Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Fisstech

Zamieszcza historie od: 1 czerwca 2016 - 9:05
Ostatnio: 11 grudnia 2016 - 21:11
  • Historii na głównej: 19 z 19
  • Punktów za historie: 5559
  • Komentarzy: 169
  • Punktów za komentarze: 1498
 

#73805

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Buszując pewnego dnia po Internecie, znalazłam ogłoszenie pewnej fundacji, która poszukiwała redaktorów na swój portal internetowy. Praca miała być wykonywana na zasadzie wolontariatu, ale ponieważ lubię pisać i profil fundacji bardzo odpowiadał mojemu wykształceniu i zainteresowaniom, postanowiłam się zgłosić. W końcu nie zbiednieję od tego, że raz na jakiś czas coś dla nich napiszę.

W odpowiedzi na zgłoszenie otrzymałam prośbę o przesłanie CV. Trochę mnie to zdziwiło, ale pomyślałam, że pewnie chodzi im o sprawdzenie, w jakich projektach do tej pory brałam udział (a było ich sporo, co zaznaczyłam w swoim zgłoszeniu). Minęło parę dni i praktycznie zapomniałam już o całej sprawie.

W końcu zadzwonił telefon. Odebrałam i bardzo zdenerwowany i wściekły głos przywitał się ze mną słowami:
- Czy pani przeczytała treść ogłoszenia?
Co miałam odpowiedzieć? Nie wiedziałam nawet, kto dzwoni.
- Przepraszam bardzo, z kim rozmawiam? - zapytałam grzecznie.
- Zgłosiła się do nas pani do pracy - wycedził powolnym głosem mężczyzna, jeszcze bardziej wkurzony, niż poprzednio. Miałam wrażenie, że robi mi łaskę, że w ogóle ze mną rozmawia. - Proszę pani, my szukamy kogoś, kto będzie dla nas pracował przez cały czas, jak w normalnej pracy, a nie tylko w wolnych chwilach. Jeśli pani będzie pisać przykładowo dwa lub trzy artykuły miesięcznie, to będzie pani marnować nasz czas. Dlatego proszę o szybką decyzję. Teraz.
- Zatem nie jestem zainteresowana. Dziękuję za poświęcony mi czas i do widzenia - odpowiedziałam, rozłączając się.
Pięć minut później znalazłam na mailu wiadomość od wyżej wymienionej fundacji. Treść brzmiała: "Gratulujemy podesłania nieprzemyślanego zgłoszenia". Miałam odpisać, że ja z kolei gratuluję kultury, ale jakoś się powstrzymałam.

Podejrzewam, że byłam tylko jedną z wielu osób, do których ten pan tego dnia zadzwonił i które odmówiły współpracy.

pewna_fundacja

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 255 (297)

#74061

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Była historia o poszukiwaniu pracy w czasopiśmie mangowym, więc nadszedł czas na wydawnictwo. Będzie to krótka opowieść o najdziwniejszym zaproszeniu na rozmowę walifikacyjną, jakie kiedykolwiek otrzymałam.

Jakiś czas temu napisałam do jednego z wydawnictw i zaoferowałam swoje usługi korektorskie. Wydawnictwo wstępnie się zgodziło, osoba rekrutująca porozmawiała, z kim trzeba i należało jedynie dopełnić formalności. Nie minęło dużo czasu, a otrzymałam zaproszenie na rozmowę kwalifikacyjną: na następny dzień, w Krakowie (a ja mieszkam w Lublinie), na konwencie mangowym.

Zaproszenie zostało wysłane o godzinie dwudziestej drugiej. Żeby więc móc porozmawiać z potencjalnymi pracodawcami, musiałabym wsadzić się rano w pociąg, przejechać parę godzin w jedną stronę, wynająć pokój w hotelu (bo nie miałabym pewności, że porozmawiam z nimi już pierwszego dnia), wystać się w kolejce i kupić bilet na konwent. Żyć nie umierać. Odmówiłam.

Po paru dniach otrzymałam wiadomość, że jednak zależałoby im na kimś bardziej mobilnym, więc dziękują za współpracę. Ja również dziękuję i cieszę się, że nie było mi dane jej zasmakować.

wydawnictwo_mangowe

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 223 (243)

#74041

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ciężka dola korektora, czyli o tym, jak szukałam pracy w czasopiśmie mangowym.

W swoim zgłoszeniu wyraźnie zaznaczyłam, że nie interesuje mnie wolontariat i pracuję tylko za wynagrodzenie. Szybko otrzymałam odpowiedź, że akurat szukają osoby, która mogłaby sprawdzać teksty i z chęcią podeślą mi parę artykułów do przejrzenia. W to mi graj - wcześniej już nawiązywałam współpracę z blogami i czasopismami, i najczęściej weryfikowano moje umiejętności w taki właśnie sposób.

Z tym, że zwykle podsyłano jeden, góra dwa artykuły, a więc ilość tekstu pozwalającą wstępnie określić, czy obie strony będą zainteresowane współpracą. Tutaj otrzymałam cztery, ale ponieważ niebawem redakcja miała składać czasopismo, pomyślałam sobie, że może potrzebują kogoś, kto na szybko im to ogarnie.

Teksty sprawdziłam, chociaż samo czytanie tych wypocin było drogą przez mękę: mnóstwo wszelkiego rodzaju błędów, tragiczny styl wypowiedzi i recenzje pisane na zasadzie streszczeń - ostatecznie żaden z tekstów w stanie surowym nie nadawał się nawet na wypracowanie szkolne.

Byłam zaskoczona aż tak niskim poziomem artykułów i ciężko było mi zrozumieć, że ktoś w ogóle zamierza je opublikować i podpisać swoim nazwiskiem. Mimo to korektę zrobiłam, dzięki czemu brzmiały one przynajmniej zjadliwie.

Teksty odesłałam i pomiędzy mną i wydawnictwem nastała cisza. W końcu po paru dniach napisałam z zapytaniem, czy nadal są zainteresowani. Odpisali, że jasne, jak najbardziej, że korekta bardzo się podoba, ale jednak przypomnieli sobie, że mają korektora i w związku z tym dziękują za współpracę.

Od tamtej pory uważnie śledzę fanpage czasopisma. Jeśli w którymś numerze pojawią się recenzje po mojej korekcie, to będzie nieprzyjemnie, dlatego mam nadzieję, że wydawca czyta Piekielnych i postanowi skontaktować się ze mną przed ewentualnym oddaniem tekstów do druku.

Czasami mam wrażenie, że zdanie: "Poszukujemy prawdziwych pasjonatów, którzy kochają to, co robią" oznacza w rzeczywistości: "Szukamy jeleni, którzy będą dla nas pracować za darmo i jeszcze się cieszyć".

czasopismo_mangowe

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 276 (286)

#73358

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Hotelowych przygód ciąg dalszy (tych, którzy nie wiedzą, o co chodzi, zapraszam do swojej poprzedniej historii).

Właściciele hotelu byli szalenie miłymi i sympatycznymi ludźmi, ale nie posiadali smykałki do prowadzenia biznesu. Z zewnątrz hotel wyglądał naprawdę ładnie i porządnie - sprawiał wrażenie bardzo przytulnego i atrakcyjnego miejsca do wypoczynku. Niestety, piękna fasada została postawiona na wyjątkowo niestabilnych fundamentach.

Przede wszystkim szefowie byli bardzo skąpi. Wyobraźcie sobie hotel, w którym jest ok. 20 pokojów z łazienkami (w tym jedynie kilka jednoosobowych), spory hol, dwie duże jadalnie, toalety przy jadalniach i pokaźnych rozmiarów bar. Następnie pomyślcie, że to wszystko sprzątała jedna osoba i to w sezonie, a więc wtedy, kiedy hotel gościł naprawdę sporą ilość turystów. Bar musiał być wysprzątany do godziny jedenastej, a pokoje do czternastej, więc często po przyjściu do pracy nie wiedziałam, w co tak właściwie ręce włożyć. Nie wiedziałam też, czy tego akurat dnia Lucy nie postanowi sobie wziąć wolnego, a że zwykle postanawiała, wszystko spoczywało na moich barkach. Natomiast konsekwencją faktu, że byłam sama, był brak możliwości wzięcia sobie wolnego.

Pracowałam przez siedem dni w tygodniu. Od 6 do 13 godzin dziennie. Swój pierwszy dzień wolnego wzięłam sobie dopiero po miesiącu pracy i było to dla mnie prawdziwe święto. Czasami mogłam w ciągu dnia wrócić na chwilę do domu, żeby coś zjeść, po czym wracałam i kończyłam - nie mogłam przecież zostawić niewypranej i niewyprasowanej pościeli. Bywało, że w ciągu dnia musiałam przychodzić jeszcze dwa razy, żeby zmienić pranie i wyprasować to, co już wyschło. Parę razy wróciłam z pracy tak zmęczona, że nie miałam nawet siły zjeść kolacji.

Na pewno byłoby mi o wiele łatwiej, gdyby moi szefowie wprawdzie oszczędzali na personelu, ale nie oszczędzali na sprzęcie. Niestety tutaj uwidacznia się jedna z największych piekielności - mieliśmy jedynie dwie pralki (z czego jedna często się psuła) i dwie suszarki do ręczników. Tymczasem do moich obowiązków należało pranie nie tylko pościeli, ale również serwetek dla gości i ścierek z kuchni, które często były tak brudne, że wymagały naprawdę długiego namaczania. Mieliśmy wprawdzie zapasową pościel, ale była ona zniszczona, bo Lucy lubiła prać ją razem ze ścierkami (również tymi ubrudzonymi środkiem do czyszczenia mosiężnych klamek) i ustawiać najkrótszy program (półgodziny), żeby było szybciej.

Sama pralnia była miejscem jak z koszmaru - wilgotną i obrośniętą grzybem piwniczką. Prowadził do niej wąski korytarz, w którym rozstawiano pułapki na szczury. Na szczęście nie przechowywano tam żywności, ale i tak czułam się chora, ilekroć musiałam tam iść.
Kolejnym mankamentem był przeciekający dach. Ilekroć zdarzało się oberwanie chmury, trzeba było przenosić gości, a jeżeli było to niemożliwe, ustawiać w ich pokojach miski na kapiącą z sufitu wodę.

Brakowało również samych środków do czyszczenia. Przez większość czasu zmywałam podłogi starym, wysłużonym mopem, który ciągle gubił frędzle. Mop był tylko jeden, więc kiedy do pracy przyszła druga dziewczyna, nie mogłyśmy razem zmywać podłogi. Ponieważ często pracowałyśmy z naprawdę mocnymi środkami, musiałyśmy jakoś chronić swoje ręce - rękawice ochronne musiałyśmy oczywiście kupować za swoje, ponieważ szefowie dawali nam zaledwie 1-2 pary rocznie.

Jedną z naszych największych zmor były wiecznie psujące się zamki w drzwiach. Oczywiście za każdym razem zgłaszałyśmy problem szefowi, który obiecał zaraz zająć się naprawą. Dodatkowo przed wyjściem do domu zawsze sprawdzałyśmy, czy w każdym pokoju działa zamek i czy da się go bez problemu zamknąć - jeżeli tak nie było, ponownie powiadamiałyśmy szefa i zostawiałyśmy mu karteczkę z listą. Niestety szef nieczęsto kwapił się do naprawy - no chyba, że uwagę zwrócił mu już poirytowany niedziałającym zamkiem gość. Przełom nastąpił w dniu, w którym po wyjeździe stacjonującej u nas grupy robotników, zniknęły z pokojów dwa telewizory. Domyślacie się zapewne, kogo obwiniono za ten stan rzeczy. Na szczęście nie kazano nam odkupować sprzętu z własnej pensji, ale wyraźnie dano nam do zrozumienia, że pracujemy tu tylko dlatego, że nikt inny nie chce przyjść na nasze miejsce.

Czara goryczy została przelana w dniu, w którym rozliczono napiwki i postanowiono po równo podzielić kwotę między pracownikami - był to okres przedświąteczny, więc każdy myślał o wydaniu jej na prezenty dla bliskich. Nie muszę chyba wspominać, że jako jedyna dostałam o połowę mniej od pozostałych.

To wszystko działo się parę lat temu, kiedy byłam młoda, naiwna i przyjechałam do obcego kraju z nastawieniem, że na pracę nie wolno narzekać, tylko cieszyć się, że się ją ma. Dzisiaj na pewno nie dałabym się traktować w ten sposób.

zagranica

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 142 (192)

#73554

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Rzecz dzieje się w bibliotece publicznej w niedużym mieście na Lubelszczyźnie.

Przychodzę i od razu zaglądam na dosyć pokaźny dział z fantastyką. Moim oczom ukazuje się komplet świeżo zakupionych książek Anne Rice. Parę lat temu czytałam "Wywiad z wampirem", więc postanowiłam odnowić swoją znajomość z twórczością tej autorki. "Wywiadu..." jednak na półce nie znalazłam. Trudno, pewnie wypożyczony. Podchodzę więc do lady, za którą siedzi starsza już wiekiem bibliotekarka i pytam:
- Czy mogłaby mi pani odłożyć "Wywiad z wampirem", kiedy już zostanie zwrócony do biblioteki?
- Proszę pani, ale taka książka nie istnieje - odpowiada kobieta, spoglądając na mnie spode łba, zupełnie, jakby tłumaczyła mi coś oczywistego.
- To niemożliwe. Kilka lat temu wypożyczyłam ją z państwa biblioteki. Autorką jest Anne Rice - tłumaczę.
- Taka książka nigdy nie została napisana. Nie istnieje powieść o takim tytule. Nie mogła pani wypożyczyć czegoś, co nie istnieje.
- Ale...
- Posiadamy wszystkie powieści Anne Rice. Nie ma wśród nich "Wywiadu z wampirem"? Nie ma. Więc to nie jest jej książka.

Dałam za wygraną. Aż mam ochotę zakupić tę książkę i po przeczytaniu oddać ją bibliotece ze specjalną dedykacją dla wyżej wymienionej pani.

biblioteka

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 260 (296)

#73838

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dostałam kolejną ofertę pracy nie do odrzucenia.

Jak już wspomniałam w innej historii, prowadzę bloga z recenzjami gier komputerowych. Dzisiaj napisał do mnie pan zainteresowany stałą współpracą, i to taką na większą skalę, ponieważ zamierzał zatrudnić mnie w sklepie z grami, który zamierzał otworzyć. Sklep docelowo miał znajdować się wprawdzie na drugim końcu kraju, ale ewentualna przeprowadzka nie byłaby dla mnie większym problemem. Tym bardziej że pan bardzo zachwalał panującą w jego wymarzonym sklepie atmosferę, w którym wszyscy mieli traktować się jak rodzina i być pasjonatami gier. Myślę sobie, że super będzie połączyć przyjemne z pożytecznym, szczególnie w miłej atmosferze.

Kiedy doszło do rozmowy na temat zarobków, pan napisał: "Wie pani, my jesteśmy dopiero raczkującą firmą, nie mamy zbyt dużo, więc proponujemy na początek 600 zł miesięcznie. Później oczywiście stawka się podniesie". Patrzę i oczom nie wierzę. Piszę, że taka kwota ledwo wystarczy mi na wynajęcie pokoju, a z czegoś muszę jeszcze opłacić sobie chociażby jedzenie. I tutaj następuje coś, co sprawiło, że moja szczęka wylądowała na podłodze i już się z niej nie podniosła. Mianowice pan odpisał (cytuję): "Wiadomo, że na początku jest ciężko. Będziemy więc robić pani zakupy z jedzeniem i dawać po każdym dniu pracy na kolejny dzień. Czasami dorzucimy coś ekstra".

Nie wchodziłam z panem w dalszą polemikę. Nie miałam już siły.

praca

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 282 (294)

#73738

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Otrzymałam ofertę pracy nie do odrzucenia.

Prowadzę bloga z recenzjami gier komputerowych - bardziej dla siebie i dla osób, które rzeczywiście lubią go czytać, niż dla rozgłosu. Jakiś czas temu odezwał się do mnie potencjalny pracodawca, twierdząc, że bloga czyta, że szalenie podoba mu się mój styl i on chce zatrudnić mnie do pisania tekstów dla jego klientów. Nigdy nie pracowałam jako copywriter, ale pomyślałam sobie, że czemu nie, mogłabym coś skrobnąć za odpowiednią opłatą.

Pytam więc o szczegóły. Pan niechętnie przechodził do konkretów. Po napisaniu peanów na moją cześć, stwierdził, że jego firma jest wyjątkowa, ponieważ nie płaci za ilość znaków, a za godziny spędzone na pisaniu tekstów. Zapytał, ile czasu zajęło mi napisanie jednej z recenzji (ok. 7000 znaków). Odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że trzy godziny, nie licząc czasu spędzonego na grze i zbieraniu informacji na jej temat. Pan odpisał, że to wspaniale, że nasza współpraca będzie zatem świetnie się układać i że on proponuje mi stawkę 2 zł za godzinę. Na moje pytanie, czy to jest żart, czy też może pominął jedno zero, odparł, że przecież to będzie praca zdalna, w domowym zaciszu i że w normalnej pracy pod odliczeniu kosztów dojazdu też bym tyle zarobiła.

Odpisałam, że dziękuję za współpracę i życzę powodzenia w szukaniu kogoś, kto przyjmie taką stawkę. Otrzymałam odpowiedź: "Pier***na księżniczka. Jesteś tylko dowodem na to, że w tym kraju jest praca, tylko nie ma ludzi chętnych do pracy".

No cóż.

praca

Skomentuj (43) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 436 (456)

#73400

przez (PW) ·
| Do ulubionych
To już ostatnia z moich hotelowych historii.

Poza sezonem gościliśmy robotników, którzy pracowali na pobliskiej budowie. Wiadomo, że z takiej roboty człowiek wraca zazwyczaj brudny i chce tylko jak najszybciej wziąć kąpiel, stąd też nie miałyśmy nic przeciwko codziennemu odkurzaniu, częstszej niż u innych zmianie pościeli, czy też szorowaniu wanien. Natknęłyśmy się jednak na trzy przypadki beznadziejne - dwa pierwsze stacjonowały przez wiele tygodni, więc były dla nas prawdziwym utrapieniem.

Mieliśmy w pokojach jasne wykładziny, więc zazwyczaj goście po wejściu ściągali buty, żeby nie nabrudzić. Nie nasz pierwszy przypadek. Facet każdego dnia nie tylko chodził po pokoju w ubłoconych butach, ale również traktował wykładzinę jak wycieraczkę. Codziennie znajdowałyśmy na niej ślady po tak intensywnym wcieraniu błota, że tradycyjne środki do prania dywanów nie dawały sobie rady. Zastanawiałyśmy się, czy gość również w domu zachowuje się w podobny sposób - przed wejściem do hotelu była wycieraczka, więc bez problemu mógł wytrzeć buty na zewnątrz.

Drugi przypadek szalenie lubił jeździć po pracy do pobliskiego marketu i przywozić sobie z niego alkohol i przekąski. I nie byłoby w tym nic piekielnego, gdyby te artykuły nie walały się potem po jego pokoju w hurtowych ilościach. Pościel zabrudzona winem, lepiące się meble, landrynki wdeptane w dywan i pełno papierków. Facet pod łóżkiem urządził sobie śmietnik, wrzucając tam resztki i opakowania po słodyczach. Sprzątałyśmy jego pokój codziennie, a i tak wynosiłyśmy z niego wory śmieci. Kiedy pan wyjechał, doprowadzenie jego pokoju do porządku zajęło nam trzy godziny. Mi osobiście byłoby wstyd, gdyby ktoś musiał sprzątać po mnie taki bałagan - widać niektórym jest to na rękę.

Ostatni przypadek był najdziwniejszym, z jakim kiedykolwiek było mi dane się w tej pracy spotkać. Dwójka robotników postanowiła przed wyjazdem urządzić sobie zabawę i zrobić wycieczkę po innych pokojach. W poprzedniej swojej historii wspomniałam, że zamki w drzwiach często się psuły i szef nie kwapił się z ich naprawianiem, co skutkowało tym, że niektóre pokoje nie zamykały się na klucz. Na szczęście panowie obrali sobie za cel dwa wolne pokoje, których akurat nikt nie wynajmował. Wspólnymi siłami poprzewracali łóżka i szafki, skotłowali pościel i ręczniki, a przez okno na piętrze wyrzucili mały stolik na walizki. Miałyśmy szczęście, że każdego dnia przed rozpoczęciem pracy sprawdzałyśmy wszystkie pokoje - dzięki temu miałyśmy czas posprzątać jeszcze przed przyjazdem kolejnych gości.

Na koniec nie będzie apelu ani opadającej kurtyny, ponieważ nie sądzę, żeby czytelnicy Piekielnych zachowywali się w ten sposób i trzeba było ich o czymkolwiek uświadamiać. Kiedy sama nocuję w hotelu, staram się zostawić po sobie pokój możliwie najbardziej zbliżony do stanu, w jakim go zastałam - dla mnie to całkowicie normalne i naturalne. Widać są tacy, którzy mają z tym problem.

zagranica

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 244 (256)

#73307

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Krótka opowieść o moich doświadczeniach z pracy na obczyźnie.

Ponieważ mój luby był Szkotem, po wyjeździe z Polski zamieszkałam w jego rodzinnych stronach - maleńkim miasteczku otoczonym pastwiskami i wzgórzami. Bałam się, że ciężko będzie mi tam znaleźć pracę, ale szczęście postanowiło się do mnie uśmiechnąć - okazało się, że w pobliskim hotelu poszukiwana jest osoba do sprzątania. Przyszłam, porozmawiałam, pracę zaczynałam od następnego dnia. Po przyjściu zostałam przekazana pod opiekę dziewczynie, która miała wdrożyć mnie w obowiązki (nazwijmy ją Lucy). Dziewczę było szalenie sympatyczne i pracowało nam się naprawdę bardzo dobrze - przez zaledwie parę dni. Później nasza współpraca staczała się tylko po równi pochyłej. Dlaczego?

Lucy nie lubiła się przemęczać. Nie chciała też, żeby ktokolwiek oczekiwał od niej większego wysiłku, niż uznawała za konieczne. Należy dodać, że oprócz sprzątania pokojów, zajmowałyśmy się również barem, obsługą pralni i czyszczeniem toalet dla gości. Lucy pomyślała, że skoro pierwszego dnia nie powie mi o reszcie obowiązków, to nie będę wymagała od niej wcześniejszego przychodzenia do pracy (a bar należało posprzątać do określonej godziny) ani wykonywania prac, których najbardziej nie lubiła robić. Po kilku dniach, widząc, że szefowa jest zła z powodu brudnego baru (a był to okres letni, więc przewijało się przez niego mnóstwo gości), postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce i powiedzieć jej, że nie ma pojęcia, dlaczego "ta dziewczyna z Polski nie wykonuje swoich obowiązków". Dostałam polecenie wysprzątania wszystkiego, a wychodząca z pracy Lucy rzuciła mi na pożegnanie: "Masz dużo pracy. Lepiej będzie, jeśli nie będziesz robiła sobie przerwy".

Sama Lucy w robieniu przerw była mistrzynią. Potrafiła usiąść w wynajmowanym przez gości pokoju, zaparzyć sobie kawę (w każdym pokoju znajdował się czajnik i mała kasetka z przekąskami) i pogryzać ciasteczka, które rozdawałyśmy do kasetek - oczywiście w godzinach pracy. Samą pracę wykonywała byle jak. Zakładała na kołdry i poduszki wilgotną pościel, brudne filiżanki opłukiwała wodą i ponownie stawiała obok czajnika, a wanny jedynie polewała z prysznica, przez co zawsze posiadały brudny osad. Jeżeli sprzątałyśmy pokoje wspólnie, zawsze najpierw wchodziła do pomieszczenia i sprawdzała, gdzie będzie mniej pracy - w pokoju czy w łazience, po czym dobrodusznie wybierała dla siebie lżejszą opcję. Kiedy natomiast dzieliłyśmy się pokojami, lubiła przy każdym spotkaniu zagadywać mnie i mówić: "Mam nadzieję, że posprzątałaś już pokój X i Y, bo ja nie będę mieć czasu, żeby dłużej zostać", oczywiście nie biorąc pod uwagę faktu, że mam więcej obowiązków i w czasie, w którym ona popija swoje kawki, muszę ogarnąć pralnię, parter i łazienki. Kiedy uznała, że już się zmęczyła pracą, potrafiła wyjść bez słowa, zostawiając otwarte pokoje, porozrzucane pościele i środki do czyszczenia na parapetach. W dodatu notorycznie gubiła klucz, którego używałyśmy do otwierania pokojów - często po przyjściu zamiast sprzątać bar, biegałam po hotelu w poszukiwaniu zguby.

Ktoś mógłby zapytać, dlaczego nie poszłam na skargę, widząc, jaka jest sytuacja. Okazało się, że dziewczyna jest znajomą szefowej - sama mówiła, że traktuje tę pracę jedynie dorywczo i przychodzi, kiedy ma ochotę (co w sezonie letnim naprawdę dawało się odczuć). Według niej Polacy byli leniwi i źle wykonywali swoje obowiązki, czego miałam być żywym przykładem (co ciekawe, kiedy rozpoczęłam pracę, goście hotelu dziwnym trafem przestali skarżyć się na brudne łazienki i wilgotną pościel w pokojach). Szefowa nieraz widziała, że Lucy wychodzi wcześniej, a robota jest niedokończona, ale nie widziała w tym problemu. Przyznam szczerze, że miałam ochotę po prostu odejść, tym bardziej, że po przygodzie z barem od początku byłam na cenzurowanym. W tamtym okresie jednak bardzo potrzebowałam pieniędzy, a znalezienie w okolicy innej pracy graniczyło z cudem, więc postanowiłam zacisnąć zęby. Na szczęście po około miesiącu Lucy zrezygnowała i na jej miejsce przyszła dziewczyna, z którą dobrze pracowało mi się jeszcze przez długi czas.

zagranica

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 190 (216)