił coś kupić w tym wiejskim sklepiku, gdzie znów natknął się na ww. mężczyzn z bardzo charakterystycznego samochodu. Tym razem panowie byli jednak odświętnie ubrani i stanęli w kolejce za Jackiem. Zapach wód kolońskich nie był w stanie stłumić odoru gorzały, który roztaczali wokół siebie ci mężczyźni. Wychodząc ze sklepu Jacek zauważył, że na tylnym siedzeniu bardzo charakterystycznego samochodu siedzi młoda kobieta wraz z kilkuletnią dziewczynką. Oczywiście Jacek wykonał telefon na policję, opisując samochód, numer rejestracyjny oraz kierunek, w którym odjechał. Nie liczył na wiele, gdyż całe towarzystwo mogło jechać np. kilometr lub dwa, a wtedy szans na ich złapanie nie byłoby żadnych. Ale okazało się, że jechali dalej. A skąd o tym Jacek wie? Już wyjaśniam. Jakieś 2 tygodnie po tej sytuacji, Jacek znów pojechał z teściem nad ten staw, ale tym razem sam też chciał powędkować. Na miejscu natknęli się na innego wędkarza, jakiegoś tam znajomego teścia. I sobie z tym znajomym pogadali, najpierw o rybach, a potem o „co tam słychać”. No i ten znajomy w pewnym momencie zaczyna opowieść, że jego sąsiada, takiego fajnego chłopa takie straszne nieszczęście spotkało, bo go jakaś „piiiip” „piiiip” i go policja złapała, jak do teściowej na imieniny jechał. I teraz przez taką „piiiip” dobremu chłopakowi prawo jazdy zabrali. A na dodatek przebadali alkomatem jego żonę i sprawa w sądzie rodzinnym będzie, a przecież ona nic nie piła, tylko dwa drinki i jakieś piwo.
Opowieść trzecia i ostatnia. Brat miał do oddania jakiś mebel i postanowił dać ogłoszenie na naszej lokalnej grupie FB. Wchodzi na grupę, a tam jako pierwszy post wyświetla się link do artykułu o pijanym kierowcy, który staranował kilka samochodów. Pewnie brat by przewinął dalej, ale wyświetlało się tam zdjęcie miejsca zdarzenia z blokami o dość charakterystycznej architekturze. W takich blokach mieszka koleżanka brata. Brat kliknął w link, no i zgadza się miasto i ulica, czyli zdarzenie miało miejsce pod oknami koleżanki. Sprawa wyglądała tak, że kompletnie pijany mężczyzna podjechał pod sklep, wytoczył się z samochodu i poszedł kupić alkohol. Na całe szczęście ktoś zauważył w jakim stanie jest ten facet i zadzwonił na policję. Kiedy facet wrócił do samochodu, nadjechała policja i usiłowała go zatrzymać, a on postanowił uciekać. Ucieczka po pijaku wąską osiedlową uliczką z samochodami parkującymi po jej obydwu stronach, zakończyła się uszkodzeniem kilku aut i finalnie „zaparkowaniem” uciekającego samochodu w bagażniku innego pojazdu. Kiedy brat spotkał się z tą koleżanką, zapytał się o to zdarzenie. Koleżanka powiedziała, że ludzie są wściekli. Na pijaka za kierownicą? Nie! Na policję, że go goniła. Bo gdyby go nie gonili, toby tych samochodów nie uszkodził. Bo on miał do przejechania do domu tylko 150 metrów…
I to by było na tyle
alkohol kierowca
Ocena:
202
(214)
Mój kuzyn Piotr, został oddelegowany do pracy w centrali swojej firmy, w innym mieście. Firma wynajęła mu tam mieszkanie na kameralnym osiedlu, wkomponowanym w starą willową dzielnicę. Cisza, spokój i dobra komunikacja z siedzibą firmy. Na tyle dobra, że Piotr nie korzystał nawet ze swojego samochodu, tylko do pracy dojeżdżał autobusem.
Całe osiedle to raptem kilkanaście apartamentowców, z podziemnymi garażami i ogródkami przynależącymi do mieszkań położonych na parterze . Apartamentowce te były zlokalizowane przy czterech uliczkach, biegnących równolegle do ulicy, którą jeździły autobusy. Lokal Piotra znajduje się vis a vis przystanku autobusowego, skąd Piotr wyrusza do pracy. W linii prostej to ok. 20 metrów, ale aby dojść na przystanek Piotr musi okrążyć budynek, w którym mieszka, czyli zrobić ok. 200 metrów. W niczym to Piotrowi nie przeszkadza. To wysportowany facet, ale zaczęło go intrygować, dlaczego przestrzeń pomiędzy jego budynkiem, a budynkiem sąsiadującym, stanowiąca najkrótszą drogę do przystanku, jest ogrodzona. Na dodatek w ogrodzeniu są furtki (bez klamek), ale nie ma chodnika, tylko trawnik i jakieś tam krzaczki i drzewka. To samo dotyczyło przestrzeni pomiędzy innymi blokami, przy kolejnych uliczkach. No i Piotra zaciekawiło, kto i dlaczego taki koszmarek wymyślił, czy też zaprojektował. Mamy idealną przestrzeń na chodnik (prosty jak w pysk strzelił) dla mieszkańców czterech uliczek, ułatwiający znacznej części z nich dojście nie tylko do autobusów, ale i sieci sklepowej (przy trzeciej uliczce) oraz placu zabaw i parku (przy czwartej uliczce), ale takowego chodnika nie ma, za to są ogrodzenia.
Któregoś pięknego dnia, zżerany ciekawością Piotr, zapytał się o te ogrodzenia, gospodarza swojego domu. Gospodarza domu nazwijmy tu Edziem. Edzio piastuje swoją funkcję, od momentu zasiedlenia domu, którego jest gospodarzem, tj. już 25 lat i bardzo chętnie udzielił odpowiedzi na pytanie Piotra.
Edzio zaczął od tego, że chodnik przechodzący przez środek osiedla istniał i przez jakieś 5 lat nikomu nie przeszkadzał. Ale któregoś pięknego dnia, na osiedlu zamieszkał jakiś Bardzo Ważny Osobnik, w skrócie BWO. Piszę tak dlatego, że Edzio nie pamiętał (minęło 20 lat!), czy BWO był prokuratorem, sędzią, czy też jakimś urzędnikiem, ale podkreślał, że był „wysoko postawiony”. BWO zamieszkał przy drugiej uliczce, na parterze, z ogródkiem. Obok okien i ogródka przebiegał wspomniany chodnik, którym ludzie chodzili do autobusu, na zakupy, na psi spacerniak, plac zabaw itd. BWO bardzo szybko ten ruch zaczął przeszkadzać i interweniował w administracji osiedla. Administracja osiedla w bezradnym geście rozłożyła ręce, ale BWO – jak stwierdził Edzio – pociągnął za sznurki w spółdzielni i przestrzeń pomiędzy blokiem BWO i drugim blokiem ogrodzono. W ogrodzeniu pojawiły się furtki, a lokatorzy tych dwóch bloków dostali do nich klucze.
Efekt powyższych działań był łatwy do przewidzenia tzn. część mieszkańców 3 i 4 uliczki, a także bloków po przeciwnej do BWO, drugiej stronie uliczki, została odcięta od najkrótszej drogi do przystanku komunikacji miejskiej, a część mieszkańców pierwszej uliczki od najkrótszej drogi do sklepu, placu zabaw i parku. Jak łatwo się domyślić, osoby korzystające z tego chodnika wściekły się (tych mieszkających od strony skrajnych uliczek, to ani ziębiło, ani grzało) i administracja została zasypana skargami. Ponieważ skargi nic nie dały, mieszkańcy pozostałych bloków też postanowili się pogrodzić. W ciągu kilku miesięcy ogrodzono wszystkie przejścia pomiędzy blokami. Pozostała kwestia furtek. Ludzie pomiędzy znajomymi, zaczęli się wymieniać kluczami i je sobie dorabiać. To wywołało kolejne awantury, gdyż ktoś zobaczył kogoś „nie z naszego bloku” przechodzącego furtką i na dodatek śmiecącego, albo nie zamykającego furtki itd. i kolejne skargi płynęły do administracji, która w końcu wymieniła zamki w furtkach, pozbawiła je klamek (nie wiem po co?), zdemontowała chodnik i posiała w tych przejściach trawę.
Po wysłuchaniu tej opowieści, Piotr zapytał się Edzia, jak się lokatorzy odnoszą do BWO i czy po tych wszystkich akcjach, nikt po pysku mu nie dał, albo chociaż jakiegoś numeru nie wyciął. Odpowiedź Edzia brzmiała mniej więcej tak cyt. „Paaanie, jemu tu tylko to mieszkanie wynajmowali. On na delegacji był. Zanim te furtki pozamykali, to już do siebie wrócił!”.
Całe osiedle to raptem kilkanaście apartamentowców, z podziemnymi garażami i ogródkami przynależącymi do mieszkań położonych na parterze . Apartamentowce te były zlokalizowane przy czterech uliczkach, biegnących równolegle do ulicy, którą jeździły autobusy. Lokal Piotra znajduje się vis a vis przystanku autobusowego, skąd Piotr wyrusza do pracy. W linii prostej to ok. 20 metrów, ale aby dojść na przystanek Piotr musi okrążyć budynek, w którym mieszka, czyli zrobić ok. 200 metrów. W niczym to Piotrowi nie przeszkadza. To wysportowany facet, ale zaczęło go intrygować, dlaczego przestrzeń pomiędzy jego budynkiem, a budynkiem sąsiadującym, stanowiąca najkrótszą drogę do przystanku, jest ogrodzona. Na dodatek w ogrodzeniu są furtki (bez klamek), ale nie ma chodnika, tylko trawnik i jakieś tam krzaczki i drzewka. To samo dotyczyło przestrzeni pomiędzy innymi blokami, przy kolejnych uliczkach. No i Piotra zaciekawiło, kto i dlaczego taki koszmarek wymyślił, czy też zaprojektował. Mamy idealną przestrzeń na chodnik (prosty jak w pysk strzelił) dla mieszkańców czterech uliczek, ułatwiający znacznej części z nich dojście nie tylko do autobusów, ale i sieci sklepowej (przy trzeciej uliczce) oraz placu zabaw i parku (przy czwartej uliczce), ale takowego chodnika nie ma, za to są ogrodzenia.
Któregoś pięknego dnia, zżerany ciekawością Piotr, zapytał się o te ogrodzenia, gospodarza swojego domu. Gospodarza domu nazwijmy tu Edziem. Edzio piastuje swoją funkcję, od momentu zasiedlenia domu, którego jest gospodarzem, tj. już 25 lat i bardzo chętnie udzielił odpowiedzi na pytanie Piotra.
Edzio zaczął od tego, że chodnik przechodzący przez środek osiedla istniał i przez jakieś 5 lat nikomu nie przeszkadzał. Ale któregoś pięknego dnia, na osiedlu zamieszkał jakiś Bardzo Ważny Osobnik, w skrócie BWO. Piszę tak dlatego, że Edzio nie pamiętał (minęło 20 lat!), czy BWO był prokuratorem, sędzią, czy też jakimś urzędnikiem, ale podkreślał, że był „wysoko postawiony”. BWO zamieszkał przy drugiej uliczce, na parterze, z ogródkiem. Obok okien i ogródka przebiegał wspomniany chodnik, którym ludzie chodzili do autobusu, na zakupy, na psi spacerniak, plac zabaw itd. BWO bardzo szybko ten ruch zaczął przeszkadzać i interweniował w administracji osiedla. Administracja osiedla w bezradnym geście rozłożyła ręce, ale BWO – jak stwierdził Edzio – pociągnął za sznurki w spółdzielni i przestrzeń pomiędzy blokiem BWO i drugim blokiem ogrodzono. W ogrodzeniu pojawiły się furtki, a lokatorzy tych dwóch bloków dostali do nich klucze.
Efekt powyższych działań był łatwy do przewidzenia tzn. część mieszkańców 3 i 4 uliczki, a także bloków po przeciwnej do BWO, drugiej stronie uliczki, została odcięta od najkrótszej drogi do przystanku komunikacji miejskiej, a część mieszkańców pierwszej uliczki od najkrótszej drogi do sklepu, placu zabaw i parku. Jak łatwo się domyślić, osoby korzystające z tego chodnika wściekły się (tych mieszkających od strony skrajnych uliczek, to ani ziębiło, ani grzało) i administracja została zasypana skargami. Ponieważ skargi nic nie dały, mieszkańcy pozostałych bloków też postanowili się pogrodzić. W ciągu kilku miesięcy ogrodzono wszystkie przejścia pomiędzy blokami. Pozostała kwestia furtek. Ludzie pomiędzy znajomymi, zaczęli się wymieniać kluczami i je sobie dorabiać. To wywołało kolejne awantury, gdyż ktoś zobaczył kogoś „nie z naszego bloku” przechodzącego furtką i na dodatek śmiecącego, albo nie zamykającego furtki itd. i kolejne skargi płynęły do administracji, która w końcu wymieniła zamki w furtkach, pozbawiła je klamek (nie wiem po co?), zdemontowała chodnik i posiała w tych przejściach trawę.
Po wysłuchaniu tej opowieści, Piotr zapytał się Edzia, jak się lokatorzy odnoszą do BWO i czy po tych wszystkich akcjach, nikt po pysku mu nie dał, albo chociaż jakiegoś numeru nie wyciął. Odpowiedź Edzia brzmiała mniej więcej tak cyt. „Paaanie, jemu tu tylko to mieszkanie wynajmowali. On na delegacji był. Zanim te furtki pozamykali, to już do siebie wrócił!”.
osiedle
Ocena:
180
(188)
Ostatnio pojawiły się historie o wiejskich samosądach. Dorzucę więc swoją.
Wiele lat temu, w czasach studenckich, wraz z dwoma kolegami, kilka razy w roku bywaliśmy w górach tylko po to by sobie po nich pojeździć na rowerach. Jeden z kolegów znalazł fajną i tanią miejscówkę, w pięknym rejonie, wówczas jeszcze niezadeptanym przez turystów. Wieś położona na uboczu, jak mawiał nasz gospodarz – 3 kilometry od asfaltu. Domy we wsi położone w sporych odległościach od siebie. Było ich tam tylko 20, ale dystans pomiędzy pierwszym, a ostatnim wynosił ok. 2,5 km. Ostatni dom (za nim droga się urywała, przechodząc w leśną ścieżkę) był opuszczony i częściowo spalony. Przedostatnim domem, również opuszczonym, była stara rozlatująca się chałupa. Obydwie posesje były zarośnięte chwastami. Tuż przed przedostatnim domem, ale po drugiej stronie drogi, stał sfatygowany drewniany krzyż. Sceneria taka troszkę, jak z horroru klasy „B”. Jeden z moich kumpli, z ciekawości zapytał się naszego gospodarza o te domy i krzyż. I tu zaczyna się historia właściwa.
W przedostatnim opuszczonym domu mieszkał Henio wraz z małżonką. Henio był bardzo cenionym w okolicy fachowcem, który wraz ze swoimi pomocnikami budował domy i to zarówno murowane, jak i drewniane. Poza fachowością Henio odznaczał się też skłonnością do trunków z procentami. Miejscowi o tym doskonale wiedzieli i nigdy Heniowi przed końcem roboty nawet grosza nie dali, ale już wówczas budowali się tam też ludzie z różnych miejsc, którzy o skłonnościach Henia nie mieli pojęcia. A Henio jak dostał zaliczkę to wpadał w ciąg alkoholowy, którego długość wyznaczała wysokość zaliczki. Picie Henia – co ważne dla niniejszej opowieści – przebiegało według pewnego schematu, a mianowicie zaczynało się pod sklepem w sąsiedniej wsi (położonej przy ww. asfalcie). Po zamknięciu sklepu Henio przenosił się do miejscowej mordowni, a po jej zamknięciu Henio udawał się do swojego domu, zahaczając po drodze o dom Czesia, miejscowego bimbrownika. Od Czesia do Henia było ok. 2 km drogi i często zdarzało się, że strudzony Henio robił sobie przerwę na odpoczynek, zasypiając po prostu przy lub nawet na drodze. Tu od razu dodam, że użyte słowo „droga” jest grubą przesadą i by nie wchodzić w szczegóły powiem tylko, że dało się tamtędy jechać z prędkością max. 10 km/h.
Ponieważ Henio był facetem bardzo sympatycznym, niewykazującym po alkoholu żadnej agresji, zawsze znajdowała się jakaś dobra dusza, która zbierała Henia z drogi i holowała do domu. Jedną z takich dobrych dusz był Bogdan, najbliższy sąsiad Henia, mieszkaniec ostatniego (tego częściowo spalonego) domu we wsi. Bogdan – mundurowy emeryt – mieszkał tam z żoną dopiero od dwóch lat. Był zapalonym wędkarzem i myśliwym, więc zdarzało mu się często wracać do domu późną porą i spotykać po drodze „zmęczonego” Henia. Ta swego rodzaju kooperacja obydwu Panów, skończyła się w momencie gdy pewnego dnia, Henio zarzygał Bogdanowi tylną kanapę w samochodzie. Bogdan odstawiając Henia pod drzwi, oświadczył jego żonie, że już nigdy więcej go do samochodu nie zabierze. Myślę, że po takiej „akcji” każdy z nas by podobnie zareagował.
Nadszedł grudzień, chwycił mróz i zaczęła się śnieżyca. Henio do domu nie wrócił. Zaniepokojona żona, znając pijacki szlak męża udała się oczywiście do Czesia, który powiedział, że Henio był u niego, wziął flaszkę na drogę i wyszedł ileś tam czasu temu. Aby nie przedłużać, poszukiwania Henia zakończyły się następnego dnia tzn. znaleziono go zamarzniętego ok 200 m od drzwi własnego domu, leżącego obok drogi i przysypanego śniegiem.
Oczywiście policja wszczęła jakieś dochodzenie, które zostało szybko umorzone, ale nie o policję tu chodzi, tylko o miejscowych i ich „dochodzenie”. To zaś doprowadziło do wniosku, iż winnym śmierci Henia jest Bogdan. Po pierwsze, sam mówił, że Henia więcej nie zabierze. Po drugie, wracał tego wieczora do domu samochodem 2 godziny po opuszczeniu przez Henia domu Czesia, więc musiał mijać leżącego Henia. Po trzecie, policja umorzyła sprawę, bo Bogdan jest mundurowy, a kruk krukowi oka nie wykole. No i na Bogdana „wydano wyrok”. Najpierw otruto mu psy. Kolejnym krokiem było obrzucenie kamieniami samochodu żony Bogdana, kiedy wracała do domu. Potem w pobliskiej miejscowości, na samochodzie Bogdana wymalowano napis bodaj „morderca”. Wreszcie dom Bogdana podpalono. Policja sprawców tych zdarzeń oczywiście nie wykryła, a Bogdan wraz z żoną wrócili w swoje rodzinne strony.
Po wysłuchaniu tej opowieści, wraz z kumplami zrobiłem sobie spacer do miejsca śmierci Henia. Zakładając, że krzyż postawiono w miejscu gdzie leżały zwłoki oraz biorąc pod uwagę warunki atmosferyczne wtedy panujące no i fakt, że była to noc, zgodnie uznaliśmy, że Bogdan nie miał najmniejszych szans na zauważenie leżącego ok. 2 m od drogi Henia, niezależnie od tego, że jechał bardzo wolno. Zaciekawiło nas też, dlaczego nikt nie miał pretensji do Czesia, który w takich warunkach atmosferycznych pozwolił kompletnie nawalonemu Heniowi na samotny powrót do domu. Nasz gospodarz miał na to prostą odpowiedź, a mianowicie Czesio był miejscowy, a Bogdan nie…
Wiele lat temu, w czasach studenckich, wraz z dwoma kolegami, kilka razy w roku bywaliśmy w górach tylko po to by sobie po nich pojeździć na rowerach. Jeden z kolegów znalazł fajną i tanią miejscówkę, w pięknym rejonie, wówczas jeszcze niezadeptanym przez turystów. Wieś położona na uboczu, jak mawiał nasz gospodarz – 3 kilometry od asfaltu. Domy we wsi położone w sporych odległościach od siebie. Było ich tam tylko 20, ale dystans pomiędzy pierwszym, a ostatnim wynosił ok. 2,5 km. Ostatni dom (za nim droga się urywała, przechodząc w leśną ścieżkę) był opuszczony i częściowo spalony. Przedostatnim domem, również opuszczonym, była stara rozlatująca się chałupa. Obydwie posesje były zarośnięte chwastami. Tuż przed przedostatnim domem, ale po drugiej stronie drogi, stał sfatygowany drewniany krzyż. Sceneria taka troszkę, jak z horroru klasy „B”. Jeden z moich kumpli, z ciekawości zapytał się naszego gospodarza o te domy i krzyż. I tu zaczyna się historia właściwa.
W przedostatnim opuszczonym domu mieszkał Henio wraz z małżonką. Henio był bardzo cenionym w okolicy fachowcem, który wraz ze swoimi pomocnikami budował domy i to zarówno murowane, jak i drewniane. Poza fachowością Henio odznaczał się też skłonnością do trunków z procentami. Miejscowi o tym doskonale wiedzieli i nigdy Heniowi przed końcem roboty nawet grosza nie dali, ale już wówczas budowali się tam też ludzie z różnych miejsc, którzy o skłonnościach Henia nie mieli pojęcia. A Henio jak dostał zaliczkę to wpadał w ciąg alkoholowy, którego długość wyznaczała wysokość zaliczki. Picie Henia – co ważne dla niniejszej opowieści – przebiegało według pewnego schematu, a mianowicie zaczynało się pod sklepem w sąsiedniej wsi (położonej przy ww. asfalcie). Po zamknięciu sklepu Henio przenosił się do miejscowej mordowni, a po jej zamknięciu Henio udawał się do swojego domu, zahaczając po drodze o dom Czesia, miejscowego bimbrownika. Od Czesia do Henia było ok. 2 km drogi i często zdarzało się, że strudzony Henio robił sobie przerwę na odpoczynek, zasypiając po prostu przy lub nawet na drodze. Tu od razu dodam, że użyte słowo „droga” jest grubą przesadą i by nie wchodzić w szczegóły powiem tylko, że dało się tamtędy jechać z prędkością max. 10 km/h.
Ponieważ Henio był facetem bardzo sympatycznym, niewykazującym po alkoholu żadnej agresji, zawsze znajdowała się jakaś dobra dusza, która zbierała Henia z drogi i holowała do domu. Jedną z takich dobrych dusz był Bogdan, najbliższy sąsiad Henia, mieszkaniec ostatniego (tego częściowo spalonego) domu we wsi. Bogdan – mundurowy emeryt – mieszkał tam z żoną dopiero od dwóch lat. Był zapalonym wędkarzem i myśliwym, więc zdarzało mu się często wracać do domu późną porą i spotykać po drodze „zmęczonego” Henia. Ta swego rodzaju kooperacja obydwu Panów, skończyła się w momencie gdy pewnego dnia, Henio zarzygał Bogdanowi tylną kanapę w samochodzie. Bogdan odstawiając Henia pod drzwi, oświadczył jego żonie, że już nigdy więcej go do samochodu nie zabierze. Myślę, że po takiej „akcji” każdy z nas by podobnie zareagował.
Nadszedł grudzień, chwycił mróz i zaczęła się śnieżyca. Henio do domu nie wrócił. Zaniepokojona żona, znając pijacki szlak męża udała się oczywiście do Czesia, który powiedział, że Henio był u niego, wziął flaszkę na drogę i wyszedł ileś tam czasu temu. Aby nie przedłużać, poszukiwania Henia zakończyły się następnego dnia tzn. znaleziono go zamarzniętego ok 200 m od drzwi własnego domu, leżącego obok drogi i przysypanego śniegiem.
Oczywiście policja wszczęła jakieś dochodzenie, które zostało szybko umorzone, ale nie o policję tu chodzi, tylko o miejscowych i ich „dochodzenie”. To zaś doprowadziło do wniosku, iż winnym śmierci Henia jest Bogdan. Po pierwsze, sam mówił, że Henia więcej nie zabierze. Po drugie, wracał tego wieczora do domu samochodem 2 godziny po opuszczeniu przez Henia domu Czesia, więc musiał mijać leżącego Henia. Po trzecie, policja umorzyła sprawę, bo Bogdan jest mundurowy, a kruk krukowi oka nie wykole. No i na Bogdana „wydano wyrok”. Najpierw otruto mu psy. Kolejnym krokiem było obrzucenie kamieniami samochodu żony Bogdana, kiedy wracała do domu. Potem w pobliskiej miejscowości, na samochodzie Bogdana wymalowano napis bodaj „morderca”. Wreszcie dom Bogdana podpalono. Policja sprawców tych zdarzeń oczywiście nie wykryła, a Bogdan wraz z żoną wrócili w swoje rodzinne strony.
Po wysłuchaniu tej opowieści, wraz z kumplami zrobiłem sobie spacer do miejsca śmierci Henia. Zakładając, że krzyż postawiono w miejscu gdzie leżały zwłoki oraz biorąc pod uwagę warunki atmosferyczne wtedy panujące no i fakt, że była to noc, zgodnie uznaliśmy, że Bogdan nie miał najmniejszych szans na zauważenie leżącego ok. 2 m od drogi Henia, niezależnie od tego, że jechał bardzo wolno. Zaciekawiło nas też, dlaczego nikt nie miał pretensji do Czesia, który w takich warunkach atmosferycznych pozwolił kompletnie nawalonemu Heniowi na samotny powrót do domu. Nasz gospodarz miał na to prostą odpowiedź, a mianowicie Czesio był miejscowy, a Bogdan nie…
wieś samosąd
Ocena:
193
(199)
Dwie opowieści o serwisach rowerowych, opiniach w internecie i pokoleniu „Z”.
Zacznę od mojej kuzynki Kasi. Po zrobieniu licencjatu, Kasia przeprowadziła się na wieś i zamieszkała w domu odziedziczonym po swojej babci. Sąsiadką Kasi jest Pani Stasia, bardzo dziarska staruszka. Pani Stasia wiosną tego roku uległa jakiemuś wypadkowi i jest zmuszona poruszać się przy pomocy chodzika, w którym jej syn wymienił firmowe kółka, tak aby staruszka mogła się swobodnie poruszać po wiejskich szutrowych drogach. Kilka dni temu z przedniego koła chodzika zaczęło jednak uchodzić powietrze i Pani Stasia została uziemiona. Zwróciła się więc z prośbą do Kasi, aby ta znalazła w pobliskim dużym powiatowym mieście jakiś serwis, który naprawi jej to kółko. Kasia nie za bardzo wiedziała, gdzie ma się z tym kółkiem udać, więc zatelefonowała do któregoś z kuzynów, a ten powiedział jej, że przecież każdy serwis rowerowy wymieni jej dętkę.
Kasia pracuje w ww. powiatowym mieście i dojeżdża tam samochodem, ale prawo jazdy ma od niedawna i niezbyt pewnie czuje się za kółkiem. Dlatego zaczęła szukać serwisów rowerowych na trasie dom – praca. Oczywiście bez problemu znalazła trzy takie miejsca. Jedno odpadło ze względu na godziny otwarcia. Pozostały dwa. Pierwszy o nazwie „Superduper Bike & Ski Service” i drugi o nazwie „Naprawa rowerów”. Kasia oczywiście sprawdziła opinie w internecie i pierwszy miał ich mnóstwo ze średnią 4,9, a drugi niewiele i średnią 2,5.
Dla Kasi wybór był więc jasny i następnego dnia, po pracy udała się do „Superduper Bike & Ski Service”. Na miejscu zaczęła tłumaczyć, że przyszła z takim małym kółkiem i uchodzi z niego powietrze i czy mogą coś na to poradzić. Fachman rzucił na kółko okiem i stwierdził, że to kółko od wózka dziecięcego i musi się udać do serwisu takich wózków, a jedyny taki jaki on zna, jest przy ulicy X w pobliskim wielkim mieście. Dokładnego adresu nie pamięta. Koniec rozmowy!
Tu muszę wyjaśnić, że ulica X to trasa wlotowo/wylotowa do wielkiego miasta, znajdująca się jednak po jego drugiej stronie, w stosunku do miejsca pracy i zamieszkania Kasi. Przy dobrych wiatrach to co najmniej godzina jazdy w jedną stronę. Ja natomiast do ulicy X, mam ok. 10 minut jazdy, a samą ulicą jeżdżę codziennie do i z pracy. Dlatego Kasia zadzwoniła do mnie z pytaniem o serwis wózków. Wspomniana ulica jest usiana różnymi sklepami, hurtowniami oraz magazynami i bladego pojęcia nie miałem, gdzie może tam być jakiś serwis wózków dziecięcych, ale zapytałem się Kasi o co właściwie jej chodzi. Tu Kasia opowiedziała mi całą sytuację. Zacząłem ją więc uświadamiać, że została w obrzydliwy (moim zdaniem) sposób wysłana „na drzewo”. Facet mógł po prostu powiedzieć, że nie ma dętki w takim rozmiarze i żeby poszukała może w innym serwisie rowerowym. Ja rozumiem, że jest środek sezonu rowerowego i roboty mają full i to roboty przynoszącej dobre pieniądze, a nie partaninki z małą dętką za małe pieniądze, ale po co wysyłać dziewczynę do serwisu z wózkami dziecięcymi?!
Reakcja Kasi mnie po prostu rozbroiła. Stwierdziła, że to przecież jest „Superduper Bike & Ski Service” i oni mają średnią opinii 4,9!!! Więc na 100% mają rację!!! Ja z kolei, aby mieć 100% pewności poprosiłem, żeby zrobiła zdjęcie kółka. Zdjęcie dostałem i jak w pysk strzelił zwykłe kółko od jakiegoś dziecięcego roweru. Jest opona, wystaje wentyl, więc sprawa jasna (biorąc pod uwagę uchodzące powietrze), że dętka do wymiany. Pytam się więc Kasi, czy ma gdzieś obok inny serwis i słyszę w odpowiedzi, że jest, ale to „Naprawa rowerów” i mają kiepskie opinie w internecie. Jakiś czas zajęło mi tłumaczenie Kasi, że wymiana dętki to nie konstruowanie rakiety na Marsa i w moim pokoleniu takie rzeczy robiło się samemu, ale w końcu udało mi się ją przekonać aby podjechała do „Naprawy rowerów”.
Po 20 minutach Kasia oddzwoniła do mnie z podziękowaniami. Cała w skowronkach powiedziała, że wprawdzie takiej dętki na stanie nie mieli, ale już ją zamówili i jutro po pracy odbiera kółko.
Sytuacja z Kasią przypomniała mi zeszłoroczną „przygodę” Krzyśka, mojego kolegi z pracy, z którym siedzę w jednym pokoju. Krzysiek mieszka w tym samym dużym powiatowym mieście, w którym Kasia naprawiała kółko. Zapytałem się go więc, czy jego „przygoda” miała miejsce w „Superduper Bike & Ski Service”. No i BINGO!
Lato zeszłego roku. Kończyłem jakąś pilną robotę, więc byłem wyłączony z tego co się dzieje wokół mnie i prawdopodobnie nie zarejestrowałbym nawet, że Krzysiek z kimś rozmawia przez telefon, gdyby nie to, że mówił coraz bardziej podniesionym głosem, kończąc rozmowę krzykiem cyt. „za godzinę jestem u was i odbieram rower płacąc tylko za regulację przerzutki!!!”.
Jak wyglądała cała sytuacja? Otóż w rowerze syna Krzyśka (wówczas 17-latka) zaczęła szwankować przerzutka. Nic poważnego. Wymagała tylko wyregulowania i Krzysiek zaproponował synowi, że go nauczy regulowania, ale syn nauką zainteresowany nie był, mając widocznie inne ciekawsze zajęcia. Poprosił natomiast Krzyśka o pieniądze, żeby oddać rower do serwisu. Krzysiek stwierdził, że skoro nie chce się nauczyć tej czynności, to niech płaci z własnych pieniędzy i wysłał syna do niewielkiego osiedlowego serwisu, gdzie rowery naprawiał jakiś starszy pan, dorabiający sobie do emerytury. Ot, wynajmował pomieszczenie w piwnicy budynku administracji osiedla.
Syn uznał, że taki dziadek to na nowoczesnych rowerach znać się nie może, po żadnych piwnicach chodzić nie będzie, a poza tym w internecie o tym serwisie ani widu, ani słychu. Po konsultacji z kolegami wybrał „Superduper Bike & Ski Service”, czyli według opinii internetowych po prostu top serwis. Pojechał, odstawił rower, poprosił o regulację przerzutki. Powiedzieli że za 2 dni będzie zrobione, więc w umówionym terminie stawił się na miejscu. Usłyszał, że oczywiście przerzutka jest wyregulowana, ale dodatkowo i to GRATIS!!! zrobili mu przegląd całego roweru i stwierdzili, że 3 części (nie pamiętam jakie!) wymagają wymiany i oczywiście mu je wymienili i cały rachunek wynosi 450 zł. Młody takiej kwoty nie miał, więc zadzwonił do ojca z prośbą o szybki przelew 300 zł bo tyle mu brakowało. I tu wracamy do początku opowieści, czyli rozmowy telefonicznej Krzyśka.
Krzysiek zapytał się na co synowi 300 zł. W odpowiedzi dostał opowieść o przeglądzie gratis i wymianie 3 części w rowerze. Zapytał się, czy syn zlecał wymianę tych części, a po usłyszeniu, że oczywiście nie, poprosił o przekazanie telefonu serwisantowi. Ten zaczął ściemniać o konieczności wymiany tych części, bezpieczeństwie jazdy itp. Odpowiedzi na pytanie, czy miał zlecenie na ich wymianę, unikał jak ognia. W końcu Krzysiek zapytał się go, czy jak idzie do restauracji i zamawia zupę, a przynoszą mu zupę, drugie danie, deser i kawę, to płaci za to co zamówił, czy za wszystko, pomimo że drugiego dania, deseru i kawy nie chciał i zakończył rozmowę wykrzyczanym i cytowanym powyżej tekstem.
I to by było na tyle…
Zacznę od mojej kuzynki Kasi. Po zrobieniu licencjatu, Kasia przeprowadziła się na wieś i zamieszkała w domu odziedziczonym po swojej babci. Sąsiadką Kasi jest Pani Stasia, bardzo dziarska staruszka. Pani Stasia wiosną tego roku uległa jakiemuś wypadkowi i jest zmuszona poruszać się przy pomocy chodzika, w którym jej syn wymienił firmowe kółka, tak aby staruszka mogła się swobodnie poruszać po wiejskich szutrowych drogach. Kilka dni temu z przedniego koła chodzika zaczęło jednak uchodzić powietrze i Pani Stasia została uziemiona. Zwróciła się więc z prośbą do Kasi, aby ta znalazła w pobliskim dużym powiatowym mieście jakiś serwis, który naprawi jej to kółko. Kasia nie za bardzo wiedziała, gdzie ma się z tym kółkiem udać, więc zatelefonowała do któregoś z kuzynów, a ten powiedział jej, że przecież każdy serwis rowerowy wymieni jej dętkę.
Kasia pracuje w ww. powiatowym mieście i dojeżdża tam samochodem, ale prawo jazdy ma od niedawna i niezbyt pewnie czuje się za kółkiem. Dlatego zaczęła szukać serwisów rowerowych na trasie dom – praca. Oczywiście bez problemu znalazła trzy takie miejsca. Jedno odpadło ze względu na godziny otwarcia. Pozostały dwa. Pierwszy o nazwie „Superduper Bike & Ski Service” i drugi o nazwie „Naprawa rowerów”. Kasia oczywiście sprawdziła opinie w internecie i pierwszy miał ich mnóstwo ze średnią 4,9, a drugi niewiele i średnią 2,5.
Dla Kasi wybór był więc jasny i następnego dnia, po pracy udała się do „Superduper Bike & Ski Service”. Na miejscu zaczęła tłumaczyć, że przyszła z takim małym kółkiem i uchodzi z niego powietrze i czy mogą coś na to poradzić. Fachman rzucił na kółko okiem i stwierdził, że to kółko od wózka dziecięcego i musi się udać do serwisu takich wózków, a jedyny taki jaki on zna, jest przy ulicy X w pobliskim wielkim mieście. Dokładnego adresu nie pamięta. Koniec rozmowy!
Tu muszę wyjaśnić, że ulica X to trasa wlotowo/wylotowa do wielkiego miasta, znajdująca się jednak po jego drugiej stronie, w stosunku do miejsca pracy i zamieszkania Kasi. Przy dobrych wiatrach to co najmniej godzina jazdy w jedną stronę. Ja natomiast do ulicy X, mam ok. 10 minut jazdy, a samą ulicą jeżdżę codziennie do i z pracy. Dlatego Kasia zadzwoniła do mnie z pytaniem o serwis wózków. Wspomniana ulica jest usiana różnymi sklepami, hurtowniami oraz magazynami i bladego pojęcia nie miałem, gdzie może tam być jakiś serwis wózków dziecięcych, ale zapytałem się Kasi o co właściwie jej chodzi. Tu Kasia opowiedziała mi całą sytuację. Zacząłem ją więc uświadamiać, że została w obrzydliwy (moim zdaniem) sposób wysłana „na drzewo”. Facet mógł po prostu powiedzieć, że nie ma dętki w takim rozmiarze i żeby poszukała może w innym serwisie rowerowym. Ja rozumiem, że jest środek sezonu rowerowego i roboty mają full i to roboty przynoszącej dobre pieniądze, a nie partaninki z małą dętką za małe pieniądze, ale po co wysyłać dziewczynę do serwisu z wózkami dziecięcymi?!
Reakcja Kasi mnie po prostu rozbroiła. Stwierdziła, że to przecież jest „Superduper Bike & Ski Service” i oni mają średnią opinii 4,9!!! Więc na 100% mają rację!!! Ja z kolei, aby mieć 100% pewności poprosiłem, żeby zrobiła zdjęcie kółka. Zdjęcie dostałem i jak w pysk strzelił zwykłe kółko od jakiegoś dziecięcego roweru. Jest opona, wystaje wentyl, więc sprawa jasna (biorąc pod uwagę uchodzące powietrze), że dętka do wymiany. Pytam się więc Kasi, czy ma gdzieś obok inny serwis i słyszę w odpowiedzi, że jest, ale to „Naprawa rowerów” i mają kiepskie opinie w internecie. Jakiś czas zajęło mi tłumaczenie Kasi, że wymiana dętki to nie konstruowanie rakiety na Marsa i w moim pokoleniu takie rzeczy robiło się samemu, ale w końcu udało mi się ją przekonać aby podjechała do „Naprawy rowerów”.
Po 20 minutach Kasia oddzwoniła do mnie z podziękowaniami. Cała w skowronkach powiedziała, że wprawdzie takiej dętki na stanie nie mieli, ale już ją zamówili i jutro po pracy odbiera kółko.
Sytuacja z Kasią przypomniała mi zeszłoroczną „przygodę” Krzyśka, mojego kolegi z pracy, z którym siedzę w jednym pokoju. Krzysiek mieszka w tym samym dużym powiatowym mieście, w którym Kasia naprawiała kółko. Zapytałem się go więc, czy jego „przygoda” miała miejsce w „Superduper Bike & Ski Service”. No i BINGO!
Lato zeszłego roku. Kończyłem jakąś pilną robotę, więc byłem wyłączony z tego co się dzieje wokół mnie i prawdopodobnie nie zarejestrowałbym nawet, że Krzysiek z kimś rozmawia przez telefon, gdyby nie to, że mówił coraz bardziej podniesionym głosem, kończąc rozmowę krzykiem cyt. „za godzinę jestem u was i odbieram rower płacąc tylko za regulację przerzutki!!!”.
Jak wyglądała cała sytuacja? Otóż w rowerze syna Krzyśka (wówczas 17-latka) zaczęła szwankować przerzutka. Nic poważnego. Wymagała tylko wyregulowania i Krzysiek zaproponował synowi, że go nauczy regulowania, ale syn nauką zainteresowany nie był, mając widocznie inne ciekawsze zajęcia. Poprosił natomiast Krzyśka o pieniądze, żeby oddać rower do serwisu. Krzysiek stwierdził, że skoro nie chce się nauczyć tej czynności, to niech płaci z własnych pieniędzy i wysłał syna do niewielkiego osiedlowego serwisu, gdzie rowery naprawiał jakiś starszy pan, dorabiający sobie do emerytury. Ot, wynajmował pomieszczenie w piwnicy budynku administracji osiedla.
Syn uznał, że taki dziadek to na nowoczesnych rowerach znać się nie może, po żadnych piwnicach chodzić nie będzie, a poza tym w internecie o tym serwisie ani widu, ani słychu. Po konsultacji z kolegami wybrał „Superduper Bike & Ski Service”, czyli według opinii internetowych po prostu top serwis. Pojechał, odstawił rower, poprosił o regulację przerzutki. Powiedzieli że za 2 dni będzie zrobione, więc w umówionym terminie stawił się na miejscu. Usłyszał, że oczywiście przerzutka jest wyregulowana, ale dodatkowo i to GRATIS!!! zrobili mu przegląd całego roweru i stwierdzili, że 3 części (nie pamiętam jakie!) wymagają wymiany i oczywiście mu je wymienili i cały rachunek wynosi 450 zł. Młody takiej kwoty nie miał, więc zadzwonił do ojca z prośbą o szybki przelew 300 zł bo tyle mu brakowało. I tu wracamy do początku opowieści, czyli rozmowy telefonicznej Krzyśka.
Krzysiek zapytał się na co synowi 300 zł. W odpowiedzi dostał opowieść o przeglądzie gratis i wymianie 3 części w rowerze. Zapytał się, czy syn zlecał wymianę tych części, a po usłyszeniu, że oczywiście nie, poprosił o przekazanie telefonu serwisantowi. Ten zaczął ściemniać o konieczności wymiany tych części, bezpieczeństwie jazdy itp. Odpowiedzi na pytanie, czy miał zlecenie na ich wymianę, unikał jak ognia. W końcu Krzysiek zapytał się go, czy jak idzie do restauracji i zamawia zupę, a przynoszą mu zupę, drugie danie, deser i kawę, to płaci za to co zamówił, czy za wszystko, pomimo że drugiego dania, deseru i kawy nie chciał i zakończył rozmowę wykrzyczanym i cytowanym powyżej tekstem.
I to by było na tyle…
uslugi
Ocena:
109
(121)
Opisana poniżej sytuacja miała miejsce kilka lat temu. Firma już nie istnieje, a jej pracownicy rozjechali się po przysłowiowym świecie. Bohaterami opowieści są Adam (mój kuzyn) i Tomek jego kolega z firmy oraz pracujące z nimi koleżanki. Adam z Tomkiem poznali się w pracy i bardzo szybko zaprzyjaźnili. Łączyła ich bowiem pasja do sportów walki, które trenowali od dziecka. Byli w tym samym wieku i obydwu dopadła wówczas tzw. proza życia. Żony, dzieci, budowa domów poza miastem. Na treningi w klubach o ustalonych porach, po prostu nie starczało im czasu. Obydwaj, jak to ujął Adam w rozmowie ze mną, zaczęli lekko rdzewieć, choć starali się utrzymywać formę i ćwiczyć indywidualnie. Ale każdy, kto choć liznął sporty walki, doskonale wie, że żaden worek, czy też manekin nie zastąpi sparring partnera. Razem ćwiczyć nie mogli, gdyż mieszkali w miejscowościach położonych na dwóch różnych końcach wielkiego miasta.
Pewnego roku tuż obok ich firmy, oddano do użytku nowoczesny biurowiec z lokalami użytkowymi na parterze i pierwszym piętrze. W biurowcu otwarto fitness klub, w którym oprócz tradycyjnego żelastwa były też salki dedykowane innym aktywnościom, w tym świetnie wyposażona salka do sportów walki. Klub był otwarty od 06:00, co dawało Adamowi i Tomkowi możliwość treningów przed stawieniem się do pracy. Z możliwości tej skwapliwie skorzystali i zaczęli się umawiać na wspólne treningi. Wcześniej uprawiali różne sporty walki, ale mieli też wspólny mianownik, w postaci boksu, który to sport każdy z nich trenował kilka lat. Oczywiście ćwiczyli też i inne techniki, nie tylko bokserskie, ale w uproszczeniu powiedzmy, że tak średnio 2 razy w tygodniu boksowali sobie na tej salce.
Ich aktywność nie umknęła oczywiście uwadze innych pracowników firmy. Szybko zauważyli, że Adam z Tomkiem nagle zaczęli przychodzić do pracy razem, a na dodatek z przewieszonymi przez ramię dużymi torbami sportowymi. Ciekawscy pracownicy dopytywali się, co robią, gdzie, jak itp. Nie było żadnych powodów aby ukrywać, że trenują sobie we dwóch boks w znajdującym się obok klubie. Potem koleżanki i koledzy troszkę sobie z nich pożartowali, ale jak to bywa po pewnym czasie wszystko ucichło. No i tak sobie chłopaki przez wiele miesięcy w spokoju trenowali.
Wiosną pewnego roku, w pokoju socjalnym zostali jednak zaczepieni przez 3 koleżanki. Zaczęło się od tego, czy nadal trenują boks, a kiedy potwierdzili, jedna z nich zaczęła opowiadać jak to jej kuzynka od pół roku trenuje, jak schudła, jaka zadowolona i inne tam takie achy i ochy. W końcu koleżanki stwierdziły, że one też chcą trenować boks. Adam powiedział, że w klubie odbywają się zajęcia grupowe, ale nie wie w jakie dni i w jakich godzinach, ale wszystko jest na stronie internetowej.
Foch nr 1 (taki maluteńki) – ale one chcą trenować przed pracą, z Adamem i Tomkiem, bo po pracy to dzieci, mężowie itp.
Adam poinformował, że o 06:00 kiedy oni przychodzą, nigdy nie spotkał tam żadnego trenera od boksu i oni sobie z Tomkiem sami trenują.
Foch nr 2 (malutki) – ale im właśnie chodzi o to, żeby Adam i Tomek je trenowali!
Tomek zadał krótkie pytanie, czy którakolwiek z nich trenowała kiedyś boks, albo inny podobny sport walki.
Foch nr 3 (nadal malutki) – NIE! Ale jakie to ma znaczenie, kuzynka też nie trenowała jeszcze pół roku wcześniej, a teraz trenuje.
Tomek zaczął wyjaśniać, że ma gdyż oznacza, że wszystkiego trzeba je będzie uczyć od podstaw, czyli postawy, gardy, poruszania się, zadawania ciosów i obron, a to zajmie nie mniej niż 3 miesiące, co oznacza dla niego i Adama, że przez ten czas sami nie będą mogli trenować. A tak poza tym, żaden z nich nie jest trenerem!
Foch nr 4 (pokaźny) – przecież wystarczy żeby jeden je uczył! Drugi może sobie trenować.
Tu chłopaki zaczęli wyjaśniać, że to nie na tym polega, że trenować samemu to sobie mogą u siebie w domach, gdyż u każdego w garażu wiszą worki i gruszki bokserskie.
Foch nr 5 (potężny) – one się czują obrażone, bo tak na nich liczyły, a oni nie chcą koleżankom pomóc.
Dla świętego spokoju Tomek podał im namiary na jakiegoś kumpla, trenera z uprawnieniami PZB.
Następnego dnia w pracy.
Foch nr 6 (potężny) – zadzwoniły do tego trenera, a on zażyczył sobie dużo większe pieniądze, niźli kuzynka płaci w swoim klubie i Tomek im specjalnie podał te namiary, na złość itd., a potem wróciły pretensje z dnia poprzedniego, czyli że chłopaki są źli i niedobrzy i nie chcą im pomóc.
Tomek uznał, że tłumaczenie dlaczego więcej się płaci za treningi w grupie 3 osób, niż 30 osób nie ma sensu, ale zdenerwowała go ta gadanina o pomocy, więc powiedział, ze ok on im pomoże i poprowadzi treningi, ale prosi je o pomoc w pieleniu ogródka tzn. raz w tygodniu jedna z nich do niego przyjedzie i będzie pielić. Taki barter.
Foch nr 7 (ARMAGEDON) – ONE!!! PIELIĆ!!! Co on sobie w ogóle myśli, za kogo się uważa itp.
Kolejny dzień w pracy.
Adam i Tomek dostali maila od kierowniczki innego wydziału, aby przyszli do niej na określoną godzinę. Ponieważ ta kierowniczka była przełożoną dwóch z trzech chcących trenować pań, Tomek stwierdził, że znów będą męczeni w sprawie treningów. Adam uznał, że to niemożliwe i pewnie chodzi o jakiś projekt wymagający ich konsultacji. Okazało się, że Tomek miał rację.
Zaczęło się od jakiejś gadki o tym, że w firmie jesteśmy jedną wielką rodziną, że należy sobie pomagać, a skończyło na namawianiu chłopaków, aby poprowadzili te treningi. Adamowi odebrało mowę, ale Tomek zachował się przytomnie i zapytał czy prezes zaakceptował to, że kilka osób w godzinach pracy będzie sobie chodziło trenować, gdyż jak zrozumiał chodzi o treningi w godzinach pracy, bo nawet przez myśl mu nie przeszło, że pani kierowniczka usiłuje dysponować ich prywatnym czasem. Kierowniczkę zatkało. Rozmowa trwała jeszcze chwile i aby nie przedłużać, stanęło na tym, że chłopaki poprowadzą paniom jeden trening, tak aby mogły zobaczyć jak takie bokserskie treningi wyglądają.
Koniec końców Adam i Tomek umówili się na ten jednorazowy trening.
Przed treningiem zrobili taki mały wywiad odnośnie sportów uprawianych przez panie i w odpowiedzi usłyszeli opowieści o zumbach, pilatesach, bieganiu, jeździe na rowerze i grze w ping ponga.
Po 10 minutach rozgrzewki, panie zaczęły oddychać pachami co oznaczało, że gadanie o ich aktywnościach fizycznych było mocno przesadzone. Chłopaki przeszli więc do jakiegoś tam pokazu technik bokserskich, dając paniom czas na odpoczynek. Potem zrobili jeszcze zajęcia z pozycji bokserskiej i trzymania gardy i po 40 minutach chcieli kończyć. Panie się jednak oburzyły, że co tak szybko, że kuzynka opowiadała o takich bądź innych ćwiczeniach, a oni im nic z tego nie pokazali. Adam lojalnie uprzedził, że będą miały zakwasy, a to nic przyjemnego, ale panie się uparły. Poprowadzili więc trening jeszcze 30 min.
Następnego dnia wszystko odbyło się zgodnie z przewidywaniami Adama tzn. panie dostały zakwasów. Jedna wzięła urlop na żądanie, a dwie snuły się połamane po firmie. Pocztą pantoflową do Adama i Tomka dotarły wieści, że specjalnie tak poprowadzili ten trening, żeby koleżanki się od nich odczepiły.
Czas jakiś pracownicy firmy „żyli” tą sytuacją, ale później wszystko ucichło, jak to bywa w przypadku takich zdarzeń. Ale co ciekawe, znaczna część koleżanek (głównie) i kolegów stanęła po stronie pań chcących rozpocząć treningi bokserskie. Uznali całą sytuację za niechęć do zwykłej koleżeńskiej pomocy. Jeszcze ciekawsze jest to, że nikt nigdy nie poruszył tematu kosztów (poza poświęceniem prywatnego czasu) jakie musieliby ponieść Adam i Tomek. Dla właściciela klubu nie ma znaczenia czy dana osoba sama trenuje, czy kogoś trenuje – karnet musi wykupić.
Pewnego roku tuż obok ich firmy, oddano do użytku nowoczesny biurowiec z lokalami użytkowymi na parterze i pierwszym piętrze. W biurowcu otwarto fitness klub, w którym oprócz tradycyjnego żelastwa były też salki dedykowane innym aktywnościom, w tym świetnie wyposażona salka do sportów walki. Klub był otwarty od 06:00, co dawało Adamowi i Tomkowi możliwość treningów przed stawieniem się do pracy. Z możliwości tej skwapliwie skorzystali i zaczęli się umawiać na wspólne treningi. Wcześniej uprawiali różne sporty walki, ale mieli też wspólny mianownik, w postaci boksu, który to sport każdy z nich trenował kilka lat. Oczywiście ćwiczyli też i inne techniki, nie tylko bokserskie, ale w uproszczeniu powiedzmy, że tak średnio 2 razy w tygodniu boksowali sobie na tej salce.
Ich aktywność nie umknęła oczywiście uwadze innych pracowników firmy. Szybko zauważyli, że Adam z Tomkiem nagle zaczęli przychodzić do pracy razem, a na dodatek z przewieszonymi przez ramię dużymi torbami sportowymi. Ciekawscy pracownicy dopytywali się, co robią, gdzie, jak itp. Nie było żadnych powodów aby ukrywać, że trenują sobie we dwóch boks w znajdującym się obok klubie. Potem koleżanki i koledzy troszkę sobie z nich pożartowali, ale jak to bywa po pewnym czasie wszystko ucichło. No i tak sobie chłopaki przez wiele miesięcy w spokoju trenowali.
Wiosną pewnego roku, w pokoju socjalnym zostali jednak zaczepieni przez 3 koleżanki. Zaczęło się od tego, czy nadal trenują boks, a kiedy potwierdzili, jedna z nich zaczęła opowiadać jak to jej kuzynka od pół roku trenuje, jak schudła, jaka zadowolona i inne tam takie achy i ochy. W końcu koleżanki stwierdziły, że one też chcą trenować boks. Adam powiedział, że w klubie odbywają się zajęcia grupowe, ale nie wie w jakie dni i w jakich godzinach, ale wszystko jest na stronie internetowej.
Foch nr 1 (taki maluteńki) – ale one chcą trenować przed pracą, z Adamem i Tomkiem, bo po pracy to dzieci, mężowie itp.
Adam poinformował, że o 06:00 kiedy oni przychodzą, nigdy nie spotkał tam żadnego trenera od boksu i oni sobie z Tomkiem sami trenują.
Foch nr 2 (malutki) – ale im właśnie chodzi o to, żeby Adam i Tomek je trenowali!
Tomek zadał krótkie pytanie, czy którakolwiek z nich trenowała kiedyś boks, albo inny podobny sport walki.
Foch nr 3 (nadal malutki) – NIE! Ale jakie to ma znaczenie, kuzynka też nie trenowała jeszcze pół roku wcześniej, a teraz trenuje.
Tomek zaczął wyjaśniać, że ma gdyż oznacza, że wszystkiego trzeba je będzie uczyć od podstaw, czyli postawy, gardy, poruszania się, zadawania ciosów i obron, a to zajmie nie mniej niż 3 miesiące, co oznacza dla niego i Adama, że przez ten czas sami nie będą mogli trenować. A tak poza tym, żaden z nich nie jest trenerem!
Foch nr 4 (pokaźny) – przecież wystarczy żeby jeden je uczył! Drugi może sobie trenować.
Tu chłopaki zaczęli wyjaśniać, że to nie na tym polega, że trenować samemu to sobie mogą u siebie w domach, gdyż u każdego w garażu wiszą worki i gruszki bokserskie.
Foch nr 5 (potężny) – one się czują obrażone, bo tak na nich liczyły, a oni nie chcą koleżankom pomóc.
Dla świętego spokoju Tomek podał im namiary na jakiegoś kumpla, trenera z uprawnieniami PZB.
Następnego dnia w pracy.
Foch nr 6 (potężny) – zadzwoniły do tego trenera, a on zażyczył sobie dużo większe pieniądze, niźli kuzynka płaci w swoim klubie i Tomek im specjalnie podał te namiary, na złość itd., a potem wróciły pretensje z dnia poprzedniego, czyli że chłopaki są źli i niedobrzy i nie chcą im pomóc.
Tomek uznał, że tłumaczenie dlaczego więcej się płaci za treningi w grupie 3 osób, niż 30 osób nie ma sensu, ale zdenerwowała go ta gadanina o pomocy, więc powiedział, ze ok on im pomoże i poprowadzi treningi, ale prosi je o pomoc w pieleniu ogródka tzn. raz w tygodniu jedna z nich do niego przyjedzie i będzie pielić. Taki barter.
Foch nr 7 (ARMAGEDON) – ONE!!! PIELIĆ!!! Co on sobie w ogóle myśli, za kogo się uważa itp.
Kolejny dzień w pracy.
Adam i Tomek dostali maila od kierowniczki innego wydziału, aby przyszli do niej na określoną godzinę. Ponieważ ta kierowniczka była przełożoną dwóch z trzech chcących trenować pań, Tomek stwierdził, że znów będą męczeni w sprawie treningów. Adam uznał, że to niemożliwe i pewnie chodzi o jakiś projekt wymagający ich konsultacji. Okazało się, że Tomek miał rację.
Zaczęło się od jakiejś gadki o tym, że w firmie jesteśmy jedną wielką rodziną, że należy sobie pomagać, a skończyło na namawianiu chłopaków, aby poprowadzili te treningi. Adamowi odebrało mowę, ale Tomek zachował się przytomnie i zapytał czy prezes zaakceptował to, że kilka osób w godzinach pracy będzie sobie chodziło trenować, gdyż jak zrozumiał chodzi o treningi w godzinach pracy, bo nawet przez myśl mu nie przeszło, że pani kierowniczka usiłuje dysponować ich prywatnym czasem. Kierowniczkę zatkało. Rozmowa trwała jeszcze chwile i aby nie przedłużać, stanęło na tym, że chłopaki poprowadzą paniom jeden trening, tak aby mogły zobaczyć jak takie bokserskie treningi wyglądają.
Koniec końców Adam i Tomek umówili się na ten jednorazowy trening.
Przed treningiem zrobili taki mały wywiad odnośnie sportów uprawianych przez panie i w odpowiedzi usłyszeli opowieści o zumbach, pilatesach, bieganiu, jeździe na rowerze i grze w ping ponga.
Po 10 minutach rozgrzewki, panie zaczęły oddychać pachami co oznaczało, że gadanie o ich aktywnościach fizycznych było mocno przesadzone. Chłopaki przeszli więc do jakiegoś tam pokazu technik bokserskich, dając paniom czas na odpoczynek. Potem zrobili jeszcze zajęcia z pozycji bokserskiej i trzymania gardy i po 40 minutach chcieli kończyć. Panie się jednak oburzyły, że co tak szybko, że kuzynka opowiadała o takich bądź innych ćwiczeniach, a oni im nic z tego nie pokazali. Adam lojalnie uprzedził, że będą miały zakwasy, a to nic przyjemnego, ale panie się uparły. Poprowadzili więc trening jeszcze 30 min.
Następnego dnia wszystko odbyło się zgodnie z przewidywaniami Adama tzn. panie dostały zakwasów. Jedna wzięła urlop na żądanie, a dwie snuły się połamane po firmie. Pocztą pantoflową do Adama i Tomka dotarły wieści, że specjalnie tak poprowadzili ten trening, żeby koleżanki się od nich odczepiły.
Czas jakiś pracownicy firmy „żyli” tą sytuacją, ale później wszystko ucichło, jak to bywa w przypadku takich zdarzeń. Ale co ciekawe, znaczna część koleżanek (głównie) i kolegów stanęła po stronie pań chcących rozpocząć treningi bokserskie. Uznali całą sytuację za niechęć do zwykłej koleżeńskiej pomocy. Jeszcze ciekawsze jest to, że nikt nigdy nie poruszył tematu kosztów (poza poświęceniem prywatnego czasu) jakie musieliby ponieść Adam i Tomek. Dla właściciela klubu nie ma znaczenia czy dana osoba sama trenuje, czy kogoś trenuje – karnet musi wykupić.
Ocena:
172
(192)
Sporo było ostatnio opowieści o psach i ich właścicielach. Tym razem – jak sądzę - w dość nietypowym ujęciu.
W zeszłym roku instalowano u mnie panele fotowoltaiczne. Nad całością przedsięwzięcia nadzór sprawowała Pani Ania. Okazało się, że Pani Ania, podobnie jak ja i moja żona, jest miłośniczką psów. Prace trwały, a my rozmawialiśmy o pieskach. W trakcie rozmowy Pani Ania opowiedziała nam o prowadzonym przez jej rodziców pensjonacie. Oczywiście pensjonacie przyjaznym czworonogom. Rodzice Pani Ani, po pierwszym sezonie prowadzenia pensjonatu i niestety zdarzających się zniszczeniach wykładzin i mebli (dokonanych przez psy), postanowili wprowadzić jednorazową opłatę za pobyt czworonoga oraz kaucję, która była zwracana przy opuszczaniu pensjonatu, o ile oczywiście wszystko było w porządku ze stanem pokoju. Nie pamiętam wysokości kaucji, ani nawet tego czy Pani Ania podawała nam jej wysokość, ale jednorazowa opłata wynosiła jedynie 50 złotych i była niezależna od długości pobytu. Oczywiście wszystkie informacje dotyczące pobytu zwierząt były ogólnie dostępne, czy to na stronie internetowej, czy w ogłoszeniach na popularnych portalach. Ponieważ pensjonat znajduje się w nadmorskim kurorcie, to w sezonie średnia długość pobytu wynosiła „tradycyjne” 2 tygodnie. 50 złotych za 2 tygodnie pobytu psa, uważam za opłatę wręcz śmieszną, gdyż sam potrafiłem płacić 20 – 30 złotych za każdy dzień, a spotykałem się też z wyższymi cenami. Ale jak łatwo się domyślić, zawsze znajdą się tacy, którzy będą chcieli zaoszczędzić.
Rodzice Pani Ani przywykli już do nieprzyznawania się do przyjazdu z psem lub kotem i różnych prób „przemycania” zwierząt np. schowanych pod bluzą, kurtką itp. W przypadku pokoi na parterze, standardem było wnoszenie i wynoszenie psa lub kota przez okno i to pomimo monitoringu. Oczywiście ten „przemyt” dotyczył psów ras małych, a nie dogów czy dobermanów.
A teraz dwa największe hity „przemytnicze” opowiedziane przez Panią Anię.
Pierwszy. Rodzina z dwójką małych dzieci, zamieszkująca na 2 piętrze pensjonatu, wciągała pieska na to piętro przy użyciu sznurka i plażowego wiaderka. Tatuś spuszczał wiaderko na dół, mamusia pakowała pieska, a tatuś go wciągał. Recepcjonistka widząc nagranie z monitoringu nie mogła uwierzyć własnym oczom.
Drugi. Do holu wchodzi elegancka pani, z bagażami (duża walizka i duża torba sportowa) i zmierza w kierunku recepcji. Za nią wbiega gość pensjonatu i prosi o przestawienie jej samochodu, gdyż on nie może wyjechać. Pani stwierdza, że jak się zamelduje, to zejdzie i przestawi samochód. Pan nie ustępuje, wybucha jakaś lekka awanturka, ale w końcu pani zostawia bagaże w holu i idzie przestawić swój samochód. W tym czasie recepcjonistka zauważa, że torba sportowa zaczyna się ruszać, a w zasadzie coś co w niej jest zaczyna się ruszać. Czeka więc na powrót pani z parkingu i pyta się jej co jest „nie tak” z tą torbą. Pani idzie w zaparte, a recepcjonistka prosi o otwarcie torby. Pani zaczyna uderzać w tony typu „co to za standardy”, „ja to wszystko opiszę” itp. i pewnie trwałoby to czas jakiś jeszcze, ale „torba” zaczęła szczekać…
Z pozdrowieniami dla wszystkich miłośników psów!
W zeszłym roku instalowano u mnie panele fotowoltaiczne. Nad całością przedsięwzięcia nadzór sprawowała Pani Ania. Okazało się, że Pani Ania, podobnie jak ja i moja żona, jest miłośniczką psów. Prace trwały, a my rozmawialiśmy o pieskach. W trakcie rozmowy Pani Ania opowiedziała nam o prowadzonym przez jej rodziców pensjonacie. Oczywiście pensjonacie przyjaznym czworonogom. Rodzice Pani Ani, po pierwszym sezonie prowadzenia pensjonatu i niestety zdarzających się zniszczeniach wykładzin i mebli (dokonanych przez psy), postanowili wprowadzić jednorazową opłatę za pobyt czworonoga oraz kaucję, która była zwracana przy opuszczaniu pensjonatu, o ile oczywiście wszystko było w porządku ze stanem pokoju. Nie pamiętam wysokości kaucji, ani nawet tego czy Pani Ania podawała nam jej wysokość, ale jednorazowa opłata wynosiła jedynie 50 złotych i była niezależna od długości pobytu. Oczywiście wszystkie informacje dotyczące pobytu zwierząt były ogólnie dostępne, czy to na stronie internetowej, czy w ogłoszeniach na popularnych portalach. Ponieważ pensjonat znajduje się w nadmorskim kurorcie, to w sezonie średnia długość pobytu wynosiła „tradycyjne” 2 tygodnie. 50 złotych za 2 tygodnie pobytu psa, uważam za opłatę wręcz śmieszną, gdyż sam potrafiłem płacić 20 – 30 złotych za każdy dzień, a spotykałem się też z wyższymi cenami. Ale jak łatwo się domyślić, zawsze znajdą się tacy, którzy będą chcieli zaoszczędzić.
Rodzice Pani Ani przywykli już do nieprzyznawania się do przyjazdu z psem lub kotem i różnych prób „przemycania” zwierząt np. schowanych pod bluzą, kurtką itp. W przypadku pokoi na parterze, standardem było wnoszenie i wynoszenie psa lub kota przez okno i to pomimo monitoringu. Oczywiście ten „przemyt” dotyczył psów ras małych, a nie dogów czy dobermanów.
A teraz dwa największe hity „przemytnicze” opowiedziane przez Panią Anię.
Pierwszy. Rodzina z dwójką małych dzieci, zamieszkująca na 2 piętrze pensjonatu, wciągała pieska na to piętro przy użyciu sznurka i plażowego wiaderka. Tatuś spuszczał wiaderko na dół, mamusia pakowała pieska, a tatuś go wciągał. Recepcjonistka widząc nagranie z monitoringu nie mogła uwierzyć własnym oczom.
Drugi. Do holu wchodzi elegancka pani, z bagażami (duża walizka i duża torba sportowa) i zmierza w kierunku recepcji. Za nią wbiega gość pensjonatu i prosi o przestawienie jej samochodu, gdyż on nie może wyjechać. Pani stwierdza, że jak się zamelduje, to zejdzie i przestawi samochód. Pan nie ustępuje, wybucha jakaś lekka awanturka, ale w końcu pani zostawia bagaże w holu i idzie przestawić swój samochód. W tym czasie recepcjonistka zauważa, że torba sportowa zaczyna się ruszać, a w zasadzie coś co w niej jest zaczyna się ruszać. Czeka więc na powrót pani z parkingu i pyta się jej co jest „nie tak” z tą torbą. Pani idzie w zaparte, a recepcjonistka prosi o otwarcie torby. Pani zaczyna uderzać w tony typu „co to za standardy”, „ja to wszystko opiszę” itp. i pewnie trwałoby to czas jakiś jeszcze, ale „torba” zaczęła szczekać…
Z pozdrowieniami dla wszystkich miłośników psów!
Ocena:
144
(150)
Rodzice mojego kolegi padli ofiarą oszustów. Stracili sporo pieniędzy, ale na całe szczęście nie przysłowiowe „oszczędności całego życia”. Oszukanych zostało kilkadziesiąt osób. W kwietniu sprawą zajęły się organy ścigania. Szczegóły tej sprawy, wbrew pozorom nie mają jednak znaczenia dla opisywanej przeze mnie historii.
W maju młodsza latorośl kolegi miała pierwszą komunię. Kolega zorganizował przyjęcie w lokalu i zaprosił na nie najbliższą, dość liczną rodzinę. Ponieważ jego rodzice bardzo przeżywali sprawę wspomnianego oszustwa, kolega obdzwonił rodzinę z grzeczną prośbą, aby w czasie przyjęcia nie poruszać tego tematu. Większość gości nie miała absolutnie żadnego problemu z dostosowaniem się do prośby kolegi, ale oczywiście znaleźli się tacy, którzy postanowili drążyć ten temat. I się zaczęło! A co, a jak, a dlaczego nie sprawdzili, nie skonfrontowali itp.? Po etapie pytań, zaczęły się komentarze. Co tu ukrywać, niezbyt miłe. Wyszło na to, ze rodzice kolegi są naiwni, głupi, dali się podejść jak dzieci, a tak w ogóle to wystarczyło sprawdzić/zrobić to i tamto i sprawy by nie było.
Jak łatwo się domyślić, ani rodzice kolegi, ani on sam komentarzami zachwyceni nie byli. Ale meritum sprawy sprowadza się do osób wiodących prym w komentowaniu. A byli to (imiona zmyślone):
1.Wujek Marian – „znawca” samochodów, od lat kupujący je wyłącznie po okazyjnej cenie i to tylko takie, którymi „Niemiec do kościoła jeździł”, a następnie ładujący w nie masę pieniędzy, przy czym ostatni jego zakup, dokonany na giełdzie, odjechał z tejże giełdy na dystans ok. 40 km i się rozkraczył.
2.Ciocia Halinka – która kilka lat temu przelała kilkaset dolarów na konto afrykańskiej księżniczki, w zamian za obietnicę otrzymania przelewu w wysokości kilku milionów dolarów.
3.Ciocia Jadzia – którą sąsiad uratował od oddania sporej kwoty pieniędzy bandytom oszukującym starsze osoby metodą na wnuczka/policjanta. Jadzia wracała już do domu z podjętymi w banku pieniędzmi. Po drodze spotkała sąsiada i zaczęła mu opowiadać o sytuacji, a tan błyskawicznie się zorientował co jest grane.
4.Wujek Staszek – który na licytacji komorniczej kupił dom z lokatorem na tzw. dożywociu, uznając że nie ma takiej rzeczy, której on nie załatwi, czyli że lokatora się pozbędzie. I tak, od wielu lat rodzina Staszka, mieszka pod jednym dachem z obcym facetem.
I to by było na tyle
W maju młodsza latorośl kolegi miała pierwszą komunię. Kolega zorganizował przyjęcie w lokalu i zaprosił na nie najbliższą, dość liczną rodzinę. Ponieważ jego rodzice bardzo przeżywali sprawę wspomnianego oszustwa, kolega obdzwonił rodzinę z grzeczną prośbą, aby w czasie przyjęcia nie poruszać tego tematu. Większość gości nie miała absolutnie żadnego problemu z dostosowaniem się do prośby kolegi, ale oczywiście znaleźli się tacy, którzy postanowili drążyć ten temat. I się zaczęło! A co, a jak, a dlaczego nie sprawdzili, nie skonfrontowali itp.? Po etapie pytań, zaczęły się komentarze. Co tu ukrywać, niezbyt miłe. Wyszło na to, ze rodzice kolegi są naiwni, głupi, dali się podejść jak dzieci, a tak w ogóle to wystarczyło sprawdzić/zrobić to i tamto i sprawy by nie było.
Jak łatwo się domyślić, ani rodzice kolegi, ani on sam komentarzami zachwyceni nie byli. Ale meritum sprawy sprowadza się do osób wiodących prym w komentowaniu. A byli to (imiona zmyślone):
1.Wujek Marian – „znawca” samochodów, od lat kupujący je wyłącznie po okazyjnej cenie i to tylko takie, którymi „Niemiec do kościoła jeździł”, a następnie ładujący w nie masę pieniędzy, przy czym ostatni jego zakup, dokonany na giełdzie, odjechał z tejże giełdy na dystans ok. 40 km i się rozkraczył.
2.Ciocia Halinka – która kilka lat temu przelała kilkaset dolarów na konto afrykańskiej księżniczki, w zamian za obietnicę otrzymania przelewu w wysokości kilku milionów dolarów.
3.Ciocia Jadzia – którą sąsiad uratował od oddania sporej kwoty pieniędzy bandytom oszukującym starsze osoby metodą na wnuczka/policjanta. Jadzia wracała już do domu z podjętymi w banku pieniędzmi. Po drodze spotkała sąsiada i zaczęła mu opowiadać o sytuacji, a tan błyskawicznie się zorientował co jest grane.
4.Wujek Staszek – który na licytacji komorniczej kupił dom z lokatorem na tzw. dożywociu, uznając że nie ma takiej rzeczy, której on nie załatwi, czyli że lokatora się pozbędzie. I tak, od wielu lat rodzina Staszka, mieszka pod jednym dachem z obcym facetem.
I to by było na tyle
rodzina
Ocena:
161
(173)
1 2 > ostatnia ›
« poprzednia 1 2 następna »