Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

LittleShiloh

Zamieszcza historie od: 23 marca 2012 - 0:01
Ostatnio: 18 sierpnia 2016 - 12:57
  • Historii na głównej: 5 z 5
  • Punktów za historie: 4226
  • Komentarzy: 265
  • Punktów za komentarze: 2046
 

#72419

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
W którejś historii napotkałam komentarz użytkowniczki Meliana, którego poniżej zacytowany fragment ożywił moje wspomnienia z lat 90:

"Sporo zachowań może wynikać z wcześniejszych doświadczeń - naście lat temu, na początku boomu hotelowego w Polsce, zapytanie o cokolwiek na recepcji, skutkowało sugestywnym spojrzeniem pt. "wieśniak oderwany od pługa w wielki świat się wybrał i nie umie się zachować"."

Tak rzeczywiście było. W drugiej połowie lat 90. miałam chwilę okazję mieć nową Toyotę kupioną w salonie. Po 1,5 roku ją sprzedałam, bo zmieniłam pracę na taką z autem służbowym, ale raz zdarzyło mi się zawitać do salonu na przegląd gwarancyjny. Panowie mechanicy sobie dłubali i zmieniali olej, a ja czekałam na kanapie w części sprzedażowej salonu, bo poczekalni przy serwisie nie było.

Miałam okazję zaobserwować scenę, w której do salonu wszedł człowiek ubrany w sweter typu "Kononowicz"i zaczął oglądać jeden z modeli oraz studiować wywieszony na szybie cennik. W pewnym momencie do małżonki rzekł [zapis fonetyczny]: Pacz, Halyna, ten je ładny i nas bedzie stać. Pójde ino sprzedawce zapytać co to ta klymatyzacja je,jak to działa i czy za to warto dopłacić".
Poszedł, usłyszałam tylko wypowiadane ze śmiechem zdanie sprzedawcy: "Jak pan nie wiesz, to pana nie stać, do polmozbytu pan idź, tam tanio cinquecento mają".
Facet czerwony, ze zdenerwowania mu się wąsy aż wyprostowały, skierował się do wyjścia, a że przechodził koło mnie, rzucił w moją stronę:
"Jak tylko komuna upadła, człowiek zaczął harować, dorabiać się, a teraz mu za uczciwie zarobione piniondze auta nie chcą sprzedać, bo nie wie co to klymatyzacja jest. A skąd mam wiedzieć, jak za komuny nie było?!"
Wyszedł wraz z małżonką Haliną trzaskając drzwiami i zapewne dał zarobić prowizję innemu sprzedawcy, u innego dealera. Najpewniej zupełnie solidną prowizję, bo oglądał pierwszego Avensisa, czyli na ówczesne czasy zupełną nowość i auto dość drogie.

Tak to właśnie było. Po komunie nikt w Polsce nie znał zdobyczy cywilizowanego świata, a ci, którzy poznali je pierwsi często wykorzystywali przewagę żeby podrwić z innych.

salon_samochodowy

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 439 (449)

#72073

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Byłem niedawno zmuszony udać się na ostry dyżur. Jadę więc do najbliższego szpitala, czyli cholernie daleko. Podchodzę do maleńkich, ciemnych drzwiczek z dyskretnym napisem "sor", wyklejonym ciemnymi literami tak, by nikt przypadkiem nie zauważył.

Wchodzę do środka. Spodziewam się tłumu gorączkujących dzieci, ludzi z gwoździami w głowach, emerytek z katarem. Ale nie. Okazuje się, że tylko ja odnalazłem małe drzwiczki. Nie ma nikogo. W życiu nie widziałem tak pustego miejsca. Co więcej szpital jest w trakcie remontu, który ewidentnie ciągnie się już szósty rok.

Korytarzem idę mniej więcej trzy godziny. Idę, a raczej zap*erdalam spocony, bo co chwilę słyszę za sobą jakieś szmery, ale nikogo nie widzę. Wreszcie jest. Recepcja i pielęgniarka na recepcji. Nie wiem, czy żyje, bo teoretycznie patrzy na mnie, ale nie rusza się i nie odpowiada na "dzień dobry".

Po rejestracji całkiem szybka akcja: tylko godzina czekania i diagnoza. Wiemy co panu jest, ale proszę sobie pojechać na drugi koniec miasta.

Jadę. Taksówką, bo zaraz zwymiotuję z bólu. Taksówkarz coś cholernie rozmowny jak na piątą rano, a warto zaznaczyć, że moja przypadłość zaatakowała aparat mowy. Także on się obraża, bo mu nie odpowiadam, a ja nie mogę mu powiedzieć, żeby się nie obrażał.

Dowozi mnie do drugiego szpitala. Wchodzę. Tu, sprytnie pomyślane, rejestracja zaraz za drzwiami. Ale w okienku nikogo, nawet martwej pielęgniarki. Za to kilku pacjentów. Grubawa kobieta kaszle techniką moździerzową (po łuku w górę), za amunicję obierając żółtawe gluty przeciwpiechotne. Jakiś koleś siedzi na drugim końcu poczekalni i patrzy na swoją dłoń, która jest trzy razy większa niż druga.

Pielęgniarki znajduję w pokoiku zwierzeń. Uroczo pieprzą o tym, który lekarz jest najprzystojniejszy. Rejestruję się. No i słodko, tylko trzy godziny czekania. Łażę po poczekalni w kółko. Ochroniarz pyta mnie grzecznie, czy mogę łaskawie usiąść na dupie. Tłumaczę mu, że "ne hohę, ho hak hohę do mnniiii bohy" (nie mogę, bo jak chodzę to mniej boli).

Ochroniarz odpuszcza, ale po chwili wyłania się zza rogu człowiek bez nóg, za to na wózku inwalidzkim, który jeździ moim śladem i mówi mi, żebym zawiązał sznurówkę, bo się wywalę. Nie mam siły nawet na niego patrzeć. Boli mnie tak, że zaraz się zesram.

Jest szósta rano. Pojawiają się sprzątacze. Andrzej i Czesio. Andrzej jest grubym karłem, który ledwo dosięga do maszyny, którą poleruje podłogę. Czesio chodzi za nim z mopem i poprawia to, czego Andrzej niedopolerował.

Otwierają się drzwi do "sali dekontaminacyjnej", która okazuje się więzieniem dla bejów-zombie. Pielęgniarka delikatnym głosikiem każe im wyp*erdalać, więc oddział nieumarłych żuli ewakuuje się, oczywiście idąc do mnie po szluga i się poprzytulać.

Mam dosyć. To cholernie boli, ale chyba wolę cierpieć w domu, niż dać się zjeść. A jednak nadchodzi ten moment. Słyszę swoje nazwisko (oczywiście z dwoma błędami). Biegnę.
W "gabinecie" stoi on. Ma zakrwawiony fartuch i zardzewiałą czołówkę, którą świeci mi w twarz. Już wiem, że tylko ja dzielę go od powrotu do domu (on mnie właściwie też) i że jego największą ambicją jest zadanie mi cierpienia. Siadam. Rozglądam się po odchodzącym linoleum, po rdzawych zaciekach na ścianach i zastanawiam się, jaki sens ma sterylizacja tych wszystkich narzędzi.

Właśnie, narzędzia. Lekarz pcha mi do ryja nożyczki wielkości mojej ręki i rozcina pół języka. Bryzgam mu po gabinecie krwią, jakbym wpadł twarzą na minę-pułapkę. Wtedy on oznajmia, że jestem wyleczony.

Jest ósma rano. Stoję na parkingu szpitala i pluję dookoła siebie krwią. Wszystkie chore emerytki patrzą na mnie i wiedzą, że nie mam Boga w sercu.
Pisząc to jestem już zdrowy. Dziękuję panie doktorze, pomogło.

szpital

Skomentuj (40) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 327 (399)

#62474

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historii o współlokatorach było sporo. Nie mówię, że moja przebija pozostałe, ale z pewnością jest inna. Bo czy ktoś prowadził wojnę z całą (choć pokręconą) ideologią w ciele niewielkiej kobiety? Dramat w czterech aktach.

PROLOG

Jakiś czas temu kupiłem mieszkanie. Nie apartament, nie penthouse, tylko 3 pokoje w ramie H z lat '60. Wyremontowałem, zaaranżowałem i mieszkam. A że kredyt ciąży, zdecydowałem się na znalezienie współlokatora. Jednak zamiast dawać ogłoszenie w internetach, zaciągnąłem języka wśród znajomych, czy ktoś nie poszukuje lokum na cito.

Po dwóch dniach spotkałem się z siostrą kuzynki ze strony szwagra bratowej dziewczyny dobrego kumpla mojego kumpla. Nie wiem skąd wygrzebali takiego pociotka, ale wywnioskowałem, że dziewczyna naprawdę potrzebowała pokoju na dobrych warunkach, skoro rozpuściła wici tak daleko.

Dziewczę o dumnym imieniu Marlena wywarło na mnie dobre wrażenie. Sympatyczna, uśmiechnięta, energiczna. Może trochę zakręcona (wiecie, sto wisiorków i ciuch z firanki w zestawie z glanami z kolorowymi sznurówkami), ale dogadaliśmy warunki, pokój się spodobał tak samo jak wysokość opłat, więc podpisaliśmy umowę. I tutaj zaczyna się seria mniejszych i większych szpilek wbitych w mój zad. Ale po kolei.

AKT I

Punktem pierwszym było obudzenie mnie o 3 w nocy, kiedy spałem smacznie po ciężkim dniu w pracy. Czym zostałem obudzony? Krzykiem i płaczem, i to o takim natężeniu, że człowiek ma ochotę wejść pod kamień z nadzieją, że tam go nie znajdą. Ale jako facet poszedłem sprawdzić co się dzieje. Co się okazało? Redagując artykuł na stronie fundacji dla której pracowała, Marlena natrafiła na filmik przedstawiający ubój rytualny. Dostała spazmów, bezdechu, histerii, palpitacji serca i rozdwojonych końcówek. Uspokoiłem ją, zaproponowałem herbatę. Siedzieliśmy do rana. 4 godziny słuchania o bezdusznych oprawcach, masakrach zwierząt, występnej naturze ludzkiej i zagładzie ku której zmierzamy. Na każdą delikatną sugestię, że może by tak pójść spać, Marlena purpurowiała i groziła powodzią. O 8:00 wyszedłem do pracy i chciałem włożyć do stacyjki klucze od domu. Pojechałem taksówką.

AKT II

Sytuacja numer dwa to raczej trend niż jednorazowe zdarzenie. Okazało się bowiem, że jestem faszystą, Hitler mógłby się ode mnie uczyć antyludzkiej postawy i powinni mnie prewencyjnie zamknąć. Dlaczego? Bo jestem kibicem. Bo chodzę na mecze, a jak nie chodzę to oglądam z kumplami w barze lub w domu. Bo mam koszulkę, szalik i tatuaż. Starałem się puszczać to mimo uszu, ale takie litanie wypowiadane przez cały dzień meczowy od samego rana są irytujące jak ujadanie wkurzonego ratlerka. Aż chce się oblać lodowatą wodą, prawda?

AKT III

Trójką w tym zestawieniu jest moment, w którym naraziła mnie i moją firmę na niemałe koszta. Całą załogą byliśmy przez tydzień w terenie. Od kolejnego tygodnia mieliśmy wejść z pracami w miejsce, gdzie BHP było ważniejsze niż Biblia, Koran i Talmud razem wzięte. Musiałem zaopatrzyć chłopaków w odpowiednie ubrania ochronne. Pojawił się jednak problem z dostępnością, ale w hurtowni zobowiązali się ściągnąć wszystkie potrzebne rzeczy i dostarczyć w terminie. OK, czekamy na informacje ze sklepu.

Pewnego dnia dostaję telefon od dostawcy, że dotarły na magazyn zamawiane przeze mnie ubrania i buty. Nie wiedzą tylko gdzie je wysłać. Cóż, siedziba pusta, bo wszyscy ze mną. No to zaprzęgniemy Marlenę do odbioru przesyłki w domu. Telefon z pytaniem, czy mogłaby odebrać, gwarancja tego, że kurier wniesie wszystko na górę itd. Nie ma sprawy, załatwi to. Nie załatwiła. Dlaczego? Bo na liście przewozowym było napisane "Buty ochronne skórzane model XXXX". Skórzane to zło, ona odebrać nie może, bo to tak jakby wspierała mordercę. Paczki wróciły na magazyn firmy kurierskiej, dotarły do mnie dwa dni po planowanym rozpoczęciu prac.
Efekt: przed pierwszym wbiciem szpadla potrącone z kontraktu za dwa dni opóźnienia. Marlena oddała mi pieniądze w ratach. Stosunki między nami popsuły się diametralnie.

AKT IV

Czwarte zdarzenie tak mi podniosło ciśnienie, że koło od Stara napompowałbym ustami do 8 barów. Otóż dostałem od znajomego comber jeleni. Ucieszyłem się jak dzieciak, bo lubię takie frykasy. Szykował mi się akurat kilkudniowy wyjazd poza miasto, więc zamarynowałem mięso z myślą, że jak wrócę to od razu wrzucę je na blachę i wieczorem będę się delektował smakowitym pieczystym. Po powrocie zaglądam do lodówki, a tu Zonk. Nie ma wędliny. Nie ma kiełbasy i kurczaka. Mleka nie ma i masła też nie ma. I co najgorsze - nie ma mojego jelenia! Marleny również nie było w domu, ale do niej mogłem chociaż zatelefonować. Co się okazało? Że Marlena wprowadza w domu dietę wegańską i wyrzuciła wszystko, czego nie można do niej zaliczyć. Zaniemówiłem na chwilę. Kiedy odzyskałem głos i wątek zapytałem, jakim prawem coś takiego zrobiła. Dowiedziałem się, że ona ma w sobie więcej moralności i empatii niż ja i w związku z tym jej obowiązkiem jest sprowadzenie mnie na drogę wolną od niepotrzebnego cierpienia. Obcesowo odparłem, że ona będzie cierpieć, jeżeli jeszcze raz zrobi coś podobnego. Pokłóciliśmy się ostro. Po raz pierwszy użyłem argumentu, że to ona mieszka u mnie, więc ma przestrzegać moich zasad. Wydawało się, że zrozumiała.

EPILOG

W piątek wróciłem z pracy i w lodówce przywitało mnie echo. Zakłócane było jedynie jakąś dziwną śmierdzącą breją stojącą w garnku na honorowym miejscu i opakowaniem tofu (swoją drogą, sama nazwa mnie odrzuca - zdaje się mówić prewencyjnie "To jest FU"). Marlena dziwnym trafem znów była poza domem. Telefon wykonałem, zj****em jak rudego węża. Dowiedziałem się, że jestem nieczułym barbarzyńcą, że ona niesie mi światło i chce uwolnić od zła, które wyrządzam zwierzętom, a ja tego nie doceniam i najwyraźniej jestem tak przesiąknięty okrucieństwem, że nie ma dla mnie ratunku. Poinformowała mnie, że się wyprowadza i nie ma zamiaru dłużej przebywać ze mną pod jednym dachem. Cóż, twoja wola. Wypłaciłem w bankomacie równowartość ostatniego czynszu (a niech ma, nie zbiednieję), przygotowałem formularz rozwiązania umowy najmu i czekałem na jej powrót. Wybłagała u mnie (czyli strasznego barbarzyńcy) dwa dni na zorganizowanie sobie noclegu. Dzisiaj rano się wyniosła, a ja odetchnąłem z ulgą.

Ja rozumiem przekonania, poglądy i indywidualny system wartości. Ale tego typu rzeczy powinny być jak dupa: każdy jakąś ma, ale niekoniecznie trzeba ją pokazywać i mówić, że najładniejsza.

mieszkanie

Skomentuj (45) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1001 (1105)

#62351

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jakiś czas temu zapragnąłem kupić sobie nowy samochód. Znaczy "nowy" iluś tam letni. Amerykański, terenowy. Czyli kapryśny, awaryjny, wrażliwy na właściwą obsługę i trudny w utrzymaniu, ze względu na utrudnioną dostępność części. To była prawdziwa odyseja, epicka wędrówka od jednego piekielnego cwaniaka do drugiego. Czułem się jak Forrest Gump, bo nie dość, że traktowano mnie jak idiotę, to po kolejnych oględzinach zazwyczaj mówiłem sobie "Run Forrest, run!" i tak też czyniłem. Prawdziwy serial piekielności, na które narażeni są desperaci chcący kupić używane auto w Polsce.

Po pierwsze chciałem wersję europejską, czyli "od urodzenia" przeznaczoną na stary kontynent. Wersje amerykańskie mają np inne światła, z którymi nie przechodzą przeglądu (legalnie), mają też trochę jeszcze trudniej niż zwykle dostępnych w Europie części.
Więc pytanie do sprzedającego: europejczyk? Ależ oczywiście, same europejczyki. Jedź sobie człowieku na drugi koniec Polski, żeby odkryć, że auto ma symetryczne lampy, czerwone kierunkowskazy i niemożliwe do homologacji w Polsce przyciemniane szyby. I nalepki ze zwiedzania Parku Yellowstone. Wytłumaczenia? Sprzedający "nie wiedział". Najbardziej epickie "Niemiec go w takim razie musiał przywieźć, on nic nie wie" - poza tym, że miał dokumenty celne poświadczające, że sam go odebrał z portu w Hamburgu, skąd przypłynął ze Stanów... "A tak w ogóle, to co pan za problemy robi, dogadać z diagnostą się pan nie umie? Podbiją..." Run Forrest!

Skrzynia biegów - automatyczna. Zdiagnozować łatwo. Na początek olej, już on potrafi powiedzieć, czy warto sprawdzać dalej. Skrzynia ma bagnet olejowy, taki jak silnik. Bagnet można wyjąć, olej na nim powinien być czerwony i nie śmierdzieć spalenizną. Realia : kilka razy nie pozwolono mi go wyjąć "niech pan tego nie rusza, tego się nie wyjmuje" (Run Forrest), kilka razy na bagnecie czarna smoła - skrzynia w agonii "to jest normalne, w silniku też się robi czarny, zmieni pan sobie i będzie czerwony" - Run Forrest.
Skrzynia powinna zmieniać biegi bez szarpania, płynnie. "Przecież to jest terenowe auto, dla mężczyzn, musi szarpać", "pan nie miał nigdy automatu? zawsze szarpie, tak ma być!" - miałem, nie szarpał. Run Forrest.

Silnik AMC 6. Klasyczny i staromodny, rzędowy, 6-cylindrowy, kultowy. Ma wiele słabych punktów. Głównie jego głowica. Diagnostyka całkiem łatwa. Nawet z przebiegiem 400 tyś. dobry zapala na dotyk, na jałowym biegu pracuje cicho i równo. Przy przegazówce ma nie dymić. Potem na drogę i but do podłogi. Temperatura nie ma prawa wzrosnąć ponad 90 stopni, a po zatrzymaniu ma nadal równo pracować. Jak coś nie tak, to lepiej nic nie mówić tylko Run Forrest!

Klimatyzacja "dobra do nabicia" - czyli jej zaletą jest możliwość jej nabijania, o działaniu nikt nie mówił. Rekordzista przysięgał, że dobra do nabicia przy aucie, w którym nie było kompresora! "Jak to nie ma, o tu jest" "To jest pompa wspomagania, proszę pana" Run Forrest.

Napęd 4x4. W tym aucie łatwo go uszkodzić, potem nie działa. Ale można powiedzieć, że działa. Reduktor ma wiele trybów pracy. Jak kupujący nie miał terenówki, duża szansa, że łyknie. Opowieści i zapewnienia, że działa, które usłyszałem nadają się na osobne opowieści. To były seanse na pograniczu sesji hipnozy, okultyzmu i aktorstwa, jakiego by się Tom Hanks nie powstydził. Run Forrest!

O "bezwypadkach" nawet nie piszę. Wszystkie miały w dodatku przebiegi w granicach 87 albo 186 tys. km.

Te auta mają już tak, że jak ktoś ma w dobrym stanie, to nie sprzedaje, a jak sprzedaje, to ma ku temu powody.
Więc kupowanie "igły" to mission impossible.
Znalazłem w końcu lekko obitego, który położył się na boku w rowie. Czyli zanim mu się to przydarzyło, był jednym z tych dobrych, których się nie sprzedaje. Cztery elementy do malowania plus parę plastików i już można się poczuć jak na Dzikim Zachodzie. Jak bardzo zmęczony Forrest Gump na Dzikim Zachodzie.

samochody handlarze

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 469 (571)

#62355

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Za moich czasów przychodnianych kilka razy spotkałam się z podobnymi przykładami, ale opowiem Wam ten najbardziej jaskrawy.

Pani X miała 30 lat i 160 wzrostu. I wymiary doskonałe, czyli... nie, nie 90-60-90. Doskonałe, tak jak kula. Przy swoim 160 wzrostu ważyła prawie 130 kg. Przychodziła od czasu do czasu z jakiś błahych powodów, przeziębienia, bóle stawów.
Kilka razy zagadywałam o wagę, pytałam o dietę, ale wzbudzało to w najlepszym wypadku niechęć, jak nie agresję. Gdzieś tak w historii poniewierały się wcześniejsze wyniki badań, na granicy normy, ale w sumie prawidłowe.
Ale pani tyła, coraz bardziej bolały stawy... W końcu żal mi się jej zrobiło i postanowiłam ją przeczołgać przez pełną diagnostykę, dietetyka, endokrynologa, pełen pakiet badań. Ogólnie wszystko, co tylko mogłam jej zaproponować. Nie obyło się bez protestów i komentarzy, ale jakoś udało mi się ją namówić.

Od dietetyka wróciła oburzona, bo ojojoj, on jej rozpisał dietę! Ale pani kochana, jaką!!! Zabronił słodkiego i kluseczek! I kazał ograniczyć tłuste! I napisał jadłospis, ale przecież tu nic do najedzenia nie ma...
Widziałam ten jadłospis, nie był jakiś drakoński, co dawało pewne pojęcie, jak pacjentka żywiła się dotychczas. Oczywiście z diety nic nie wyszło, nawet ograniczenie słodkiego to było zbyt wiele.

Od endokrynologa pani wróciła z prawidłowymi hormonami i poprzekraczanymi wszystkimi wynikami lipidów, z początkami cukrzycy.

Czy to dało do myślenia? Czy coś zmieniła? NIE.
Ale ponieważ wyniki przyszły złe, to teraz ma wytłumaczenie. Bo ona jest chora! Ona nie schudnie, bo ona przecież ma WYNIKI. Nic, że te hormonalne akurat są dobre, a podwyższone świadczą o otyłości. Klasyczne wyparcie, żadnych zmian dietetycznych, ruchowych też nie (bo jak tu się ruszać przy takiej wadze). A na próby wysłania jej na turnus odchudzający usłyszałam, że nie może, bo jest CHORA! No, bo te wyniki....

Skomentuj (29) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 562 (740)

#62400

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pracuję w sporej korporacji.
Moja filia zajmuje kilka pięter wielkiego budynku. Filia podzielona jest na działy, z których każdy zajmuje własny poziom. Każde piętro ma swoją kuchnię, łazienkę, część 'wypoczynkową' itd. Poszczególne piętra nie mają do siebie wejścia, bo wstęp jest na karty magnetyczne z ograniczonym dostępem.

A dalej, ostrzegam, będzie raczej niesmacznie.

Od pewnego czasu męska część mojego działu skarżyła się, że w ich toalecie ktoś okropnie świni. Świnienie objawiało się smugami krwi rozmazanymi na wewnętrznej stronie kabiny. Tak jakby ktoś wycierał zakrwawioną dłoń o powierzchnię drzwi.

Zdarzyło się raz, wszyscy żartowali. Zdarzyło się drugi, koledzy byli już trochę zniesmaczeni. Zdarzyło się trzeci. Zirytowani sprzątacze zgłosili, menadżerowie udzielili ustnej nagany w nieokreślonym kierunku. Dzień czy dwa później smugi znów się pojawiły. Menadżerowie udzielili ponownej nagany, tym razem w ostrzejszym tonie. Smugi pojawiły się znowu.
Zaczajanie się na rzezimieszka nie wchodziło w rachubę, bo nikt nie miał na to czasu. Wzajemna obserwacja, co radziło szefostwo, też miała mizerne skutki - ktokolwiek był sprawcą, przyłapany na wychodzeniu z zaświnionej kabiny mógł przecież powiedzieć, że to już tak było kiedy wszedł do łazienki. Założenie kamer menadżerowie uznali za niepoważne, bo raz że koszty, a dwa że no bez jaj, poważni ludzie tu pracują (hyh). No więc ostrzeżenia i apele o zaprzestanie krwawienia na mienie firmowe były bezskuteczne.

W piątek rano kumpel z zespołu wrócił z toalety z informacją, że szefostwo wywiesiło w męskiej ogłoszenie mniej więcej takiej treści:
"Do osoby brudzącej krwią toaletę. Uprzejmie prosimy o zaprzestanie tej działalności. Szczerze radzimy udać się do lekarza w sprawie twoich krwawień, bo to wygląda na poważne problemy zdrowotne. Jeśli się zgłosisz do swojego GP, obiecujemy że nie wyciągniemy konsekwencji z twojego dotychczasowego zachowania."

Ogłoszenie wisiało sobie do dzisiaj. Koło południa rozeszła się po biurze wieść, że pod ogłoszeniem ktoś wypisał krwią: "Nic mi nie możecie zrobić".

Śledztwo w toku.

call_center

Skomentuj (40) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 773 (825)

#62242

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia o tym jak to prawie umarłem, przynajmniej biorąc pod uwagę standardy dzisiejszych twórców reklam, którzy uważają, że jak Twoje dziecko dotknie pompki od mydła w płynie to dżuma, cholera, hiv i wszystkie inne choroby świata.

W czasach mojego wczesnego dzieciństwa komputery i komórki należały raczej do rzadkości, więc moim głównym zajęciem było ganianie po podwórku z kumplami z podstawówki, granie w nogę, ganianie, czytanie książek, ganianie i jeszcze ganianie :) Jednym z naszych ulubionych terenów był plac po jakiejś budowie, zostały tam wielkie góry piachu i ziemi, a oprócz tego rury, pręty, blachy. Ogólnie raj dla złomiarzy i 8 latków.

No i tak któregoś dnia latamy po naszym placu w te i we w te strzelając się z zabawkowych kapiszonów. Akurat biegłem gdzieś się skryć by zostać snajperem, kiedy w ferworze walki nie zauważyłem pręta wystającego z ziemi i pięknie się wywaliłem. A przy tym nabiłem (a raczej wbiłem :)) się ręką na kawał blachy wystający z ziemi. Po wstaniu i otrzepaniu się, spojrzałem na rękę żeby zobaczyć że blacha wbiła się tak głęboko, że spory kawał mięcha mi wisi jak nie przymierzając Janosik. Musiałem być w niezłym szoku (podejrzewam, że dzisiaj bym coś takiego zniósł o wiele gorzej) więc zamiast zemdleć czy coś, wyleciałem na środek placu krzycząc ratunku, ratunku.

Koledzy się zbiegli, po okolicy rozniosło się przeciągłe "aaaaałłłłłłłaaaaa", dostałem chustkę żeby krew zatamować i już miałem lecieć do domu kiedy jeden z kumpli (z pozdrowieniami dla Kacpra :)) wpadł na pomysł żeby ranę przysypać piaskiem i ziemią, po czym oblać wodą (z kałuży oczywiście) to piasek stwardnieje i nie będzie mi tak lecieć krew. Sam nie wiem jak przeżyłem ten piasek, tak czy siak piekło niesamowicie. Moja wspaniała rana została następnie zawinięta w moją koszulkę (już wolałem lecieć półnagi przez miasto :)) a następnie poleciałem do domu jak Usain Bolt. Specjalnie sprawdziłem na google maps, biegłem niecałe 2 km ale wtedy wydawało mi się, że przebiegłem prawie maraton. Mama jak tylko zobaczyła moją łapę to poleciała do sąsiada coby nas do szpitala odwiózł.

No i co :)? Nic. Jak widać żyję, moją rękę od tych kilkunastu lat zdobi piękna blizna w kształcie sporego księżyca (ale o dziwo nie taka straszna, pani doktor była mistrzynią szycia). Czemu o tym piszę? Bo wydaje mi się, że w trosce o zdrowie naszych pociech czasami posuwamy się do szaleństwa. Wiadomo, trzeba chronić dziecko przed zarazkami, ale za niedługo dzieci stracą całą naturalną odporność skoro nawet już pompki do mydła są dzisiaj "pełne bakterii".

A! Kolega, który wpadł na pomysł zasypania rany ziemią i piaskiem skończył farmację :)!

Skomentuj (52) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 813 (923)

#61965

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia z wczoraj, ale do dzisiaj mną trzęsie.

Wracamy wczoraj ca. o 18 z żoną ze spaceru z psem - odcinek chodnikiem koło średnio uczęszczanej drogi jesteśmy jakąś "minutkę drogi" od skrzyżowania, na którym rozgrywa mało przyjemna scenka. Przed chwilą minęła nas kobieta na rowerze z zakupami (żadna starowinka na zdezelowanej "Ukrainie" - młoda dziewczyna na porządnie oświetlonym rowerze miejskim z koszykiem) i przejeżdżała przez w/w skrzyżowanie z przeciwka jedzie Skoda, która skręca w lewo. Skoda zamiast się zatrzymać/zwolnić żeby przepuścić rowerzystkę z pierwszeństwem wjeżdża w nią trąbiąc i hamując awaryjnie.
Dziewczyna odruchowo podparła się nogą o maskę wjeżdżającego w nią samochodu. Mimo wszystko siła była na tyle duża, że nie utrzymała równowagi i położyła się jak długa na środku skrzyżowania, zakupy z koszyka rowerowego rozsypały się po jezdni.

Przekazałem żonie psa, i podbiegam w stronę skrzyżowania - dziewczyna na szczęście o własnych siłach wstaje z jezdni, ale co robi gość ze Skody - stara się pomóc kobiecie? Przeprosić? Nie - patrzy się na ślad po bucie na masce i z "dżentelmeńskim" "Ty ku..o" na ustach, zaczyna szarpać rowerzystkę. Zanim zdążyłem jakkolwiek zareagować, dziewczę bardzo zręcznie zrzuciło ręce napastnika z siebie i zgodnie z techniką hudo;) wyprowadziła gościowi szybkie kopnięcie w klejnoty, aż koleś się złożył na ziemi - ze swojej strony mogłem tylko dodać "reszty nie trzeba".

Ktoś chyba zadzwonił po Policję, bo patrol zjawił się w miarę szybko i w pierwszym momencie Policjanci myśleli, że to zwijający się koleś na jezdni jest poszkodowanym w wypadku rowerzystą.

Jak Policjanci wszczęli czynności, facet coś tam jeszcze dyskutował, ale jak usłyszał, że to co mówi będzie prosto zweryfikować, bo skrzyżowanie jest objęte monitoringiem miejskim, kompletnie mowę mu odjęło.
Do tej pory mną trzęsie na myśl, że po świecie chodzą takie ścierwa jak ten koleś z tej Skody.

"Bezpieczne" ulice

Skomentuj (39) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 876 (954)

#61118

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
O weterynarzach.

Jestem dumnym posiadaczem wrednej jamniczki. Psiak kanapowy, porywczy, potrafi wleźć na fotel/kanapę i chwilę później zerwać się do drzwi, bo wiatr zbyt głośno zawiał. Razu pewnego Felka zeskoczyła, siadła i kulała a po kilku minutach już bezwład w tylnych łapkach.

Szybki kurs do weterynarza, którego pacjentką była od samego początku, z którym nigdy problemów nie było. Wchodzę do gabinetu, a tam jakiś praktykant, no ok, niech obejrzy. Opisuję sytuację, praktykant kiwa głową. Powiedział, że to zapewne tylko jakiś skurcz i on da zastrzyk rozkurczowy. Mówię, że jak skurcz jak jamnik łapki ciągnie za sobą, popuszcza, znaczy zwieracz nie trzyma, nie reaguje na dotyk od połowy tułowia, a ten cały czas że silny skurcz. Dał zastrzyk i kazał się zgłosić następnego dnia jeśli nie minie "ale na pewno minie".

No nie minęło, jak się nie ciężko domyślić. Noc minęła na słuchaniu pisków męczącego się psiaka, który nie może chodzić, położyć się na boku i który co jakiś czas musiał być myty, bo sikał pod siebie. Z samego rana następnego dnia powrót do lecznicy. Od samego początku domagam się lekarza, nie praktykanta. Weterynarz pomacał, zmierzył temperaturę i powiedział odkrywczo, że to nie skurcz tylko coś z kręgosłupem i robimy prześwietlenie. Na zdjęciu rzeczywiście nawet ja widziałem, że nie wygląda to ciekawie. Weterynarz tylko pokręcił głową i powiedział, że albo bardzo kosztowna operacja w jakiejś lecznicy w Krakowie (ja z Torunia), która nie daje dużych szans na wyleczenie, albo uśpienie bo nie ma praktycznie szans, że jamnik stanie na łapki, a inaczej będzie się męczył. Ja szok, nie wierzę.

Biorę psiaka do domu żeby się zastanowić co zrobić. Kwota operacji taka, że choćbym nie wiem co sprzedał nie będzie mnie stać, uśpienie nie wchodzi w grę. Na jamniczych forach opisałem problem, poszukałem lekarzy i znalazłem wiele podobnych co Felki przypadków, oraz wiele wpisów polecających doktora spod Wrocławia specjalizującego się w jamnikach, który ponoć radzi sobie z czymś takim na miejscu. Wybór: uśpienie lub podróż do Wrocławia. Dla mnie proste, że jadę. Psiak ze mną od kilku lat, wzięty ze schroniska, nie wyobrażam sobie się poddać.

Zadzwoniłem do doktora, powiedział, że przyjmuje w każdej chwili, spytany o cenę powiedział, że ustali się na miejscu. Trochę niebezpiecznie to zabrzmiało, wziąłem większą gotówkę i brat zawiózł mnie z psem. Na miejsce zajechaliśmy po 23, doktor przyjął bez problemu. Dom jak doktora Dolittle, papugi, żółwie, psy, koty. Wziął Felkę, położył na stół. Wypytał o sytuację, okoliczności. Szlag go trafił jak doszedłem do weterynarzy w Toruniu. Jak usłyszał, że psiak dostał zastrzyk rozkurczowy, i że drugi lekarz polecił uśpienie to powiedział tylko "pazerne sku***syny w każdym zawodzie się trafią". Powiedział, że tak naprawdę nic groźnego się nie stało, jamnik ma długi kręgosłup, czasem kręg wyskoczy, uciśnie na rdzeń i wygląda to jak paraliż. Pomasował, powyginał, ponaciskał może 20 minut i powiedział, że już. Pokazał jakie masaże robić przez dwa tygodnie i gdy usłyszał, że jechaliśmy z Torunia to wziął całe... 50 złotych.

Po trzech dniach wróciło jako takie czucie w tylnej części, po kilku następnych kontrola nad zwieraczami, a po miesiącu koślawo bo koślawo ale piesek zaczął chodzić.

Dziś, dwa lata po wszystkim nie ma śladu po takim urazie. Wtedy, gdy Felka czuła się już na siłach chodzić, wziąłem ją do weterynarza, żeby pan dochtór zobaczył jak fajnie chodzi skazany na uśpienie sparaliżowany pies. Tekst "to jednak zdecydował się Pan na operację?" i odpowiedź, że byłem u takiego a takiego lekarza zbył milczeniem. Felkę z lecznicy wypisałem. Z tego miejsca serdecznie pozdrawiam "weterynarza", który chciał mi zabić psa, oraz doktora cudotwórcę spod Wrocławia!

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 613 (685)

#37898

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Na początek dodam, że pracuję w sieci marketów nie z tej planety.
Coś dla ludzi o mocnych nerwach.
Ostrzegam, że może mózg zaboleć...

- Szukam Batman Arkham City na PS3.
- Niestety nie ma.
- Ale była?
- Tak.
- Ale nie ma?
- Nie.
- Ale kiedyś była?
- Tak.
- A dlaczego nie ma?
- Bo się sprzedała.
- A dlaczego?
- Bo to fajna gra jest.
- Aha.
Niezręczna minuta ciszy...
- A ta gra, to ile gier tu jest? (Uncharted Trylogia)
- 3 gry.
- Czyli więcej niż jedna?
- Tak.
- A ile kosztuje?
- 219zł.
- Czyli 2 stówy?
- Nie. 219.
- Czyli 2 stówy?
- Nie. 219zł.
- Czyli ile?
- 219zł.
- Czyli 3 stówy?
- Nie. 219.
- Czyli ile?
- 200 i 19.
- Czyli 200 i 19 groszy?
- Nie, 219.
- Czyli 2 stówy?
- Nie. 200 zł i jeszcze 19zł.
- Czyli 2 stówy?
- Nie. 200 zł i doda pan jeszcze 19zł, to ile to wg pana będzie?
- ...2 stówy...
- I....
- 19zł?
- Tak.
- Czyli jednak 2 stówy?

Żałuję, że nie chodzę z włączonym dyktafonem...

Saturn

Skomentuj (56) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1516 (1610)