Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

MastersMargarita

Zamieszcza historie od: 20 marca 2012 - 22:09
Ostatnio: 23 października 2015 - 18:34
  • Historii na głównej: 18 z 26
  • Punktów za historie: 14432
  • Komentarzy: 113
  • Punktów za komentarze: 562
 

#38873

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Chodziłam do podstawówki. W zasadzie chodziłam do czterech podstawówek, ale tylko jedna z nich zasługuje na miano piekielnej. Chodziłam tam do 4 klasy i po roku ani ja ani rodzice nie mieliśmy cienia wątpliwości, że należy wiać. Szybko i daleko. Szkoła była prywatna, klasy malutkie.
Sytuacji było dużo, oto jedna z nich:

Jasełka w kościele, moja klasa występuje, całość organizowana przez panią Irenkę, naszą wychowawczynię, katechetkę, historyczkę i naczelną świruskę.
Występuje niejaka Asia, która jest aniołkiem niosącym świeczkę. Asia jest przejęta rolą, patrzy, jak kazano, przed siebie, więc nie widzi, że jej długie włosy zapłonęły od świeczki.
Bogu dzięki, że była na miejscu mama Asi, która rzuciła się ją gasić, bo stojąca najbliżej pani Irenka widząc co się dzieje... zamknęła oczy, złożyła ręce i zaczęła się modlić.

Dzięki szybkiej reakcji mamy, Asia miała tylko dużo krótsze włosy, ogień nie zdążył poparzyć jej twarzy.

piekielna podstawówka

Skomentuj (30) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 629 (751)
zarchiwizowany

#38871

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Chodziłam do podstawówki. W zasadzie chodziłam do czterech podstawówek, ale tylko jedna z nich zasługuje na miano piekielnej. Chodziłam tam do 4 klasy i po roku ani ja ani rodzice nie mieliśmy cienia wątpliwości, że należy wiać. Szybko i daleko. Szkoła była prywatna, świecka (to ważne dla historii), klasy malutkie.
Sytuacji było dużo, oto jedna z nich:

Nigdy nie chodziłam na religię, ale tego roku mama powiedziała "W sumie nigdy nie chodziłaś, a może by ci się podobało, chcesz zobaczyć?". Dzieckiem byłam ciekawym świata, chciałam zobaczyć. Poszłam 3 razy, uznałam, że wcale mi się to nie podoba i chodzić nie będę. Taka też informacja została przez mamę przekazana mojej wychowawczyni, Pani Irence [PI], która była także katechetką oraz nauczycielką historii.
Tak więc na następnej lekcji religii dzieci zaczęły się rozsiadać, a ja chciałam wyjść z klasy i udać się do biblioteki.

[PI]: Ależ MastersMargarita, możesz zostać, naprawdę...
[J]: Dziękuję, nie chcę, poczytam sobie książkę w tym czasie.
[PI]: Ale zostań, mamusia się nie dowie...

Wyszłam, a mamusia jeszcze tego samego dnia się dowiedziała - ode mnie. Wściekła się, bo co to za wychowawca który namawia dziesięcioletnie dziecko do ukrywania czegokolwiek przed rodzicami. Poszli z tatą do szkoły i powiedzieli, że sobie absolutnie czegoś takiego nie życzą. Ok, ok. Będzie dobrze.

Po dwóch miesiącach koleżanki z klasy doniosły mi, że każda lekcja religii zaczyna się w ten sposób:
[PI]: A teraz pomodlimy się za to żeby MastersMargarita się nawróciła i żeby szatan ją opuścił.

Tutaj już rodzice wściekli się konkretniej (ja byłam raczej ubawiona), bo to że zawsze byłam dzieckiem asertywnym i nieszczególnie się przejmującym tym, co inni o mnie myślą, to nie znaczy, że głupie babsko ma ze mnie robić widowisko jakieś. Tatuś poleciał więc z awanturą do szkoły,

[D]yrektorka wezwała PI i mówi:
[D]: Pani Irenko, pan ma rację, nie może pani się zachowywać w taki sposób, to jest świecka szkoła, a poza tym może pani nastawić inne dzieci przeciwko MastersMargaricie...
[PI]: Ja nie mogę inaczej! Szkoła to teren MISYJNY!

Tatuś w obliczu takiej głupoty stwierdził że dalsza dyskusja chwilowo nie ma sensu, a następne awantury robił już wespół z rodzicami całej klasy ;)

piekielna podstawówka

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 172 (222)
zarchiwizowany

#38870

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Chodziłam do podstawówki. W zasadzie chodziłam do czterech podstawówek, ale tylko jedna z nich zasługuje na miano piekielnej. Chodziłam tam do 4 klasy i po roku ani ja ani rodzice nie mieliśmy cienia wątpliwości, że należy wiać. Szybko i daleko. Szkoła była prywatna, klasy malutkie. Sytuacji było dużo, dzisiaj jedna z nich:

Do tej samej szkoły, do pierwszej klasy, chodziła moja mała siostrzyczka, jej wychowawczynią była [D]yrektorka.

Siostrzyczka wyszła z lekcji do łazienki i nie było jej ponad 5 minut, pani więc wysłała za nią jej koleżankę, Natkę. Natka też nie wróciła, ale pani nie zainteresowała się tym faktem.

Zainteresowała się koleżanka dziewczynek, Dominika, która przybiegła na przerwie do mnie i powiedziała, że nie wie gdzie one są, wyszły, i nie ma. Nie ma nigdzie, po całej szkole ich szukała, no nie ma. A kurtki wiszą, buty stoją.

Pytam jak długo ich nie ma - od początku lekcji prawie, przerwa już się kończy, czyli zniknęły prawie godzinę temu. Zrobiłam raban, panikę, leciałam do wszystkich nauczycieli po kolei, trzeba szukać dzieci.

Jeszcze raz przetrząsnęliśmy szkołę, nie ma ich. Musiały wyjść. To kilka osób (nauczycieli) w samochody, ja z panem woźnym i jedną z nauczycielek w jego samochodzie, i szukamy po okolicy (a dzieci nie ma już 1,5 godziny). Nie ma.

No dobra, może poszły do któregoś domu. Najpierw jedziemy do domu Natki, bo dużo bliżej. Z drżeniem serca, bo żeby się tam dostać musiałyby pokonać tory kolejowe. Podjeżdżamy, ciemno, głucho, ani śladu nikogo.

No to jedziemy do mnie. Dotarliśmy 2 minuty po tym, jak do drzwi zadzwonił dzwonek, po którym moja zszokowana matka zobaczyła pod drzwiami swoją córeczkę z koleżanką. Obie dosyć radosne, acz zmarznięte, bo szły bez kurtek i w kapciach przez 8km, a był koniec listopada. A matka kompletnie nie rozumiała, o co chodzi i co się stało - w pierwszej kolejności zajęła się jednak suszeniem i przebieraniem dziewczynek.

Tak. Nikt nie powiadomił ani moich, ani Natki rodziców, że od 2 godzin nie ma ich dzieci i nikt nie wie, gdzie są, co się z nimi stało i jakim cudem w ogóle wyszły ze szkoły.

Nikt też, przypominam, nie zainteresował się przez prawie godzinę zniknięciem dwóch siedmiolatek, i nie wiadomo, czy by się zainteresował, gdyby nie inna siedmiolatka, bardziej widać przytomna niż cała, pożal się Boże, kadra pedagogiczna.

Trzeba więc było znaleźć winnych. Dyrektorka uznała, że winnymi są... Moi rodzice. Bo coś u nas w domu musi być nie tak, skoro dziecko uciekło ze szkoły (jako że uciekło DO DOMU, to raczej czuło się w nim dobrze, jak sądzę ;) ). Celem wybadania, jakież to patologie mają u nas miejsce, wezwała mnie do siebie.

[D]: A powiedz mi... Ty jesteś bardziej podobna do tatusia czy do mamusi?
[J]: Eee... Chyba do tatusia...
[D]: Dobrze, dziękuję.

Następnego dnia wezwała moich rodziców. Powiedziała im, że to wszystko ich wina, bo mamy patologiczną sytuację i moją siostrę należy leczyć psychiatrycznie, czego dowodem jest fakt, iż wyznałam, że "kocham tylko tatusia"...

piekielna podstawówka

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 205 (251)

#38128

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jechałam sobie kiedyś autobusem, wracając do domu z uczelni. Gorąco było strasznie, toteż ludzie raczej lekko poubierani. Między innymi jechały ze mną dwie dziewczynki, lat maksymalnie 13, w krótkich spodenkach. Przysiadły sobie na takich rurkach na środku autobusu (przegubowego) i rozprawiały o jakiejś klasówce. Ja siedziałam na siedzeniu zaraz obok nich.

Na którymś przystanku wsiadło 4 przedstawicieli rasy dres, wielkich jak szafy, ale pomijając barwne słownictwo jechali sobie grzecznie. Stali z przodu autobusu.
Dwa przystanki później wsiadł kolejny przedstawiciel tegoż gatunku, (odrobinę starszy od tamtych, bo pewnie koło 30, a oni wyglądali na wczesne 20) z tyłu autobusu, i pewnym krokiem ruszył w kierunku przodu, toteż osobiście spodziewałam się, że jest kolegą tamtych i do nich idzie.

Jednak nie. Doszedł na środek autobusu, stanął przed jedną z dziewczynek i mrucząc obleśnie "siema mała" klepnął ją w udo aż plasnęło na cały autobus (próbował w tyłek, no ale jednakowoż siedziała), po którym to udzie następnie zaczął ją głaskać. Dziewczynka zmartwiała, druga zaczęła krzyczeć, we mnie się zagotowało i niewiele myśląc (niestety, rzadko wiele myślę w takich sytuacjach, jak nic kiedyś przez to zginę :P ) wrzasnęłam do typa, że ma zabierać łapy, bo zadzwonię na policję. I to był mój błąd.

Zanim zdążyłam się zorientować (a refleks mam raczej dobry) typ złapał mnie za kark, zrzucił z siedzenia i po prostu rzucił mnie o ziemię, na której, mam wrażenie, wylądowała najpierw moja twarz, a dopiero potem reszta. Nieprzyjemnie, myślę sobie, zabije mnie teraz pewnie. Czy coś.

Jednak nie! Panowie z przodu autobusu najwyraźniej mieli inny niż obleśny typ kodeks traktowania kobiet, przepchnęli się do niego, złapali za fraki i wywalili z autobusu (akurat był przystanek) po czym wysiedli za nim i zaczęli go lać.

Obrazek malowniczo uzupełnił stateczny starszy pan w kapeluszu i z laską, który w obliczu sytuacji ożywił się i zaczął wrzeszczeć:
- Dobrze, dobrze! W mordę *uja! W mordę!

A ja, jako istotka 2 tygodnie po przeprowadzce, zapamiętałam swoją lekcję, żeby w autobusie w tej dzielnicy być dużo bardziej ostrożną niż zwykle (niby to wiedziałam, ale jednak po tej sytuacji jakoś bardziej mi to uważanie weszło w krew :P).

obleśny typ

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1021 (1095)

#38131

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pracowałam kiedyś w szkole językowej. Miałam tam dobrą koleżankę, powiedzmy Basię, która, jako główny lektor, poza nauczaniem języka i konstruowaniem programów zajęć, zajmowała się także rekrutacją nowych lektorów. Oto kwiatki, które jej się trafiły:

1.

Na rozmowę były zaproszone dwie dziewczyny, rekrutacja na stanowisko lektora języka angielskiego. Jedna jest, jedna się spóźnia, jest już 10 minut po umówionej godzinie więc Basia stwierdza, że nie zamierza czekać dłużej, mówi więc do [K]andydatki:

[B]: Pani Aniu, druga pani się spóźnia, myślę że nie będziemy dłużej czekać. Czy możemy zacząć?
[K]: Nie. Chcę jeszcze zjeść kanapkę.

Po czym spokojnie wyciągnęła kanapkę i zaczęła ją jeść. Basia gapiła się na nią dłuższą chwilę w otępieniu, po czym powiedziała, że w zasadzie to już wszystko wie, dziękujemy, odezwiemy się. Nie muszę dodawać, że się nie odezwaliśmy.

2.

Również rekrutacja na lektora języka angielskiego. Przychodzi [D]ziewczyna, ogólnie sympatyczna, energiczna, pierwsze wrażenie ok. Tak więc Basia przechodzi do kolejnego etapu rozmowy i mówi, przechodząc na angielski:
[B]: Czy mogłaby pani powiedzieć mi coś o sobie?
[D](po polsku): Ale jak to? Ja nie byłam przygotowana na rozmowę po angielsku, nikt mnie nie uprzedził.

Basia się lekko zdziwiła, ale w tym czasie szukaliśmy też kogoś do biura, może więc to jakieś nieporozumienie; tak czy inaczej sprawę należy wyjaśnić.

[B]: Przepraszam, pani się zgłaszała na stanowisko lektora języka angielskiego?
[D]: No tak.
[B]: To czemu mówi pani że nie jest przygotowana na rozmowę po angielsku, lektor języka angielskiego musi znać angielski...
[D]: No ja znam! Ale nie tak bez przygotowania! Co, pani to niby taka mądra że bez przygotowania mówi?!

Basia szczerze wyznała, że jest aż tak mądra. Panią pożegnaliśmy.

3.
Też rekrutacja na lektora, niemniej tutaj kandydatka nie przeszła pierwszego sita rekrutacji w postaci mojej osoby przeglądającej nadsyłane CV - a przeszłaby, tylko sama schrzaniła sprawę - nie miała więc z nią do czynienia Basia. Ale ja miałam, wielokrotnie.

[P]ani przysłała CV o godzinie, dajmy na to, 12.30, kiedy Basia prowadziła zajęcia. Przejrzałam CV, wykształcenie jest, doświadczenie jest i to ogromne, wydrukowałam więc i dołączyłam do pliku przygotowanego dla Basi do przejrzenia.

12.45 - pani dzwoni.
[P]: Dzień dobry, wysłałam do państwa CV i nie dostałam żadnej odpowiedzi, chciałabym wiedzieć co się dzieje.

Pomijam już to, że mało która firma odpowiada ludziom których nie chce zatrudnić, ale ok, też szukałam pracy, wiem jak to jest, więc sprawdzę co i jak.

[Ja]: A czy mogłabym poprosić o pani godność?
[P]: Aneta Piekielna.
[J]: Rzeczywiście otrzymaliśmy pani CV, ale przyszło do nas 15 minut temu...
[P]: No właśnie!
[J]: Proszę pani, osoba która zajmuje się rekrutacją jest w tym momencie na spotkaniu, sprawami rekrutacji zajmie się za kilka godzin. Jeżeli pani CV ją zainteresuje na pewno zostanie pani poinformowana.
[P]: To kiedy mogę zadzwonić?
[J]: Jeżeli będzie taka potrzeba, to my do pani zadzwonimy, ale jeśli bardzo pani zależy żeby kontakt wyszedł od pani to proszę zadzwonić jutro po 11.00.
[P]: Dobrze, dziękuję.

Zadzwoniła tego samego dnia. Osiemnaście razy.

Opowiedziałam Basi sytuację (zresztą podczas przeglądania CV innych osób i jakiejś tam innej papierologii była świadkiem 5 czy 6 moich rozmów z tą panią) i zgodnie uznałyśmy, że kobieta jest nienormalna, więc nie ma sensu nawet się zastanawiać nad zatrudnianiem jej, bo nam klienci pouciekają ;)

A CV było najlepszym z nadesłanych w tamtym tygodniu, gdyby się tak nie zachowała, na pewno byśmy ją zaprosili na rozmowę.

rekrutacja ;)

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 647 (691)

#38088

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pracowałam kiedyś w call centre firmy zajmującej się ogólnie pojętym doradztwem finansowym.
Praca zasadniczo polegała na "sprzedawaniu" bezpłatnych spotkań z doradcą finansowym - moim zadaniem było umówienie klienta do konkretnego oddziału na konkretny termin, ale zanim to nastąpiło musiałam wstępnie zbadać zdolność kredytową (o ile, rzecz jasna, klient był zainteresowany kredytem, a nie inwestycją) oraz oczywiście odpowiedzieć na ewentualne pytania klienta i rozwiać jego wątpliwości.

Istotne jest też, że dzwoniliśmy tylko i wyłącznie do osób, które wypełniły formularz z prośbą o kontakt, a nie jak leci "z książki telefonicznej".

Było kilka historii, w których jednym z głównych bohaterów był kolega, nazwijmy go Zenek. Zenek był sympatyczny i, wydawałoby się, niegłupi, jednak kiedy siadał "na słuchawce" automatycznie durniał.

1. (Tu akurat to raczej Zenek miał pecha, a nie klient).
Patrzę, a Zenek jakoś smętnie siedzi i wydaje z siebie tylko "mhm", "tak, ma pan rację" i tym podobne, absolutnie nietypowe dla sprzedawcy mruknięcia. Patrzę na licznik na jego monitorze, gada z klientem już 45 minut (rozmowa średnio trwała 6-10 minut, o ile klient w ogóle chciał z nami gadać), napisane że klient zainteresowany kredytem mieszkaniowym. Patrzę na Zenka pytająco, ten przywołuje mnie ręką i zakłada mi swoje słuchawki. I co słyszę?

[Klient]: No i widzi pan, z tego wszystkiego to najtańszy jest szczypiorek, jakby pan na przykład kiedyś założył spożywczak i chciał w nim sprzedawać szczypiorek, to może pan kupować go u mnie, dogadamy się jakoś... Ooo, albo, proszę pana, rzodkiewki! Bo rzodkiewki to z kolei...(W tym momencie oddałam Zenkowi słuchawki, żeby mógł dalej odmrukiwać klientowi). Cała rozmowa trwała godzinę, Zenek w końcu jakoś przypomniał panu że w sumie to chciał chyba kredyt, pan się nawet umówił (aczkolwiek potem nie przyszedł :P).

2. Profesjonalizm Zenka niestety, zwłaszcza na początku, nie był szczególnie wybujały. Pewnego razu Zenek rozmawia z [K]lientką, ponieważ był to drugi dzień jego pracy, miał włączony głośnomówiący żebym mogła mu podpowiadać w razie czego. Rozmawiam ze swoim klientem i nagle słyszę:
[Z]: A proszę powiedzieć, jak się mniej więcej kształtuje pani dochód miesięczny netto?
[K]: No tak około 1500zł.
[Z]: Pff, no wie pani, najwyższy dochód to to nie jest...
W panice pokazałam Zenkowi, że jest źle, bardzo źle, że ma natychmiast wybrnąć z sytuacji - nie udało mu się, niemniej jakimś cudem, do dziś nie wiem jakim, kobieta się umówiła.

3. Klienci często pytali, na czym zarabiamy, skoro nie bierzemy pieniędzy od nich. Odpowiedź brzmiała mniej więcej tak: "Otrzymujemy prowizję od banku, ponieważ dzięki nam bank oszczędza na swoich pracownikach którzy musieliby przedstawić panu ofertę, wypełnić dokumenty, zbadać zdolność etc." (czyli, w skrócie, dostaje od nas "gotowego" klienta). Zenek niestety nie załapał o co dokładnie chodzi, pamiętał tylko, że dzięki nam na czymś tam bank oszczędza.
I tak też Zenek rozmawia pewnego razu z klientką:
[K]: No ale jak to, to na czym państwo zarabiacie skoro niby ja wam mam nic nie płacić?
[Z]: No wie pani, bo bank dzięki temu zaoszczędzi na eee... no na przykład na cateringu, bo tak to by przecież musieli panią czymś poczęstować, prawda?
[K]: Eeee...(pewnie szukała w pamięci banku w którym ją czymś poza ewentualną herbatą częstowali)
[Z]: No albo na przykład na sprzątaczkach! Bo tak to pani by weszła i nabrudziła, nabłociła i ktoś by to musiał sprzątać. A tak to pani u nas nabrudzi i nasza sprzątaczka po pani posprząta, a oni dostaną papiery tylko i nie będą się musieli martwić.
To był moment w którym supervisor rozłączył Zenka, a do pani oddzwoniła koleżanka, mówiąc że niestety stanowisko kolegi uległo chwilowej awarii technicznej :P

4. Zenek zadzwonił do klienta, klient okazał się być anglojęzyczny, według Zenka, tak więc ja muszę do niego zadzwonić (w każdym zespole były osoby wyznaczone do obsługi klientów obcojęzycznych).
Wchodzę w profil klienta i widzę, że klient nazywa się, powiedzmy, Dariusz Kowalski. No ale ok, może emigrant w którymś pokoleniu, spoko. Dzwonię. Pan Dariusz odbiera i mówi (po polsku):
[PD]: Halo dzień dobry bardzo przepraszam nie mogę rozmawiać proszę zadzwonić za godzinę.
I rozłączył się.
Lekko się skonsternowałam, i poszłam wyjaśnić temat z Zenkiem.
[J]: Zenek, ten facet mówi po polsku, co on ci powiedział jak dzwoniłeś?
[Z]: No powiedział "Halo, moment" i potem mówił już po angielsku do kogoś innego. To się przestraszyłem i rozłączyłem.
[J]: Ahaa... To skąd ci się wzięło, że on po polsku nie mówi?
[Z]: No jak skąd? Za dobrze po angielsku mówił żeby to Polak mógł być! Takiego akcentu to żaden Polak nie ma!

W obliczu takiej argumentacji poddałam się, powiedziałam Zenkowi, że facet jak najbardziej po polsku mówi, prosi o telefon za godzinę więc niechaj się Zenek nim zajmie.

call_center

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 381 (427)

#38133

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pewnego razu, jeszcze w liceum, wsiadłam sobie do autobusu niedaleko domu. Mój przystanek był następnym po pętli, więc autobusy zazwyczaj przyjeżdżały przyjemnie puste. Tak też było i tym razem: w autobusie siedział jeden chłopak, na przystanku ze mną stała starsza pani.

Wsiadłam do autobusu, zdążyłam zrobić krok i poczułam dosyć konkretne uderzenie w głowę. Odwracam się, patrzę, chłopak siedzi gdzie siedział, tylko oczy ma trochę bardziej okrągłe, a naprzeciwko mnie stoi [B]abcia z przystanku dzierżąca sporą torebkę (narzędzie zbrodni, jak mniemam). Z lekka mnie zamurowało, no ale nikogo innego nie ma, więc...

[J](nieśmiało): Przepraszam, czy to pani mnie uderzyła?
[B]: Tak! Bo ja chciałam tam usiąść! (nie wiem gdzie, bo sama jeszcze nie wybrałam sobie miejsca - jak wspomniałam, zrobiłam dosłownie jeden krok).

W obliczu takiej argumentacji zamurowało mnie już konkretniej. I tak się tylko zastanawiam: czy pani liczyła na to, że jak mnie walnie w łeb, to powiem "Skoro pani tak ładnie prosi, to proszę siadać" czy może na to, że mnie zabije i po moich zwłokach przejdzie na upatrzone miejsce.

komunikacja_miejska

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 524 (594)

#38056

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Będzie o chrześcijańskim miłosierdziu.

Rzecz działa się w niedzielę palmową, lat temu 3 albo 4, nie pamiętam dokładnie. Wysiadłam z tramwaju i szłam sobie przystankiem dosyć blisko kolejnego tramwaju (wzdłuż pojazdu, rzecz jasna). Nagle coś walnęło mnie z boku w łydki, momentalnie ścinając mnie z nóg. Kiedy wstałam zorientowałam się że tym "czymś" był Pan Żul, który spadając z tramwajowych schodków zahaczył był o mnie głową - niestety upadku nie zamortyzowałam i PŻ przywalił czółkiem w chodnik.
Podchodzę więc, patrzę, facet ma na czole gulę wielkości cytryny, a w dodatku krwawi. No i jakoś nie próbuje się podnieść. Spróbowałam sprawdzić czy kontaktuje:
[J] (szarpiąc go lekko za rękaw): Proszę pana, słyszy mnie pan? Dobrze się pan czuje?
[PŻ]: Bleeeheeebl.

Hm. Ciężko stwierdzić, czy jest tak narąbany czy zrobił sobie jakąś większą krzywdę, a gula na czole wygląda zdecydowanie niedobrze. Z tramwaju wysiadła motornicza, mówiąc, że wzywała straż miejską już kilka przystanków temu, mieli go odebrać 2 przystanki wcześniej, nie zdążyli, ale dzwoniła i już jadą. Więc ona tym razem poczeka, bo facet wygląda średnio i chce mieć pewność, że ktoś się nim zajął.

Hola hola jednak, tramwaj jest pełen babć, dumnie dzierżących palemki (wszak niedziela palmowa) i zapewne zmierzających do kościoła. [B]abcie te (nie wszystkie, ale pięć, jeśli dobrze pamiętam) podniosły raban. Że jak to, niech [M]otornicza wsiada i jedzie, na co tu czekać.

[M]: Proszę pań, ten człowiek wypadł z mojego tramwaju, widzą panie, że poważnie uderzył się w głowę, muszę mieć pewność że ktoś się nim zajmie.
[B1]: Narąbany jest i tyle!!!
[Ja]: Narąbany czy nie, uderzył się w głowę, nie wiadomo czy coś mu poważniejszego nie jest, trzeba poczekać.
[B2]: Nieee tam, narąbał się i wsio!
[J]: To co, jak ktoś narąbany, to może umrzeć na ulicy?
[B3]: A niech zdycha, co mnie to obchodzi, bydło takie! Ja się do kościoła spieszę!
[J]: A w kościele ksiądz o miłosierdziu nie wspominał czasem?
[B3]: A pewnie, że wspominał, ale to do BLIŹNIEGO, a nie takiego, o!

Ręce mi opadły, szczęśliwie straż miejska w tym momencie się objawiła, obejrzeli panu czółko i stwierdzili że wezmą go na pogotowie, bo rana jednak konkretna, a spadał tak, że nie wiadomo czy i z kręgosłupem czegoś sobie nie zrobił. B3 darła się dalej, na co panowie uprzejmie pogrozili jej mandatem (nie powiedzieli nawet, za co miałby on być, samo słowo "mandat" wystarczyło żeby zamilkła ;) ).

Tak więc, drodzy moi, miłosierdzie tak, ale tylko dla bliźnich. A nie każdy, jak widać, zasługuje, żeby znaleźć się w tej elitarnej grupie.

miłosierne babcie

Skomentuj (28) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 708 (792)

#38008

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pracowałam kiedyś w call centre firmy zajmującej się ogólnie pojętym doradztwem finansowym.
Praca zasadniczo polegała na "sprzedawaniu" bezpłatnych spotkań z doradcą finansowym - moim zadaniem było umówienie klienta do konkretnego oddziału na konkretny termin, ale zanim to nastąpiło musiałam wstępnie zbadać zdolność kredytową (o ile, rzecz jasna, klient był zainteresowany kredytem, a nie inwestycją) oraz oczywiście odpowiedzieć na ewentualne pytania klienta i rozwiać jego wątpliwości.

Istotne jest też, że dzwoniliśmy tylko i wyłącznie do osób, które wypełniły formularz z prośbą o kontakt, a nie jak leci "z książki telefonicznej".

Rozmawiam z panią w wieku średnim, od pierwszej chwili wiem, że rozmowa będzie szła ciężko (po niektórych ludziach od pierwszego słowa słychać że myślenie im nie idzie), ale dzielnie walczę.
Po 5 minutach doszłyśmy już do tego, że pani jednak wysyłała do nas zgłoszenie, bo na początku mówiła że to się tylko "coś klikło" i ona nie wie, a także do tego, że na pewno nie jesteśmy ("my" znaczy ja, a ja = firma, idealny korpoświat) "tymi złodziejami z orendża", i że [P]ani chce kredyt hipoteczny. Na domek. Ok, pięknie, zatem badamy zdolność kredytową. Pytania o kwotę kredytu i wiek pani przeszły bezboleśnie, ale potem się zaczęło:

[J]: Jaka jest liczba osób w pani gospodarstwie domowym?
[P]: EEEE??
[J] (póki co naiwnie sądząc, że nie dosłyszała): Jaka jest liczba osób w pani gospodarstwie domowym?
[P]: Nie rozumie...
[J]: Ile osób mieszka z panią, mieszka pani sama, czy może z kimś?
[P]: AAAAAA! Sama, sama!
[J]: Rozumiem, a proszę powiedzieć, jak mniej więcej kształtuje się pani dochód miesięczny netto?
[P]: EEEE??
[J]: Ile pieniążków pani dostaje miesięcznie do ręki, na rękę, dla siebie?
[P]: A, to będzie tak ze dwa i pół tysiąca.
[J]: Dziękuję, poprosiłabym jeszcze o informację z jakiego tytułu są to dochody?
[P]: Jak z tytułu?
[J]: Z jakiego źródła dostaje pani pieniądze, z pracy, emerytury?
[P]: Aaa. To będzie tak: zasiłek dla bezrobotnych, zasiłek pielęgnacyjny na mnie, zasiłek pielęgnacyjny na syna...
[J] (klnąc w duchu, bo za cholerę nie są to źródła dochodu na które może babka dostać kredyt mieszkaniowy i niepotrzebnie się z nią od 15 minut użeram): Zasiłek na syna? Czyli syn mieszka z panią?
[P]: No taaaak!
[J]: Ale mówiła pani że mieszka pani sama?
[P]: Jaa? Nie, nie mówiłam!

Rozmowę z panią zakończyłam z ogromną ulgą, informując ją, że żaden bank nie udzieli kredytu hipotecznego jeśli źródłem dochodu jest zasiłek dla bezrobotnych i w związku z tym niestety nie jesteśmy w stanie jej pomóc.

Potem poszłam na długą przerwę, bo mój mózg odmawiał dalszej współpracy. Przy okazji zastanawiałam się, po co ja zasuwam cały miesiąc za 1200zł skoro baba mająca ewidentne niedobory szarych komórek może wyciągnąć od państwa 2500zł nie robiąc nic...

call_center

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 490 (540)
zarchiwizowany

#38151

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
O piekielnych przełożonych i piekielnej firmie.

Pracowałam kiedyś w call centre jednego z operatorów telefonii stacjonarnej, teoretycznie w dziale "utrzymania klienta". Szkolenie było kiepskie, nudne i mało przydatne, a potem było tylko gorzej.

Główny problem w tym, że firma, dla której pracowałam, nie była częścią tegoż operatora, a firmą outsourcingową. Mieli w poważaniu efekt, byliśmy rozliczani z ilości "zamkniętych" spraw, a nie z tego, jaki procent klientów udało nam się utrzymać. Z punktu widzenia "mojej" firmy nie robiło różnicy, czy klient zrezygnował, czy nie, ważne było, żeby nie trzeba było do niego więcej dzwonić.

No i dzięki temu mieliśmy takie kwiatki, jak np. :

- nagminne sytuacje, w których musieliśmy zadzwonić i powiedzieć "Dzień dobry MastersMargarita firma XYZ, dzwonię w sprawie zgłoszenia technicznego 15100900, niestety otrzymałam informację od techników że nie ma możliwości technicznych aby poprawnie funkcjonowała u pani zamówiona usługa internetowa o przepustowości 20Mb/s i aby łącze funkcjonowało stabilnie sugerujemy zmniejszenie przepustowości łącza do 256kb/s (tak, serio, najczęściej musieliśmy proponować 256 albo 512 zamiast 10/20Mb, bo jakiś baran okłamał ludzi że "spokojnie, spokoooojnie 20 u pani pójdzie!"). Oczywiście ma pani też możliwość wypowiedzenia umowy bez ponoszenia konsekwencji", a jeśli pytali czemu przedstawiciel handlowy mówił im, że będzie działało, mieliśmy mówić, że kłamał i bardzo przepraszamy (no, istotnie kłamał, ale wyobraźcie sobie mówienie czegoś takiego wpienionym ludziom przez 8 godzin dziennie :P), ale możemy panu dać miesiąc albo dwa miesiące za złotówkę, albo routerek za darmo... (Co spotykało się ze skrajnymi reakcjami, od dzikiej radości po "A w d*** sobie pani wsadzi ten routerek").

-sytuacje, jeszcze częstsze, w których chcieliśmy jakoś klientowi pomóc (a zdecydowana większość chciała, jesteśmy ludźmi w końcu :P), więc pytaliśmy supervisora o coś tam (jak klient może coś załatwić, dokąd ma napisać, zadzwonić itp, wszystko jedno). Odpowiedź była niezmienna "nie wiem, ściemnij mu coś, niech się odczepi".

Wytrzymałam miesiąc, są jednak jakieś granice robienia ludzi w jajo, a i bluzgów się przez ten miesiąc nasłuchałam więcej niż przez całą resztę życia. Firma zbankrutowała kilka miesięcy później, w sumie i tak cud, że funkcjonowała prawie 2 lata :P

call_center

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 77 (109)