Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

MastersMargarita

Zamieszcza historie od: 20 marca 2012 - 22:09
Ostatnio: 23 października 2015 - 18:34
  • Historii na głównej: 18 z 26
  • Punktów za historie: 14432
  • Komentarzy: 113
  • Punktów za komentarze: 562
 
zarchiwizowany

#38014

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Będzie o znieczulicy.

Pewnego poniedziałkowego popołudnia kilka lat temu, wracając z pracy, przemierzałam czeluście przejść podziemnych "pod rotundą" w Warszawie, zmierzając na swój przystanek tramwajowy. Byłam już prawie u celu, dotarłam bowiem do schodów prowadzących na ów przystanek.

Spojrzałam w górę, w pierwszej chwili nie dotarło do mnie, co widzę. Spojrzałam jeszcze raz: na szczycie schodów stała kobieta, Cyganka, jak sądzę, aczkolwiek dla tej części historii nie ma to znaczenia, a przed nią stała dwójka małych dzieci (nie znam się na dzieciach, ale były naprawdę malutkie, może 2 latka, może 4, nie więcej, chłopczyk i dzieczynka). I ona te dzieci okładała po głowach i po twarzach, biorąc ogromny zamach ręką i wrzeszcząc. No, katowała je po prostu. Kiedy już mój mózg uznał, że naprawdę widzę to co widzę, wbiegłam po schodach, rzuciłam się na babę, złapałam ją za rękę, i wrzasnęłam

[J]: Co pani robi, czemu je pani bije, niech pani przestanie! (niezbyt błyskotliwe, być może, ale byłam w lekkim szoku)

Baba odpowiedziała mi nieartykułowanym wrzaskiem i zaczęła się ze mną szarpać, wołając na pomoc wyrostka lat na oko 13, który czym prędzej doskoczył i zaczął się szarpać ze mną, podczas kiedy ona odwróciła się żeby dalej okładać te dwa maluchy. Próbowałam ją jakoś jeszcze łapać, ale gówniarz wezwany na pomoc skutecznie mi to uniemożliwiał waląc mnie w zasadzie na oślep. W tym momencie na przystanek wspięła się babcia, lat około 80, która natychmiast rzuciła się do babska z okrzykiem w zasadzie podobnym do mojego, tylko dodatkowo grożąc policją. Gówniarz się zdezorientował, więc udało mi się mu wyrwać, babunia przywaliła babsku kilka razy torbą, jednocześnie skutecznie unikając ciosów, babsko chwilowo odpuściło walenie dzieci, ja zadzwoniłam na policję.

I teraz clue historii: była 16.30, poniedziałek, ludzie wracają z pracy; przystanek, na którym rzecz miała miejsce, jest w samiuśkim centrum Warszawy. I kiedy ja na niego weszłam, stało na nim ponad trzydzieści osób. Z zainteresowaniem przyglądających się kobiecie katującej malutkie dzieci, i niereagujących na to w żaden sposób. I żadna z tych osób nie zareagowała do samego końca.

ludzie

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 102 (166)
zarchiwizowany

#38011

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Pracowałam kiedyś w call centre firmy zajmującej się ogólnie pojętym doradztwem finansowym.
Praca zasadniczo polegała na "sprzedawaniu" bezpłatnych spotkań z doradcą finansowym - moim zadaniem było umówienie klienta do konkretnego oddziału na konkretny termin, ale zanim to nastąpiło musiałam wstępnie zbadać zdolność kredytową (o ile, rzecz jasna, klient był zainteresowany kredytem, a nie inwestycją) oraz oczywiście odpowiedzieć na ewentualne pytania klienta i rozwiać jego wątpliwości.

Istotne jest też, że dzwoniliśmy tylko i wyłącznie do osób, które wypełniły formularz z prośbą o kontakt, a nie jak leci "z książki telefonicznej".

Dodzwoniłam się pewnego razu do pana Marka [PM]. Rozmowa przebiegała następująco:

[J]: Dzień dobry, nazywam się MastersMargarita, dzwonię z firmy XYZ, czy mam przyjemność rozmawiać z panem Markiem?
[PM]: Tak ale ja już kurrrrr... nie mam do was siły, ja z nikim nie będę rozmawiać, złodzieje cholerni, psia wasza mać, sukinsyny!

i nawija dalej w tym stylu, ja natomiast odniosłam wrażenie, że facet nie usłyszał skąd dzwonię, bo jawi mi się w systemie jako zupełnie nowy klient, jestem pierwszą osobą która do niego dzwoni, a on "już do nas siły nie ma"? Postanowiłam więc, na razie łagodnym, gołębim wręcz głosem, spróbować wyjaśnić sprawę:

[J]: Panie Marku...
[PM]: Cicho, ja teraz mówię, złodzieje, mówię, już wszystkim znajomym powiedziałem żeby się z daleka trzymali, nie wiem kto się tam u was z organem męskim na łby pozamieniał ale jak kretyna dorwę to urwę mu jaja, reklamację wysłałem i ani, kur*a, grosza więcej wam nie zapłacę, debile cholerni...

W tym momencie jestem już pewna, że facet nie załapał skąd dzwonię, ponieważ klienci na żadnym etapie nie płacili nam ani grosza, a ten już coś komuś ewidentnie zapłacił. Pewna że nie o moją firmę chodzi, bardziej zdecydowanie przystąpiłam do działania, przerywając panu potok obelg:

[J]: PANIE MARKU! Dzwonię z firmy XYZ, wysłał Pan do nas zgłoszenie WCZORAJ, ponieważ jest pan zainteresowany KREDYTEM.
[PM](głosem zmartwiałym wręcz z przerażenia): O Jezu Chryste... A ja myślałem... O Jezusie tak strasznie panią przepraszam... O matko kochana jaki wstyd, no burak ze mnie, bo ja myślałem, wie pani, że to znowu z "P" (operator sieci komórkowej) dzwonią, sukinsyny... Boże i tak pani nawrzucałem... Ja bardzo panią przepraszam, o Jezu jak mi jest teraz głupio...

Uspokoiłam pana(aczkolwiek uważam, że "nawet" gdyby dzwonili z "P", to inwektywy nie byłyby uzasadnione, ale cóż, nie mnie ludzi wychowywać...), na spotkanie umówił się w pierwszym zaproponowanym przeze mnie terminie "bo on nie chce robić kłopotu i się dostosuje", przeprosił jeszcze 15 razy, pożegnał się grzecznie i na tym rozmowa się zakończyła ;)

call_center

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 120 (160)

#28353

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pracowałam kiedyś w saloniku prasowym połączonym z kawiarnią. W ofercie mieliśmy również lody i desery lodowe.

Pewnego dnia przyszły dwie paniusie w wieku lat około 50 i zażyczyły sobie właśnie jeden z deserów lodowych. Standardowo deser ten zawierał bakalie, nieszczęśliwie jednak akurat nam one "wyszły" i czekaliśmy na dostawę. Poinformowałam panie jak wygląda sytuacja, zaproponowałam inny deser lub też ten, który chciały na początku, ale z orzechami i posypką czekoladową zamiast bakalii. Panie po kilku minutach solidnego namysłu wybrały opcję numer dwa, czyli orzechy i posypkę. Dobrze więc, deserki zrobione, zanoszę paniom do stolika.

ja: Proszę bardzo, życzę smacznego.
P1: ZARAZ, ZARAZ! A gdzie bakalie?!
ja: Tak jak wspominałam, bakalie niestety się skończyły i spodziewamy się ich za około dwie godziny, zdecydowały się panie na deser z orzechami i posypką, prawda?
P2: OOO co za bezczelność! Co to za kity nam się próbuje tu wciskać!

Ja w lekkim szoku, bo zastanawiały się dobrych kilka minut, nie było szans żeby zapomniały o tym, że bakalii nie ma, próbuję jednak tłumaczyć raz jeszcze. Nic z tego.

P2: To jest GRANDA!!! Natychmiast wołać kierownika!

Zawołałam kierownika. Nieszczęśliwie dla pań, kierownik miał w zwyczaju stać na kasie i w ogóle nie wyglądać jak kierownik. Tak też było i tym razem, w związku z czym słyszał całą rozmowę, która miała miejsce podczas zamawiania deserków. Zanim kierownik podszedł (a nie trwało to długo), panie zdążyły wsunąć swoje deserki (po 3 kulki lodów + bita śmietana i dodatki) i niemalże wylizać pucharki.

K: W czym mogę paniom pomóc?
P1: Ta tutaj, o, gówniara, sprzedała nam desery z bakaliami i nie dała do nich bakalii! To jest skandal, żądam zwrotu pieniędzy! (Płaciło się z góry, przy kasie, a potem zamówienia zanosiliśmy do stolików).
K: Ta tutaj PANI wyraźnie paniom mówiła, że bakalii nie ma, proponowała paniom różne inne możliwości, wybrały panie deser z orzechami i posypką, sądząc po pustych pucharkach smakował, więc nie bardzo rozumiem, z jakiego powodu żądają panie zwrotu pieniędzy?

P2 w tym momencie najwyraźniej skojarzyła gdzie stał kierownik podczas naszej rozmowy o bakaliach, orzechach i posypkach.

P2: Dobra, Danka, trudno, nie udało się, wszystko słyszał.
K: No właśnie. Słyszał. I pieniędzy nie odda. A teraz żegna, musi wracać do pracy i nie ma czasu się użerać z głupimi babami. Do niewidzenia paniom. (kierownik jest dusza człowiek, ale dosyć porywczy :P)

P1 jeszcze przez chwilę próbowała robić awanturę, coś tam coraz słabiej pokrzykując, ale w końcu też odpuściła i obie panie wyszły, wykrzykując że nigdy tu nie wrócą. Ku mojej radości, słowa dotrzymały. ;)

gastronomia

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 694 (746)

#28101

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pracowałam kiedyś w kiosku, a raczej saloniku prasowym połączonym z kawiarnią. Przybytek ten mieścił się w "galerii handlowej" przylegającej do Tesco i był magnesem na piekielnych maści wszelakiej.

Stałam sobie pewnego dnia na kasie kiosku, wyjątkowo ubrana nie w służbową koszulkę polo, którą oblałam sobie wcześniej kawą, a w prywatną bluzkę z niewielkim (ale jednak!) dekoltem i kamizelkę szefa. Pojawił się piekielny: łysy, ogromny [H]arleyowiec w wieku lat około pięćdziesięciu, z synem mniej więcej w moim wieku (miałam wtedy 19 lat), będącym jego przeciwieństwem, czyli chudziutkim gościem o aparycji wystraszonego kujona.

H: Dzień dobry, poproszę 2 bilety ulgowe.
ja: Dzień dobry, chwileczkę, nie jestem pewna, czy jeszcze są.
(tutaj muszę zaznaczyć, że szuflada kasy znajdowała się na wysokości moich bioder, a szuflada z biletami była pod nią - musiałam się do niej pochylić).

ja: Niestety, nie ma, poproszę jeszcze koleżankę żeby sprawdziła na zapleczu.

Koleżanka poszła szukać.

H: A może pani jeszcze raz się pochyli do tej szuflady i sprawdzi? Tak ładnie pani wygląda jak się pani pochyla. (Tu obleśny uśmiech).
ja: Nie proszę pana, jestem pewna, że w szufladzie ich nie ma, proszę poczekać aż koleżanka wróci z zaplecza.

W tym momencie facet nachylił się błyskawicznie do mojego dekoltu jak tylko się dało najbardziej, mimo dzielącej nas lady.

H: Ooo jaki ma pani ładny wisiorek, co tu pani ma na tym wisiorku? (Znowu obleśny uśmiech)

Odskoczyłam jak oparzona, informując pana sucho, że na wisiorku znajduje się mój znak zodiaku; w tym momencie koleżanka wróciła z zaplecza z informacją, że tam też nie ma biletów. Liczyłam na to, że w związku z tym oblech sobie pójdzie, ale gdzieżby.

H: To wie pani cooo... ja bym jeszcze poprosił te papieroski, co tam są na samej górze, niebieskie.

Papierosy znajdujące się na najwyższych półkach trzymaliśmy w kartonie pod ladą, żeby nie skakać co chwilę po drabinkach. Zadowolona wyciągnęłam je więc z kartonu i podałam mu.

H: Eeee... A ja myślałem że pani wejdzie na drabinkę i ja sobie popatrzę...

Tu już trafił mnie przysłowiowy szlag i moje profesjonalne opanowanie z lekka przygasło.

ja: Wie pan, obsługa w kiosku nie jest od tego, żeby panu robić dobrze w takim zakresie, to są droższe usługi i my ich nie świadczymy.
H: Ooo, ostra, lubię takie... O której kończysz pracę, malutka?

(Syn pana w tym miejscu płonie już z zażenowania i ciągnie go za rękaw mówiąc "tata, weź...", ale bez efektu, a mnie trafia ostateczny szlag).

ja: Wie pan, to słodkie, że w ogóle to panu przyszło do głowy... Pan to jest chyba starszy od mojego tatusia...

Trafiłam widać w kompleks, pan zaczerwienił się, obrócił się na pięcie, rzucił do syna "młody, idziemy!", co ten przyjął z wyraźną ulgą i wyszedł, nie zaszczycając mnie już ani jednym spojrzeniem.

I tak sobie myślę... Owszem, facet był piekielny wobec mnie, obleśny, okropny i jako młodziutkie wówczas dziewczę przeżywałam tę sytuację przez kilka dni. Ale wydaje mi się, że jeszcze bardziej piekielny był wobec syna - nie ma to jak patrzeć, jak tatuś w obleśny i chamski sposób podrywa dziewczynę, która mogłaby być koleżanką z klasy jego syna.

salonik prasowy ;)

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 741 (805)
zarchiwizowany

#27679

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Od dłuższego czasu pasożytuję, ale przyszedł już czas żeby dodać coś od siebie ;)

Historie medyczne mi się przypomniały, wszystkie z dosyć zamierzchłych czasów:

1.

Lat miałam 7, pierwsza klasa, siedziałam na lekcji angielskiego. Owinęłam nóżki wokół nóg krzesła, zdrętwiały mi więc zapomniałam o tym fakcie. Przypomniałam sobie kiedy chciałam wstać i wywaliłam się razem z krzesłem, przy okazji uderzając głową w kaloryfer. Wstałam, usiadłam z powrotem. Boli jak cholera, ale przecież ryczeć nie będę. Nagle jakieś takie dziwne uczucie na włosach z tyłu głowy, jakby mokre czy coś. Dotknęłam ręką - cała we krwi. Przytomnie postanowiłam to zgłosić, wołam więc do anglistki [A]:
ja: proszę pani... głowa mi krwawi.
A: O matko boska! Pokaż! No rzeczywiście...
Po czym zaciągnęła mnie do wychowawczyni kilka pięter wyżej, żeby zapytać czy powinna mnie zabrać do pielęgniarki (do tej pory nie rozumiem, jaki miała inny pomysł -_-). Wychowawczyni nakazała mnie zabrać, więc dawaj do budynku w którym była pielęgniarka. Zawinęła mi głowę, zadzwoniono po rodziców, przyjechali, zabrali mnie do szpitala. I tam kolejna porcja rozrywki (gwoli wyjaśnienia: do 15 roku życia wpadałam w panikę i histerię na widok igieł): rozcięcie długie, ale płytkie, zrośnie się, nie trzeba szyć. Trzeba było tylko zrobić zastrzyk przeciwtężcowy. Zostałam sama w gabinecie z pielęgniarką [P], na wieść o zastrzyku wpadłam w histerię.
P: Zamknij mordę, cholero jedna, bo jak nie to żadnego zastrzyku nie będzie, tylko igłę biorę i zszywać będziemy! I to dopiero będzie bolało!

Nie ukrywam, że zatkało mnie dokumentnie, więc zachowała się skutecznie. Niemniej jednak potrafię sobie wyobrazić bardziej ludzkie podejście do małego, obolałego dziecka.

2.

Miałam 10 lat, pewnego dnia obudziłam się a nad sobą ujrzałam rodziców z przerażonymi minami. Jak się okazało, miałam zakrwawione całe ucho i szyję. Byliśmy u kilku lekarzy, "coś się zrobiło w uchu, nie wiem co to jest, nie pomogę". Po kilku dniach pojechałam z tatą do szpitala dziecięcego. Dwie panie [P1 i P2] wzięły mnie do gabinetu, ojcu kazały czekać na korytarzu. P1 bada mnie.
P2: No i co z nią będzie?
P1: No ja nie wiem co z nią zrobić, czy od razu kłaść na stół i kroić czy co... Szlag by to. Dobrze, dziecko, możesz iść do ojca.

Wyszłam, przerażona wizją krojenia mnie (zwłaszcza że wyobraźnia 10latki wyprodukowała wizję głowy pokrojonej na ćwiartki :P), nic nie powiedziałam. Tata kazał mi zaczekać na korytarzu (jak się potem okazało, po to żebym nie słyszała gdyby to było coś poważnego) a sam poszedł do gabinetu zapytać co i jak. Po kilku minutach wyszedł, kierujemy się do wyjścia. Byłam dzieckiem dosyć dzielnym (chyba że w grę wchodziły igły :D) , a przede wszystkim nielubiącym zwracać na siebie uwagi obcych ludzi, tak więc rozryczałam się dopiero po wyjściu za próg szpitala :P Tata przerażony, może boleć zaczęło bardziej? Ale nie. Opowiedziałam mu jaką wizją uraczyły mnie panie doktor. Mój ojciec generalnie jest cholerykiem, ale tak wściekłego jak wtedy nie widziałam go nigdy. Momentalnie wrócił tam ze mną, zrobił kosmiczną awanturę, po czym zabrał mnie stamtąd obiecując że nikt mnie nie będzie kroił i że nigdy więcej tych bab nie zobaczę. Słowa dotrzymał, trafiliśmy w końcu na laryngologa który wiedział co mi jest i co należy z tym zrobić.

3.

Lat miałam 15, poszłam na urodziny kolegi, wypiłam tam ze 3 łyki piwa (1 piwo na 10 osób). Wróciłam do domu z gorączką, mdłościami i bólem brzucha. I z dnia na dzień było coraz gorzej, zwykłe leki nie pomagały, temperatura 41 stopni a ja z bystrej dziewczynki zmieniłam się w debila, który nie rozumie, co się dzieje i co się do niego mówi (oglądałam wtedy całymi dniami fashion TV bo tylko to byłam w stanie ogarnąć umysłem). Było mi w zasadzie wszystko, co można sobie wyobrazić - nie miałam jedynie kaszlu. Po kilku dniach mama zawezwała naszą lekarkę rodzinną (mam na babę alergię od maleńkości, ani trochę mi nie przeszło). Zbadała mnie i mówi, że angina. Antybiotyk na 10 dni, psikany do gardła. Psikałam grzecznie 2 dni, ale zaczęłam mieć kaszel, który wyraźnie się nasilał bezpośrednio po przyjęciu antybiotyku. Stwierdziłam, że musi mi cholerstwo szkodzić, więc truć się nie będę - jak mama wychodziła z pokoju to psikałam w powietrze, żeby słyszała, że aplikuję. Po 2 tygodniach choroby byłam w tak samo tragicznym stanie. Mama zabrała mnie więc na badania krwi i poprosiła żeby zbadali wszystko co mogą. Następnego dnia poszła po wyniki, rozmawiała z dwiema paniami z okienka ;) [P1 i P2]

Mama: Dzień dobry, chciałabym odebrać wyniki dziecka, córka nazywa się MastersMargarita.
P1 (grobowym tonem): Aaa... To ta dziewczynka...
P2: Czy córka już jest w szpitalu?!

Mama wróciła przerażona i zapłakana, wyniki dotyczące wątroby były tragiczne (nie pamiętam liczb, ale stosunek był mniej więcej taki: norma do 150, a ja mam 900). Następnego dnia wylądowałam w Centrum Zdrowia Dziecka.
Tam wyleczono mnie z lęku przed igłami za pomocą terapii szokowej: pielęgniarka, która pobierała mi krew, odwracała się cały czas do drugiej, z którą rozmawiała, nie przejmując się tym, że dosłownie grzebie mi igłą w żyle. Nie wiem czemu, ale wtedy ten lęk przeszedł mi raz na zawsze (chyba uznałam, że gorzej nie będzie :P)

Diagnoza: mononukleoza zakaźna. Dostałam swoją salę, bo nikogo z tą samą chorobą akurat nie było. (Tu wyjaśnienie: mononukleoza atakuje układ odpornościowy, rozwala go dosyć konkretnie, dlatego też po pierwsze jest się koszmarnie osłabionym, a po drugie nie można przyjmować w zasadzie żadnych leków poza zbijającymi gorączkę). Po 2 dniach przychodzi pani Doktor [PD] na obchód.
PD: Brałaś jakieś leki zanim do nas trafiłaś?
Ja: Dostałam antybiotyk XYZ, miałam brać 10 dni ale poczułam że mi szkodzi i brałam go 2 dni, a potem tylko oszukiwałam mamę, że biorę...
PD: No to całe szczęście, jeszcze z 5 dni byś go wzięła to by cię nam w worku przywieźli.
Ja: O_o
PD: Noo. Teraz to najbliższe 3 dni i wszystko będzie wiadomo, MOŻE będzie lepiej. Albo nam tu umrzesz.
Ja ponownie karpik, PD wyszła. Leżałam przez 3 dni, mając 15 lat i myśląc że umieram. Rodzicom powiedziałam o tym kilka lat później (nie chciałam ich wtedy denerwować), i chyba tylko to uratowało PD przed śmiercią z rąk mojej matki. No ale w końcu wyzdrowiałam ;)

służba_zdrowia

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 93 (153)