Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Nimfetamina

Zamieszcza historie od: 20 kwietnia 2012 - 21:42
Ostatnio: 28 lutego 2024 - 15:18
  • Historii na głównej: 16 z 28
  • Punktów za historie: 11794
  • Komentarzy: 493
  • Punktów za komentarze: 3614
 

#81066

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mój ojciec od niedawna pracuje w Uberze jako kierowca.
Nie ma za dużo piekielnych historii, bo to miły i niekonfliktowy człowiek, ale czasem się trafi jakaś gwiazda, która myśli, że jak płaci 20 zł za przejazd, to ojciec ma jej pokłony bić.

Sytuacja sprzed kilku dni.
Ojciec zaparkował naprzeciwko adresu, ale po prostu po drugiej stronie dwupasmowej ulicy, bo we właściwym miejscu nie miał jak. Stał i czekał, aż rozległ się telefon.

- Gdzie pan jest? Bo moja żona czeka.
- Pod adresem, tylko po drugiej stronie ulicy, bo nie miałem się gdzie zatrzymać.
- To co mi pan kłamie, skoro jak widać wcale pan pod adresem nie jest!

Cóż.

Przez ulicę przebiegła młoda kobieta ok. 30-tki.
Wsiadła wściekła do samochodu i od progu zaczęła syczeć na ojca, czy on jest nienormalny, że nie odróżnia cyfr parzystych od nieparzystych, że ją przez niego prawie samochód potrącił i co on sobie w ogóle myśli.

- Proszę pani, proszę się uspokoić, zachowajmy podstawową kulturę. Poza tym proszę się w takim tonie do mnie nie zwracać, jestem od pani jednak o wiele lat starszy.
- Ja mam męża starszego od pana!
- ...
- Coś się panu nie podoba?!
- Nie, nic, to nie moja sprawa. Jedziemy? Czy chciałaby jednak pani wezwać innego Ubera?
- Jedziemy, spieszy mi się!

Daleko nie ujechali, gdy rozległ się dzwonek jej telefonu.

- O, chyba chłopina do pani dzwoni, czy wszystko w porządku - zagaił przyjaźnie ojciec chcąc nieco rozładować atmosferę, chociaż mógł sobie tego oszczędzić i siedzieć cicho, bo...
- COOO?! (odebrała telefon) Kochanie, ty wiesz jak on na ciebie powiedział?!

I nastąpiła tyrada jako to generalnie mój ojciec jest głupi, bo nie dość, że numerów nie rozróżnia, to jeszcze ludzi obraża (?).
Ojciec tego już nie wytrzymał, zatrzymał samochód.

- Dalej nie będę z panią jechać. Proszę wysiąść.

Panna na te słowa się ostatecznie rozszalała, oczywiście strasząc oceną negatywną (ojojoj!) i napisaniem do Ubera. Widząc, że jednak nic nie wskóra, wyszła z samochodu z krzykiem "PIER... SIĘ STARY DZIADZIE!" i trzasnęła z całej siły drzwiami.

Mojemu 60-letniemu ojcu jest strasznie przykro, a ja współczuję jej mężowi, skoro jest starszy od niego - to jak ona jego musi określać? :P

Uber

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 161 (199)
zarchiwizowany

#76430

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Mój kolega poszedł ostatnio na pocztę opłacić rachunki. Niestety była to poczta bez numerków, a że umiejscowiona praktycznie w centrum miasta, to kolejka była bardzo długa i składała się głównie z - za przeproszeniem - wk***ych tą sytuacją ludzi.

Pierwszy zgrzyt nastąpił tuż po wejściu, gdy K. potrzebny był jakiś kwit. Przeszedł więc obok ludzi informując, że idzie jedynie po ten kwit (żeby szybciej było, po co ma wypełniać go przy okienku) i zaraz ustawia się w kolejce. Ludzie zareagowali oburzeniem, że jak to tak, jest kolejka, każdy stoi, żeby swoje sprawy załatwić itp. Dorwał jednak to co chciał, słuchając na koniec, że młodzi ludzie są w tych czasach strasznie niewychowani.

Stoi tak już jakiś czas, do okienka podchodzi starszy mężczyzna. Tłumaczy kobiecie, że ma zaćmę, za dobrze nie widzi i poprosił o pomoc przy wypełnianiu papierków (też jakieś opłaty). Przez kolejkę przeszedł pomruk niezadowolenia, ale było względnie spokojnie. W końcu mężczyzna wszystko opłacił i zaczął się "zbierać" z okienka. Nieopodal na krześle siedział starszy od niego facet, który zaczął głośno mówić, wyrzucając ręce do góry:
- No tak, tyle tam stał, jakby milionami obracał je...ny!
Mężczyzna z zaćmą nie zareagował, po prostu wyszedł z poczty.

Wkurzony facet postanowił wtedy wstać i zająć miejsce w kolejce - widocznie wydawało mu się, że jest już blisko okienka (powiedział komuś standardowe "to ja stoję za panią jakby co" i sobie usiadł).
- Przepraszam, czy ja za panią stałem?
- Nie nie, to nie za mną, tam dalej.
Idzie dalej.
- Przepraszam, czy ja za panią stałem?
- Nie nie, to nie za mną, tam dalej.
Idzie dalej i ta sama gadka.
- NO TO GDZIE JA W KOŃCU K... STAŁEM?!
Nikt się nie odezwał, facet wyszedł.

Po ok. godzinie przyszła kolej kolegi. Podaje kwit i kasę kobiecie, a ta do niego:
- Ale proszę pana, tu jest źle wypełnione...
K. schował twarz w dłonie, jęknął i cicho poprosił, żeby mu to przepisała na nowy kwit, bo on się boi choćby poruszyć, że jest coś nie tak.

Nastąpił happy end, ale K. wyszedł z poczty cały spocony i zmęczony tą świąteczną atmosferą pełną wzajemnej miłości.

poczta

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 47 (115)

#75176

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Moją kuzynkę pod koniec ubiegłego roku zaczęło pobolewać coś z boku. Poszła do lekarza, który stwierdził, że to rwa kulszowa. Kuzynka zaczęła brać leki, ale nie pomagały. Do tego po pewnym czasie doszły problemy ginekologiczne - nieustające krwawienie i ból. Polegała jedynie na NFZ, więc odczekała swoje i w wyznaczonym terminie zgłosiła się do ginekologa. On po badaniu wysłał ją pilnie do szpitala. Mimo odpowiedniego dopisku na skierowaniu, najbliższy termin przyjęcia wyznaczyli za kilka miesięcy.

O tym wszystkim moja rodzina dowiedziała się, gdy kuzynka była mniej więcej w połowie oczekiwania na przyjęcie do szpitala. Jest osobą, która nie chce martwić bliskich i niestety czeka na ostatnią chwilę, a wtedy już bolało ją zdrowo. Jako, że jedna z ciotek pracuje w prywatnej klinice i ogólnie ma znajomości, załatwiła kuzynce natychmiastową, darmową wizytę u ginekologa w "swojej" placówce (okazało się, że ginekolog z NFZ tylko spojrzał, nie wykonując żadnych badań - ale widocznie samo to wystarczyło, by skierować kuzynkę od razu do szpitala). Ginekolog obejrzał, udało mu się zrobić cytologię (podobno z powodu silnego krwawienia miał spory problem), ale od razu powiedział na zapleczu mojej ciotce, że sytuacja jest bardzo zła. Cytologia wykazała - co żadnym zdziwieniem pewnie dla Was nie będzie - że to rak szyjki macicy. Machina znajomości ruszyła i ciotka z dnia na dzień została przyjęta do państwowego szpitala i po kolejnych badaniach okazało się, że rak nie nadaje się do operacji, jest zaawansowany, z naciekami na moczowód (stąd bóle, które opisywałam na początku).

Kuzynka trafiła pod opiekę pani onkolog ze szpitala. Ta stwierdziła tylko, że to tak beznadziejna sytuacja, że jedyne co można zrobić, to podawać leki przeciwbólowe i czekać na śmierć. Zaleciła radiologię, by trochę ulżyć w cierpieniu, ale ogólnie to już nie ma szans. Na chemię także się nie kwalifikowała.
Ciotka się nie poddała i załatwiła kuzynce wizytę u jednego z najlepszych onkologów w mieście. On po przejrzeniu wyników stwierdził, że nic jeszcze nie jest przesądzone i według niego bez problemu kwalifikuje się na chemię.

I tak ostatnio przed kolejną chemią kuzynka usłyszała - po badaniu tomografem - że guz zmniejszył się o ponad połowę.

Gdyby nie moja ciotka i jej znajomości, kuzynka pewnie w tym momencie byłaby umierająca. Oczywiście walka nadal trwa, ale wielkie gratulacje dla pani onkolog, że wolała odesłać chorą do domu, zamiast chociaż spróbować ją leczyć.

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 248 (278)
zarchiwizowany

#71721

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Napisałam komentarz, ale rozwinę do historii, bo już się pogubiłam w tym absurdzie Urzędu Pracy - chyba, że wszystko jest jasne i tylko ja tego nie rozumiem. Napiszę w punktach, żeby było przejrzyściej.

1. Rok 2010, rejestruję się w UP, wyznaczają termin na konsultację w sprawie podjęcia zatrudnienia.
2. Zgłaszam się w wyznaczonym terminie. Kobieta proponuje mi robotę, z opisu wydaje się OK. Jadę ze świstkiem pod wyznaczony adres, ale na miejscu okazuje się, że oferta się nieco różni od tej przedstawionej na kartce w UP i mi jednak nie pasuje. Niedoszły pracodawca zaznacza to na świstku.
3. Wracam z tym do UP. Kobieta informuje mnie, że w takim razie mnie wyrejestrowują w trybie natychmiastowym, bo nie chciałam podjąć pracy. Za karę nie mogę się również zarejestrować przez 3 miesiące. Moja wina, bo się nie dopytałam, a dostałam od członka rodziny jakąś przestarzałą (lub po prostu błędną) informację, że mogę odmówić pracodawcy i się nic nie stanie. Poinstruowała mnie na przyszłość, że jeśli nie przyjdę na wyznaczoną konsultację, to również z automatu mnie wyrejestrowują. Dobra, jasne.
4. 2011 rok, rejestruję się po raz drugi, przyjmuję propozycję stażu do końca roku, znowu wyznaczają termin konsultacji w 2012.
5. Zanim jednak dochodzi do daty konsultacji, znajduję pracę. Niedługo, bo ze 2 tygodnie później miała być ta wizyta, więc po prostu nie poszłam (patrz punkt 3).
6. Pracuję sobie spokojnie. W grudniu 2014 dostaję pismo z UP, że w związku z niestawieniem się na konsultację zostaję wyrejestrowana w dniu - załóżmy - 12.12.2014. Otwieram oczy ze zdumienia i jakiś czas później genialnie wywalam pismo do kosza.
7. Mija rok, zostaję bez pracy, więc z początkiem tego roku postanawiam po raz kolejny skorzystać z ich usług (jedynie dla ubezpieczenia, bo z racji umowy o dzieło zasiłku niet). Przychodzę na rejestrację i niespodzianka - nie mogą mnie zarejestrować, bo się nie wyrejestrowałam. Informuję, że przecież rok temu sami mnie wywalili. I co? I nic, bo nawet jeśli, to przecież mądra głowa wyrzuciła pismo, nie ma dowodu. Wyrażam zatem chęć wyrejestrowania mnie w tym momencie i zarejestrowania ponownie. Nie, tak nie można. Tym bardziej, że okazało się, iż brakuje mi jakichś pieczątek z ostatniej roboty. Ogólnie stanęło na tym, że jeśli chcę się wyrejestrować, to i tak muszę je zdobyć (z pewnych względów jest to dość problematyczne, ale trudno, trzeba to załatwić). W końcu już nie wiem, czy jestem jakimś członkiem-widmo, bo za wizyty w szpitalu musiałam sama płacić, a skoro wyrejestrowali mnie dopiero w grudniu 2014, to WTF? Poza tym jak widać nie wyrejestrowali, także do tej pory jestem. Ale mnie nie ma.

Czy może ktoś bardziej ogarnięty to rozumie?

urząd pracy

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 44 (122)

#69197

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mój [B]yły to temat-rzeka. Teraz opiszę sytuację raczej z tych załamujących, kiedy to przysłowiowo witki opadają.

B. uwielbiał opowiadać o sobie i ogólnie się lansować. Jednym z jego licznych talentów była umiejętność posługiwania się pewnym rzadko spotykanym językiem, powiedzmy na potrzebę historii, że atlantyckim :) Chwalił się tym wśród znajomych, mówił coś w tym języku, na porządku dziennym były rozmowy typu:
Znajomy - A jak będzie po atlantycku "Jesteś bardzo ładna, chciałbym się z tobą umówić"?
B. - Apodkdo iijci ojojc oodod.
Znajomy - Ale dziwnie! Super, że znasz taki fajny język!
Itp.

Pewnego dnia byliśmy z jednym z tych naszych znajomych w pubie. Znajomy poznał przy barze jakiegoś obcokrajowca, gadali sobie po angielsku. Od słowa do słowa wyszło, że obcokrajowiec zna atlantycki. Ba! To jego język ojczysty. Znajomy powiedział, że zna kogoś, z kim będzie mógł sobie porozmawiać i przedstawił go B. Obcokrajowiec był mile zaskoczony.
- No dalej, pogadajcie sobie! - ponaglał znajomy mego byłego.
B. za bardzo się do tego nie palił, ale nie było wyjścia. Zaczął:
- Hopkcod joajco jajsoak.
Pan z Atlantydy osłupiał. Poprosił o powtórzenie.
- Kojdic sauico uashci.
Obcokrajowcowi wróciła mowa. "Nie rozumiem cię" - powiedział po angielsku do B., a do znajomego: "Nie wiem, co to za język, ale na pewno nie atlantycki".

I wtedy wyszło - co już niestety dla mnie było wiadome od jakiegoś czasu - że to czym B. raczył znajomych, to był w 95% przypadkowy zlepek sylab. Znał jedynie jakieś podstawowe zwroty, chociaż i tego nie jestem do końca pewna, a teraz to już nieważne.

Tak, mój były to mitoman. Życie z nim było czasami śmieszne, czasami tragiczne, ale na pewno ciekawe.

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 300 (406)

#65817

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kilka lat temu razem z byłym mężem i znajomymi robiliśmy pokazy (mniejsza o to jakie, bo takich grup w Polsce jest bardzo mało, a ja nie potrzebuję identyfikacji).

Pewnego dnia odezwał się do nas Pracownik firmy zajmującej się załatwianiem atrakcji na różne imprezy. Tym razem współpracowali z firmą, która robiła Halloween dla ludzi biznesu, a że nasze pokazy były dość specyficzne - idealnie pasowały na takie wydarzenie i Organizatorka się na nas zgodziła. Ustalenie wszystkich formalności poszło sprawnie i w ustalonym terminie stawiliśmy się w eleganckim lokalu w składzie ja-mąż-Znajomy (ten ostatni nigdy wcześniej nie brał udziału w tych naszych pokazówkach, ale był nam potrzebny).

Oprócz dobrych pieniędzy mieliśmy jeszcze zapewniony open bar, jedzenie i osobne pomieszczenie. Warunki bardzo dobre. Mieliśmy za to zrobić dwa pokazy, najpierw "soft", a parę godzin później "hard" (wiem, że brzmi jak jakieś sado maso :P). Niestety w praniu okazało się, że ten "soft" jest za bardzo "hard" i Organizatorka uznała, że drugiego mamy nie wykonywać. Pieniądze jednak dostaliśmy takie, jakbyśmy wykonali oba, poza tym mogliśmy nadal się bawić za darmo wśród - w większości zagranicznych - garniturków.

Dla mnie i męża bomba. Nie spodobało się to jednak Znajomemu, który niesamowicie napalił się na pokaz numer 2. Swoim niezadowoleniem postanowił podzielić się nie tylko z nami, ale i z każdym napotkanym gościem. Najgorzej było, gdy wychodziliśmy na papierosa. Potrafił wtedy wręcz krzyczeć, że Organizatorka to "głupia k..., szmata, suka, dz... itd., przecież było zajebiście, a ta jeb... się nie zna!". I tak w kółko. Udawało nam się go uspokajać, ale przestało, kiedy się spił jak świnia. Zero kontroli, wrzaski przy ludziach, bo "i tak to w większości zagraniczniaki, więc nie rozumieją". Na sam koniec ukradł szklankę z whisky i próbował przemycić ją do taksówki. Walkę o tę szklankę stoczyłam taką, że się dziwię, że nie wylała się ani kropla na tapicerkę. Zawartość wylądowała na ulicy, Znajomy obrażony z pustą szklanką w łapie, koniec imprezy.

Kilka dni później zadzwonił Pracownik z pretensją, że dzięki naszemu wspaniałemu Znajomemu stracili tego (ważnego) klienta. "Zagraniczniaki" chyba coś niecoś rozumieli, bo wszystkie te wyzwiska zostały Organizatorce przekazane. Za trudno, by się miała z tego cieszyć. Uznała, że firma od atrakcji schrzaniła sprawę ściągając na jej imprezę chamów i prostaków. Na szczęście konsekwencji żadnych nie było.

Znajomy nigdy więcej z nami nie wystąpił. Cóż, w zasadzie przestał być znajomym jakiś czas później.

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 301 (425)

#65037

przez (PW) ·
| Do ulubionych
"Zjesz beczkę soli nim poznasz do woli".

Miałam Kolegę. Poznaliśmy się 12 lat temu, kontakty zawsze utrzymywaliśmy serdeczne. Taka po prostu zwykła znajomość. Gdy dorośliśmy kontakt się urwał na pewien czas, ale nieco ponad rok temu postanowiliśmy go odnowić.
Krótko potem odkryłam romans męża, więc był płacz i zgrzytanie zębów. Kolega dzielnie przy mnie trwał. Codziennie rozmawialiśmy po wiele godzin, nigdy nie miał dość mojego narzekania - mówił, że od tego są przyjaciele, a że ja jego przyjaciółką jestem, to pomoc jest naturalna. Nie ukrywam, że m.in. dzięki niemu jakoś ten pierwszy szok i ból przetrwałam i byłam mu niesamowicie wdzięczna.

Trzeba to było jednak w końcu nieco zastopować, ponieważ kolega - będący w młodym związku z dziewczyną, której nie znałam - zaczął robić aluzje, że najlepszym wyjściem z czarnej dupy jest aktywność fizyczna. Nago. Najlepiej w moim łóżku. I kontakt znowu się urwał.

Minęło kilka miesięcy.
Siedziałam akurat w pubie, gdy ktoś przyprowadził do naszej grupki nową dziewczynę. Zaczęło się przedstawianie. Gdy doszło do mnie dziewczyna zrobiła dziwną minę i powiedziała, że od dawna chciała mnie poznać. Hmm, OK. Dziwne, ale niech będzie. Po jakimś czasie poprosiła mnie na bok, chciała ze mną porozmawiać w cztery oczy.

dz. - Mam tylko pytanie: dlaczego całowałaś się z moim chłopakiem?
ja - Co? Jak? Z kim? (to było dla mnie o tyle absurdalne, że nawet nie całowałam się z nikim po rozstaniu z mężem, poza tym nadal nie wiedziałam, co to za panna).
dz. - No z Kolegą!
ja - Co proszę?!

Od słowa do słowa wyszło, że Kolega powiedział swojej dziewczynie, że się ze mną całował. Na pewno się dziewczynie nic nie pomyliło, bo opowiedział jej również o moim rozstaniu z mężem (który ma bardzo charakterystyczną ksywę swoją drogą). Podobno zrobił to, bo był pijany, a ja wykorzystałam sytuację, bo się czułam samotna. Wpadłam we wściekłość i wyjaśniłam - jak się okazało już narzeczonej - że nigdy bym czegoś takiego nie zrobiła, bo za zajętych się nie biorę, poza tym Kolega mi się kompletnie, nawet w 1%, nie podoba. Już obie wściekłe zadzwoniłyśmy do niego. Efekt był taki, że wykrzyczał dziewczynie, że go źle zrozumiała i się obraził. Po paru dniach otrzymałam od niej wiadomość z przeprosinami, bo niby nie chodziło o mnie a o inną Nimfetaminę, która w tym samym czasie rozstała się z mężem-z-bardzo-charakterystyczną-ksywą. Oczywiście tego nie kupiłam, ale to jej sprawa, w co wierzy. Zostawiłam tę sprawę, tym bardziej nie chciałam mieć z Kolegą do czynienia. Nie rozumiałam tylko, co chciał osiągnąć tym kłamstwem?

Znowu minęło kilka miesięcy i znowu spotkałam tę dziewczynę. Co się okazało: Kolega nakłamał, że ze mną się całował, bo nie sądził, że kiedykolwiek się z dziewczyną spotkamy. Chciał odwrócić uwagę od jej znajomej, którą po cichaczu obdarzał nie tylko buziakami. Miałam być kozłem ofiarnym, którego dziewczyna mogłaby nienawidzić, a który równocześnie byłby poza jej zasięgiem. Coś jednak nie wyszło.

Mi pozostał jedynie niesmak. Człowiek, któremu zawierzyłam, który piał o przyjaźni, ostatecznie chciał po prostu zaciągnąć do łóżka chwilowo rozsypaną psychicznie kobietę - bo tak najłatwiej. Ale mniejsza o to, to standardowa taktyka. Potem jeszcze - aby chronić własną dupę - wymyślił historyjkę o cierpiącej z samotności Nimfetaminie, która lubi pocieszać się cudzymi facetami.
Dobrze jedynie, że dziewczyna nie należała do furiatek. Inaczej dostałabym w kły lub miała porysowaną twarz nawet nie widząc za co.

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 391 (533)

#60366

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kilka miesięcy temu udałam się do metra, jak zwykle po pracy zresztą. Miałam wtedy ciężki dzień, byłam znużona, otępiała. Nadjechało metro, jak zwykle w godzinach szczytu zapchane. Tuż po zamknięciu się drzwi obok mnie wstała młoda dziewczyna i skierowała się w stronę drzwi. "Idealnie" - pomyślałam - "Pewnie wysiada na następnej stacji, o dzięki ci, losie, za to zwolnione miejsce!". Usiadłam z ulgą.

I wtedy wyczułam subtelną zmianę atmosfery w moim najbliższym otoczeniu. Wszystko jakby ucichło, mimo dużej ilości osób. Miałam wrażenie - pewnie nie tylko wrażenie... - że ludzie na mnie niechętnie zerkają. Poczułam się dziwnie.

Odpowiedź przyszła bardzo szybko, gdy naprzeciwko mnie wstała kolejna osoba, przecisnęła się przez ludzi i doprowadziła wątłą staruszkę na zwolnione miejsce. Staruszka stała mniej więcej w tym samym miejscu, w którym ja wcześniej. Usiadła i wbiła we mnie zniesmaczone spojrzenie.

No tak. Dziewczyna wstała z zamiarem ustąpienia jej miejsca, a ja sobie szybko, wesoło usiadłam. Nie zobaczyłam staruszki, musiała wejść za mną.
Może i nie mam wielkiego doświadczenia i to trochę na wyrost, ale nigdy w życiu nie przeżyłam większego publicznego wstydu. Resztę trasy przejechałam z palącą twarzą udając, że mnie tam wcale nie ma.

Jeśli pojawiła się gdzieś niedawno historia o bezczelnej młodej i zdrowej, która podsiadła słabą staruszkę, to byłam ja. Przepraszam.

Skomentuj (33) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 640 (836)

#60364

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ostatnio mój blisko 60-letni Ojciec przewrócił się na firmowym wyjeździe. Upadł na prawą rękę, a że swoje waży, ręka tego nie zniosła. Po przewiezieniu do lokalnego, małego szpitala (gdzieś na Mazurach, nie mam pamięci do nazw, ale to i tak nieważne) i prześwietleniu lekarze stwierdzili, że jest to paskudne złamanie z przemieszczeniem, ogólnie część kości się strzaskała. Oni nic na to nie mogli poradzić, ale polecili jak najszybszy powrót do miasta i operację. Ojciec wrócił jeszcze tego samego dnia do Warszawy i zgłosił się do szpitala B.

Po serii badań i prawie tygodniu pobytu lekarz stwierdził, że był to fałszywy alarm, lekarze z małego szpitala przesadzili. Ręka co prawda jest naruszona, ale wystarczy ją nosić w temblaku i wszystko będzie super. Ojciec dostał L4, wypisali go i do widzenia.

Po kilku dniach jednak pojawiły się wątpliwości, czy aby na pewno z ręką jest w porządku. Zapisał się prywatnie do innego lekarza, który po kolejnym prześwietleniu złapał się za głowę. Kość - tak jak powiedzieli pierwsi lekarze - strzaskana, już zaczynała się podobno nieprawidłowo zrastać, do tego kości były ułożone w taki sposób, że mogłyby uszkodzić wszystko w swoim bezpośrednim otoczeniu - ręka byłaby nie do użytku. Wypisał skierowanie do szpitala, tym razem Ojciec pojechał na Sz. Tam potwierdzenie diagnozy, praktycznie natychmiastowa operacja (m.in. wypełnianie i wstawianie jakichś metalowych części - wybaczcie, nie znam się kompletnie na medycynie) i wszystko jest w porządku, czeka Go jeszcze rehabilitacja.

Z tego, co mówili inni lekarze, nie dało się nie zauważyć, w jakim stanie są kości i czym grozi zaniedbanie tego. W takim razie, czy lekarze z B. to kompletni idioci, czy może z jakiegoś powodu świadomie olali pacjenta?

szpital

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 625 (659)

#58341

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Byłam wczoraj w pubie.
Chodzę tam od kilku dobrych lat, więc wszyscy barmani oraz ludzie siedzący przy barze są moimi znajomymi. Pub odwiedził m.in. kolega, który przyszedł kilka godzin przede mną i zdążył się już nieźle wstawić. Jedno piwo (w butelce) wypił do połowy, gdzieś na chwilę poszedł, zapomniał o zaczętym piwie i zamówił kolejne. Upił z niego duży łyk czy dwa (widać było ubytek), w tym momencie pokłócił się z innym facetem i nagle wyszedł trzaskając drzwiami. Zostawił te dwa piwa na barze. Wzięłam je i podałam barmanowi z prośbą, by to wylał, bo po co ma to stać i zajmować miejsce?

B. - Nie no, przecież to szkoda piwa...

Wziął to dopite do połowy, uzupełnił nim to "nowe", zakapslował pierwszym lepszym znalezionym kapslem (barmani otwierają piwo przed podaniem, więc i tak by się nikt nie zorientował), wstawił do lodówki.

B. - No, tutaj sobie postawię, by wiedzieć, które sprzedać pierwsze.

Skomentuj (32) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 525 (593)