Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Tilian

Zamieszcza historie od: 3 sierpnia 2017 - 22:49
Ostatnio: 21 września 2017 - 17:40
  • Historii na głównej: 1 z 1
  • Punktów za historie: 120
  • Komentarzy: 23
  • Punktów za komentarze: 31
 

#79594

przez ~mordka ·
| Do ulubionych
Jako dziewiętnastoletniemu dziewczęciu zachciało mi się iść na studia. Żeby tam jakiekolwiek studia! Do Londynu! Jedna z największych uczelni artystycznych, na listach absolwentów znani projektanci, inny świat. Nowi ludzie, koleżanki, koledzy (z czego większość gra dla przeciwnej drużyny...). Jeden z nich jest bohaterem tej opowieści - C. C jest hetero, zupełnie nie w moim typie, ale lubimy się.

Tu mnie zaprosi na kawę, tu na lunch i oczywiście wie, że z kimś się spotykam, zupełnie nie jestem nim zainteresowana. Z początku super. Ale C chyba nasza znajomość przestaje wystarczać. Zaczyna bombardować mnie smsami - najpierw swoje zdjęcia w bieliźnie, na które nie zwracam zbytnio uwagi, a raczej odpowiadam śmiechem, potem, o zgrozo, zdjęcia swojego przyrodzenia.

Zaczynam C unikać. Zdjęcia zamieniają się w wiadomości, które zaczynają mnie przerażać: 'wiem gdzie mieszkasz' (nikt nie pomyślał, żeby kolegom z roku nie mówić, w którym akademiku mieszka...), 'uważaj wieczorem, jak będziesz wracać do domu', aż w końcu 'dzisiaj będę się pie*rzył, czy tego chcesz czy nie'. Jestem przerażona. Na uczelni działa punkt pomocy studentom, z braku innych pomysłów udaję się właśnie tam. Doradczyni aż się za głowę złapała, tego samego dnia spotkanie z panią dziekan. Dziekan każe iść na policję - posłusznie idę.

Policjantka spisuje zeznania, numer telefonu C, daje mi wybór; pozwolić im zająć się sprawą, albo, jeżeli tego sobie życzę, C może być aresztowany tego samego dnia. Litościwie pozwalam służbom się tym zająć, więc pani każe czekać na kontakt. Jej kontakt z C najwyraźniej się odbywa, po któregoś dnia łapią mnie na uczelni koleżanki z grupy C. Co ja sobie wyobrażam! Ja mu karierę zniszczę! Czy ja zdaję sobie sprawę, co ja robię? Mam natychmiast to wszystko odwołać! Uciekam zapłakana, biegnę do pani dziekan, że wszyscy wiedzą, że na mnie naskakują. Razem dzwonimy do policjantki prowadzącej sprawę - C był bardzo zaskoczony, że zgłosiłam sprawę, on myślał, że mi się to podobało! Ale oczywiście obiecał poprawę, ma się trzymać ode mnie z daleka. Zatem sprawa zamknięta, to co ja uważałam za molestowanie zostaje zarejestrowane jako 'niechciany kontakt'. Dziekan ze smutkiem stwierdza, że skoro policja umorzyła sprawę, to nie ma podstaw, by wyrzuć C z uczelni.

Do końca trzyletnich studiów to ja byłam czarną owcą, która biednemu chłopakowi narobiła problemów z policją i u dziekana; chwilami nie było się do kogo odezwać. Jedna z dziewcząt(!!!) skwitowała to słowami, że 'dziewczyn na uczelni jest dużo, i niby on tak na mnie się uwziął? Jak kusiłam p*zdą, to mam za swoje.'

Czemu teraz o tym piszę? W tym roku skończyłam studia, a tuż przed ceremonią rozdania dyplomów C napisał do mnie na Instagramie (wszędzie indziej dawno go zablokowałam), że może spotkalibyśmy się na jakieś piwo, bo przecież jesteśmy dorośli i to dziecinada dalej ten kwas między nami ciągnąć.

studia molestowanie

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 124 (156)

#79627

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Na studiach dorabiałam jako kelnerka w dość dobrej restauracji. Historii o piekielnych amantach, roszczeniowych dorobkiewiczach czy wojujących nazirodzicach uzbierało mi się na pęczki. Dziś podsumowanie tych ostatnich. Pominę już przeświadczenie niektórych, że kelner to sługus i darmowa niańka dla ich pociech. Za często nam się to zdarzało.

Nasza restauracja wygląda tak, że wchodzi się na otwartą przestrzeń bez stołów, gdzie stoją wieszaki, a naprzeciwko jest bar. Taki jakby przedsionek. Głębiej poustawiane są stoły dla gości. Tyle słowem wstępu.

1. Dzieci plątające się pod nogami kelnerów, biegające, wrzeszczące, też standard. Mamy w naszej ofercie danie podawane na ciężkiej żeliwnej patelni, które jeszcze dymi, gdy serwuje się je gościom. Niosę więc 3 takie patelnie, lawirując między fruwającymi kilkulatkami. Zero reakcji, że może twoje dziecko mi przeszkadza, że może się przez nie przewrócę i w rezultacie zostanie poparzone. Hit sezonu? Dziecko siedzące tuż przy tatusiu perfidnie puściło mi pod nogi samochodzik. Tatuś spojrzał obojętnie i wrócił do swoich zajęć.

2. Dzieciaki wcinające się w pół zdania i wrzeszczące co to one chcą zamówić. Nie dość, że nie słyszę zamówienia, które składa rodzic to jeszcze nie wydaje mi się, żeby darcie gęby na dorosłą osobę, że ma w tej chwili coś przynieść było odpowiednim zachowaniem u przedszkolaka.

3. Dzieciaki w wieku 8-13 lat na obiedzie po jakiejś rodzinnej uroczystości, bo stół spory i wszyscy odświętnie ubrani. Biegają, krzyczą, ganiają się, rzucają w siebie pomarańczami (przed barem stoją kosze z owocami, z których robimy świeże soki), wybiegają z restauracji, po czym wbiegają znowu. Koleżanka idzie z tacą, jedno dziecko na nią wpada, tylko dzięki jej refleksowi nic się nie zbiło. Dzieciak ogląda się na nią i biegnie dalej bez przepraszam. 15 minut później koleżanka niesie na tacy karafki z wodą, napoje, szklanki. Dzieciak znowu na nią wpada, tym razem koleżanka i cała zawartość tacy lądują na ziemi. Szkło pobite, koleżanka tyłek stłuczony. Reakcja rodziców? Ano oczywiście beznamiętne spojrzenie i powrót do przerwanej rozmowy.

4. Sadzanie dzieci na wysokim stołku przed barem z tekstem 'To ty sobie tu posiedzisz a pani ci poopowiada co robi', po czym szybki sus do swojego stołu. Jakbym miała czas zabawiać czyjeś dziecko, kiedy na barze czeka 10 bonów do zrobienia na już. Pomijając fakt, że taki kilkulatek może łatwo spaść i zrobić sobie krzywdę.

5. W restauracji stoi duża waza z cukierkami, które wydajemy do rachunku. Notorycznie dzieci sięgają do wazy i wybierają stamtąd cukierki. Efekt łatwy do przewidzenia, waza pobita.

6. Duża rodzina, 7 osób, najmłodsze dziecko miało jakieś 3 lata. Podczas składania zamówienia wrzeszczy, szarpie mnie za koszulę, próbuje mnie uderzyć, bo on chciał colę, a mama się nie zgadza. Pani beznamiętnie mówi, że w takim razie mam colę przynieść. Dzieciak kopie, bo chce wyjść z fotelika (mamy specjalne krzesełka dla dzieci). Mama wyciąga dziecko z fotelika, po czym ono odpycha mnie z zadziwiającą siłą (stałam mu na drodze), wpadam na sąsiedni stolik. 'Pani się nie przejmuje, on taki żywy, hehe'. Uśmiecham się kwaśno i odchodzę. Przyjmuję zamówienie ze stolika obok, siłą rzeczy blokuję swoją osobą przejście. Biegnie Brajanek, przebiec nie ma jak, więc co robi? Ano wali taranem. Ja nie zareagowałam, mimo, że zabolało. Myślałam, że odpuści i przejdzie drugą alejką. Ale Brajanek staje i wali pięściami po moich udach. Patrzę na madkę, a ona nic. Więc nachylam się do niego, unieruchamiam mu ręce i syczę 'Masz w tej chwili przestać'. Brajanek ucieka wystraszony i do końca obiadu siedzi cicho jak trusia.

7. Niedziela, większość stołów to rodziny z dziećmi. Przy jednym z nich, centralnie na środku restauracji, pani kładzie na ławę około dwuletnią dziewczynkę i zaczyna zmieniać jej pieluchę z grubszą zawartością. Środek lata, w restauracji tłok i duchota, więc i zapaszek szybko się rozprzestrzenił. Ludzie spoglądają z niesmakiem, zatykają nosy, dziewczynka wierzga i przebieranie trwa jeszcze dłużej. Podchodzę do pani i wywiązuje się dialog:
[J]a Przepraszam, mamy osobny pokój, w którym może pani przebrać swoje dziecko, w toalecie też jest to możliwe. Proszę, żeby nie robiła pani tego na głównej sali.
[P]ani My już kończymy.
[J] Proszę pani, to jest restauracja, ludzie tu jedzą. Proszę dokończyć przebieranie dziecka w osobnym pomieszczeniu.
[P] O co pani chodzi, przecież nic nie widać i nawet nie śmierdzi! To tylko dziecko!
[J] No właśnie proszę pani, tak, śmierdzi i przeszkadza innym gościom. Na tej sali się je, a pani wyciąga na wierzch zużytą pieluchę.
W tym momencie kobieta skończyła przebierać dziecko, podnosi je i krzyczy
[P] Proszę bardzo! Skończyłam!
[J] - zrezygnowana - Dobrze, proszę, żeby następnym razem przebrała pani dziecko w pokoju do tego przeznaczonym.
Odwróciła się ode mnie i nawet mi nie odpowiedziała, więc odeszłam, a ona powiedziała niby do męża, ale tak ,żeby cała sala ją słyszała:
[P] Widziałeś ją! Dziecka się czepia! To trzeba gdzieś zgłosić!
Smaczek: po ich wyjściu znalazłam tę samą pieluchę rzuconą pod stołem. Żeby nie było, kosze też w restauracji mamy.

Smacznego :)

gastronomia restauracja dzieci rodzice

Skomentuj (41) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 177 (205)

#79593

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Parafrazując pewną krążącą po internecie sentencję:
Gdybym nie chodziła na basen nie wiedziałabym, że na świecie jest tylu idiotów.

Sezon w pełni więc dziś kilka smaczków z wrocławskiego Aqua Parku.

1. Tory do pływania.
Wielkim pływakiem nie jestem, ale żabką kilka basenów dla zdrowia i dobrego samopoczucia przepłynąć lubię.
We wrocławskim Aqua Parku są specjalnie wydzielone bodaj 4 tory na powietrzu. Świetna sprawa dla mnie laika pływania bo raz, że basen płytszy i krótszy a dwa, wiadomo latem na powietrzu przyjemniej się pływa.
Niestety nagromadzenie piekielnych w tym miejscu jest koszmarne.

- mamusie uczące ok roczne dzieci pływania na środku toru, albo po prostu przynoszące niemowlęta na tor, żeby mogły się popluskać,
- nastolatki opalające się przy jeden ze ścian toru, przez co właściwie cały tor zablokowany,
- pary obściskujące się na środku toru,
- Haliny nieuznające ruchu wahadłowego tylko płynące środkiem i np zawracające w połowie,
- dzieciaki wskakujące do basenu właśnie na tory, oczywiście nie patrząc czy ktoś akurat płynie czy nie
- tatuś z Brajankiem urządzający sobie zawody w chlapaniu na środku toru.

Co zabawne przy każdej grzecznie zwróconej uwadze słyszałam, że to ja robię problem i nie potrafię się zachować.

2. Fala.
We wrocławskim Aqua Parku jest specjalny basen, w którym co 30 minut włączany jest symulator fal morskich. Jest to naprawdę niezła zabawa, ale trzeba też przestrzegać pewnych zasad bo łatwo sobie zrobić krzywdę.
Z tym drugim oczywiście spora część narodu ma duże problemy.

- rodzice biorą sobie dzieciaki na większą głębokość, przez co Brajanek z Jessiką są co chwilę podtapiani przez falę i widać, że mają spore problemy z utrzymaniem się na powierzchni. W ramach ratowania się chlapią, machają rękami, kopią ludzi, momentami podtapiając ich. Oj tam, oj tam, taka super zabawa! Ratownik gwiżdże? To na pewno na kogoś innego!
- pływanie przy ścianie jest zabronione i nie trzeba być Einsteinem, żeby domyślić się dlaczego. Jedna większa fala + twoja głowa na ścianie stylizowanej na skałę i w najlepszym wypadku lądujesz w karetce.

Co robią ludzie? Oczywiście biegną do ściany, bo tam największy prąd. Ratownik gwiżdże? Odejdę na 2 sekundy i wrócę na pewno mnie nie zauważy.

3. Leniwa rzeka. Kolejna świetna atrakcja. Płytki basen (ok 70 cm wody) z prądem, który niesie człowieka po specjalnym torze. Niestety idealne miejsce potwierdzające, że za głupim dzieckiem stoi jeszcze głupszy rodzic.

Zderzenia w tym basenie zdarzają się dosłownie co 3 sekundy - zatrzymywanie się przy ścianie przy największym prądzie i to w dodatku na zakręcie gdzie osoba płynąca nie ma jak cię zobaczyć to standard. Rodzice upatrzyli sobie to miejsce jako przystanek w oczekiwaniu na dzieci. Wyobraźcie sobie teraz tą fantastyczną "kraksę", kiedy ok 10 osób wpada jedna na drugą ponieważ mamusia czeka sobie tam na córeczkę.

- wędrówki pod prąd bo Jessika zgubiła się gdzieś mamusi i trzeba jej poszukać,
- tatuś urządzający sobie zawody chlapania i wyścigi z synkiem przez co wpadał, potrącał i podtapiał właściwie każdą osobę, którą mijał,
- dzisiaj jedna dziewczynka chyba w ferworze dzikiej "zabawy" rzuciła się na mnie całym ciałem (nie wiem chyba mnie z kimś pomyliła), podtapiając mnie prawie zdarła ze mnie strój kąpielowy... mamusia obok myślicie, że zareagowała? Tak owszem słowami "Haha, a ja tu jestem". Ani przepraszam ani pocałuj mnie w d...
Dzieciaki w tym miejscu zachowują się dosłownie jak zwierzęta wypuszczone na wolność, a rodzice stoją z boku i im przyklaskują.
- mój absolutny "hit" - dwóch na moje oko 15-latków wskakiwało (!) z dość sporej jednak wysokości do tego baseniku. To, że nie doszło wtedy do tragedii uważam za prawdziwy cud.

I na koniec. Czy może mi ktoś wytłumaczyć po co kobietom pełny makijaż i wielka złota biżuteria na basenie?
Że nie wspomnę już o okularach przeciwsłonecznych noszonych w budynku...

PS. Zapomniałam o dzieciach kąpiących się na golasa. Zawsze jak widzę takie brzdące, to szlag mnie trafia i mam ochotę podejść i zapytać rodzica czy wie kto to pedofil i czy bardzo chce sprawiać takiej osobie "radość" golizną swojego dziecka. I jeszcze nastolatki w strojach tak skąpych, że moja super seksowna bielizna tylko na wyjątkowe okazje przy tym to przedwojenne pantalony. A potem krzyk i protesty, że uprzedmiotowienie kobiet i seksizm. No cóż.

basen aqua park wroclaw

Skomentuj (33) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 190 (234)

#79450

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W ramach odskoczni od spływów, ze względów sentymentalno-towarzyskich (trenowałam tam! pracowałam! dorastałam!), wzięłam sobie od czerwca trochę zmian w aquaparku. Znaczy znowu będę obsmarowywać ludzi partiami i w punktach. Oczywiście rozgadując się, bo jakby inaczej.

1. Królowie basenu vel cierpiący na wszystkomisięnależyzm.

Mamy baseny rekreacyjne. Bicze, masaże, wszelkiej maści „bąbelki”. Niby sporo, ale ilość ograniczona. Coś jest zajęte? Wypadałoby poczekać, aż się zwolni, ale można też uderzyć do ratowników.

- Bo tam facet stoi i stoi przy tym gejzerze, i miejsca nie ma!
Za pierwszym razem lekki wytrzeszcz, bo nie wiem, wywalić tamtego mam czy jak? Wybieram wersję Łagodne-Badanie-O-Cholerę-Chodzi.
- No, taak… Ale jest przecież przejście i z jednej, i z drugiej strony, więc…
- Pani, ale ja nie chcę przechodzić! Ja czekam na te gejzery od pół godziny!

Aha. Pomijając już, że gejzery włączyłam tamtemu na pewno mniej niż 3 minuty wcześniej (bo tyle działają), to nic mi chyba do tego.

- No niestety, musi pan poczekać, aż tamten pan skończy.
- Ale mi zaraz godzina minie!
- To może pan najwyżej spytać tamtego pana, czy by na moment nie zwolnił miejsca.
- JA mam z nim gadać?!
A nie no, pewnie ja. Przepraszam najmocniej, już biegnę.

To nie jest jednorazowa sytuacja. Chociaż częściej zdarzają się takie jęki w imieniu dzieci (w brodzikach też mamy różne atrakcje, tyle że o znacznie słabszej mocy) – i jak to tak, nie pójdę wyciągnąć cudzego bachora za fraki, skoro cudowny synuś mamuni sobie życzy bąbelków (o, i to jak życzy… wniebogłosy, powiedziałabym)? Nie rozpędzę kolejki do małych zjeżdżalni, żeby córunia tatunia mogła sobie chwilkę pojeździć? I JAK ŚMIEM SUGEROWAĆ, ŻE TAMCI TEŻ MOGĄ KORZYSTAĆ?! MAM ROZWIĄZAĆ TEN PROBLEM, I TO JUŻ! Wiecie co? Nawet mi się już tłumaczyć nie chce. Po co.

W ramach bonusu: „Proszę pani, czy mogłaby pani POWIEDZIEĆ (znaczy, nie poprosić, tylko nakazać?) tamtemu chłopcu z krokodylem, żeby go pożyczył Hani? Bo ona pytała, ale on nie chce, a ona by się tylko chwilkę pobawiła. Prawda, Haniu?”. Fakt, całość wypowiedziana bardzo grzecznym tonem, ale no… Serio?

2. Ratownik vel kompleksowa obsługa basenu.

Zawsze wydawało mi się, że akurat na temat zadań ratownika wiedza jest dość powszechna. Jasne, chętnie odpowiemy na pytania, pomożemy w miarę możliwości, ale jednak główne obowiązki to pilnowanie ludzi i składanie ich do kupy w razie wypadków. Albo może tylko tak mi się wydawało, bo…
Wszystko, co chciałabym powiedzieć klientom, ale nigdy nie wiem, którzy akurat coś odwalą…

a) Jeżeli spadnie panu piłka tuż przy moim stanowisku, zawsze odrzucę. Nie ma problemu. Ale umówmy się, drugi koniec basenu pływackiego to nie jest „tuż przy”. I nie, nawet jeśli zacznie pan skakać i wymachiwać rękami, to ja pana nie zauważę. Taki magicznie wykształcony odruch. Napady głuchoty uniemożliwiają mi też ustosunkowanie się do wołania. Naprawdę, niech mi pan uwierzy, dostrzegę pana dopiero, jak pan ruszy tyłek, wyjdzie z wody i pomaszeruje po tę piłkę. Tak, nawet – a raczej tym bardziej – jeżeli wyrzucił pan ją któryś raz z kolei.

b) Jeżeli wpada pani na genialny pomysł posadzenia kilkulatka na ławeczce za moimi plecami, to ja naprawdę nie wpadnę na to, że teraz ja jestem jego opiekunką. A gdybym wpadła, to, proszę uwierzyć, nie chce pani wiedzieć, co miałabym pani do powiedzenia. Wiem także, że to niesamowicie skomplikowane do przewidzenia, ale ratownicy zmieniają się na stanowiskach, więc jeżeli po kwadransie znajdzie mnie pani w innym miejscu i zacznie histeryczną awanturę pt. „gdzie jest moje dziecko, bo wezwę policję”, to nie jest to najlepszy pomysł, bo gwarantuję, że awantura ta przerodzi się w „gdzie jest pani dziecko, oczywiście, wzywajmy”, okraszoną fragmentami ustawy o tym, że dopóki nie ukończy 7. roku życia, nie rusza się pani od niego na krok.

*Nawet jeżeli pan/pani mnie poprosi, żebym popilnowała dziecka chwilę, bo pani chce na zjeżdżalnię/do sauny/popływać w większym basenie, odpowiedź również będzie brzmiała „nie”. Przykro mi, nie mogę wykonywać innych prac, będąc ratowniczką. Rzucać okiem też nie. Hasło „szczególna uwaga” doprowadza mnie do białej gorączki.

c) Rozumiem, że między sauną a przebieralnią jest oszałamiający dystans jakichś może piętnastu metrów, ale mam serce z kamienia i w ogóle mnie to nie wzrusza. Musi się pani cofnąć po ręcznik. Nie, naprawdę nie ma opcji, żebym pożyczyła pani swój. Rozumiem, że jest pani najzupełniej zdrowa, ale przykro mi, wciąż nie. Cudownie, że nie przeszkadza pani siedzenie gołym tyłkiem na drewnianej ławeczce, na której siedzieli inni ludzie, ale większości ludzi zapewne będzie przeszkadzać. Do tego pani pot ma wsiąkać w pani ręcznik. Nie w drewno. Nie w mój ręcznik. Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że jestem totalnie nieelastyczna. Tak, skargi u kierownika.

Sytuacja a) kilka razy dziennie, b) raz, b)* raz na dwa dni, c) milion pięćset sto dziewięćset razy na godzinę. Sorry, nie starczyłoby mi na proszek z wypłaty.

3. Wyjątki od zasad.

Jak to na basenach, reguł jest pełno, a prawie nikt ich nie czyta. Jeżeli chodzi o te związane z ograniczaniem atrakcji, to chciałabym zaznaczyć, że to nie to, że jesteśmy służbistami i chcemy dzieciakom zniszczyć zabawę, tylko zwyczajnie chronimy własne tyłki – jednak wyżej cenimy swój spokój niż kilka minut czyjejś zabawy. Zwłaszcza po tym, jak kolega, znużony długą dyskusją, wpuścił na stosunkowo najbezpieczniejszą zjeżdżalnię chłopca razem z ojcem (i to po solennym przyrzeczeniu, że tak, że on, tatuś, jest świadomy, że bierze dziecko na własną odpowiedzialność), po czym spędził całkiem sporo czasu tułając się po sądach – bo coś nie pykło i tatuś rąbnął dzieckiem, a dokładniej jego głową, w zjeżdżalnię. I rozbita głowa. I pretensje do ratownika. I do sądu.

Ale nie o tym. Niektórzy ludzie chyba po prostu zapoznali się z badaniami, z których wynikało, że podanie jakiegokolwiek, nawet bezsensownego powodu, wpływa na ugodowość rozmówcy, bo całymi dniami prowadzę dialogi takie jak:

- ...od dziesiątego roku życia.
- ale my tylko na chwilę.
No nie, wy już wcale.

- Zjeżdżamy tylko pojedynczo.
- To moje dziecko.
Ale basen nie.

-… pojedynczo.
- Ale ona się boi.
Ja też. Że pójdę siedzieć.

- Proszę nie biegać.
- Ale on biegł do mnie.
@#$%^&*I( mnie to obchodzi.

- Nie żujemy gumy.
- Ale to rozpuszczalna.
Spoko, jak się młode zakrztusi i zacznie dusić, to po prostu zaczekam, aż guma się rozpuści.

4. Ludzie, którym myślenie jest obce.

Znowu kilka dialogów, ale tego po prostu nie mam jak opisać i nie mam pojęcia, jak się do tego odnieść, bo… cóż. Chyba wciąż tego nie rozumiem.

Dorosły + małe dziecko, na oko przedszkolne; multum razy.

- Czy on może zjechać na którejś z rur?
- Przykro mi, od dziesiątego roku życia.
- A razem ze mną?

@#$%^&* no wciąż nie będzie miał dziesięciu lat, nie? Ale dooobra…
- Nie, zjeżdżamy tylko pojedynczo.
- Aha… To nie możemy razem?

o.O

- Nie.
- A on sam by nie mógł, skoro nie można razem?
- Nie, musi mieć skończone dziesięć lat.
- No to ja z nim…
- Proszę pana, z tych zjeżdżalni korzystają tylko osoby powyżej dziesiątego roku życia, wyłącznie pojedynczo.
- Aha… Czyli nie możemy?

- Proszę pani, bo ja widzę, że nie wszyscy mają czepki. Czy trzeba mieć czepki?

Skoro widzisz, że nie wszyscy, to czy odpowiedź nie jest jasna?

- Nie, nie trzeba.
- No bo ja właśnie widzę, że nie wszyscy. Ale niektórzy mają. Czyli można?
- Tak, można.
- Mhm. Bo ja mam czepek. Ale nie wszyscy mają.

Smuteczek.

- Pełna dowolność. Można, ale nie trzeba.
- Mhm. Bo właśnie widzę, że nie wszyscy mają i nie wiem, czy…

Arrrrrrgh!

- Proszę pani, nie ma żadnych zasad dotyczących czepków. Jeżeli pani chce, może pani założyć. Jeżeli nie – nie musi pani.
- No tak. Bo na przykład na innych basenach trzeba. Ale tutaj widzę, że nie, i…
- Wie pani co? Proszę iść i założyć ten czepek.
- Oj, ale no ja nie wiem, bo widzę, że nie wszyscy mają…

Identyczne dialogi prowadzę również o klapkach na hali basenowej + miejscach do odłożenia ich na bok. Oraz o ręcznikach. Jako że „wszędzie, byle nie na środku” oznacza w cholerę miejsca, rozmawiać można długo.

Pewna pani koło pięćdziesiątki, kok prosto od fryzjera, pełny makijaż, styl pływania: „ratowniczy” (znaczy, ciężko określić dokładnie, ale głowa zawsze nad wodą).

- Czy tu jest woda solankowa?
- Tak.
- To słabe stężenie tej soli, nie wypycha jak w Morzu Martwym.

Za co, Merlinie, za co...

Ta sama pani kilka minut później, wciąż siedząc w basenie.
- Gdzie się kończy tamta rura?
Wskazuję jej kierunek.
- Tam, na dole, poniżej poziomu całego basenu.
- Mhm, ale ja pytam, gdzie się wyjeżdża.
- No właśnie tam. Stąd pani nie zobaczy, to za tym drugim basenem, schodami w dół, przy tamtej barierce.
- No tak, ale ja nie wejdę, jeżeli nie będę wiedziała, gdzie ta rura prowadzi.



- Cały czas pani mówię. Nie zobaczy pani tego, nie wychodząc z basenu. Zjeżdżalnia prowadzi na dół, za tamten basen naprzeciwko pani.
- Ale dokąd...

Ciąg dalszy nastąpi, jak najdzie mnie ochota na kolejną porcję irytacji. A poza tym chciałam zaznaczyć, że ten tekst ma funkcję edukacyjną. Znaczy wiecie już, dlaczego ratownika albo nie ma na stanowisku (bądź jest zasłonięty jakąś zaaferowaną personą), albo jest cham i prostak, co rozmawiać grzecznie nie umie.

aquapark

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 260 (272)

#79295

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przeczytałam dziś artykuł, w którym pewien pan socjolog twierdzi, że klasa średnia demonizuje i stygmatyzuje ludzi biednych, że ich sytuacja życiowa nie wynika z lenistwa, cwaniactwa, roszczeniowości. Mocno się zdenerwowałam, gdyż mieszkając tu gdzie w tej chwili mieszkam wychodzę z założenia, że nie potrzeba ludzi biednych stygmatyzować, ponieważ doskonale robią to sami.

Wynajmuję mieszkanie w starej, prywatnej kamienicy w centrum dużego miasta, w dzielnicy określanej przez pozostałych mieszkańców jako dzielnica patologii. Generalnie oprócz kilku mieszkań własnościowych wszystkie mieszkania w kamienicy są na wynajem, tanie, więc przekrój społeczny duży - od starszych ludzi, których nie stać na mieszkanie w dobrej dzielnicy ale za bogatych na lokal komunalny, przez studentów, ludzi takich jak ja składających na własne M po ... no właśnie, tutaj dochodzimy do grupy społecznej rzekomo przez pozostałych stygmatyzowaną.

Kiedy się wprowadziłam za ścianą miałam pana, który został w kamienicy zakwaterowany jeszcze za czasów PRL. Czynny alkoholik, rzecz jasna od dekad nie zapłacił ani grosza za mieszkanie, na mocy ustawy o ochronie praw lokatorów nie mógł zostać z mieszkania zwyczajnie wyrzucony, mógł mieszkać do czasu znalezienia przez miasto lokalu socjalnego, a że lokali takich jak na lekarstwo, pan doprowadził mieszkanie do stanu ruiny. Od lat miał odciętą wodę, gaz i prąd, bo oczywiście nie płacił za media. Jak żył zimą - nie wiem. Wiem jedynie, że po pijaku słowo "ku**a" było słowem, które słyszałam zza ściany najczęściej. Panu zmarło się z przedawkowania alkoholu, został znaleziony na środku chodnika przez kolegów od kieliszka. Ekipa, która robiła remont w tym mieszkaniu wchodziła do mieszkania dwa razy, pierwszy zakończył wymiotowaniem przez dwóch robotników i stwierdzeniem, że nie będą w tym mieszkaniu pracować. Dlaczego? Oprócz robactwa ściany umazane odchodami, krwią, zapchany kibel, zasikane, zasrane deski na podłodze, smród, syf, wszędzie flaszki, puszki, pety, śmieci i czego jeszcze dusza zapragnie. Pozostaje cieszyć się, że robactwo nie rozlazło się na całą kamienicę. Powiecie skrajny przypadek? Czytajcie dalej.

Krótko po moim zamieszkaniu do kamienicy wprowadziła się pani z czwórką dzieci. Wtedy jeszcze pracowała, wiem to od dzieci, które często spotykałam w parku z psem, a które chętnie o sobie opowiadały. Kiedy wprowadzono 500+ pierwszą rzeczą jaką pani zrobiła było rzucenie pracy. W tym mniej więcej momencie zaczął pojawiać się nowy tatuś, dzieci zaczęły coraz częściej same, bez nadzoru przebywać na podwórku od rana do późnej nocy. Hałas był niemiłosierny ("studnia" w kamienicy), na podwórku wieczny syf, państwo zrobili sobie z niego przedłużenie mieszkania. Nikt jednak nie reagował gdyż żadnych libacji nie było, poza tym to tylko dzieci... Jakiś czas temu pojawiło się kolejne dziecko, owoc miłości pani i nowego tatusia. Pani lat 33 postanowiła ojcem uczynić chłopca, który jak się później okazało sam potrzebował opieki mamy, głową rodziny wielodzietnej został w wieku 22 lat. Niby nic zdrożnego, jeśli się kochają, dzieci są zaopiekowane, nie chodzą głodne czy brudne, ale oczywiście pan również bezrobotny. A jak dowiedziałam się od ich sąsiadki, dzieci jednak nie miały lekko gdyż zwroty do nich w stylu "wypier*** bo ci przyj***", "ty ku***" do 3-letniej dziewczynki były na porządku dziennym.

Ja tego nie słyszałam, bo jak mówiłam dzieci widywałam na podwórku lub w parku, matkę widziałam może raz na miesiąc, tatuś wieczorami przesiadywał z kolegą pod klatką, jednak zawsze słyszałam "dobry wieczór", wydawali mi się spokojną, biedną rodziną. Wydawali. Co więcej jakiś czas temu wyprowadzili się. Ukradli właścicielowi z mieszkania wszystkie meble, łącznie z klamkami od drzwi i bateriami w łazience, zostawiając mieszkanie do kapitalnego remontu z długiem w wysokości 18 000zł. Dług nie odzyskania, gdyż państwo do pracy się nie palą. Do tego trzeba wliczyć koszty remontu. A gdzie się wyprowadzili? Jako rodzinie wielodzietnej miasto przyznało państwu lokal komunalny o metrażu 110m kw. w świeżo wyremontowanej kosztem kilku baniek zabytkowej kamienicy. Ciekawe w jakim tempie doprowadzą owe mieszkanie do stanu sprzed remontu, ale chyba szybko.

Kolejny przykład pana, który jak sam o sobie mówi, jest biedny. Jest biedny bo nie stać go na parking na podwórku kamienicy, ma kartę miejską i parkuje przed kamienicą na ulicy. Jest biedny, bo nie ma dla niego pracy, jest spawaczem. Kiedyś pracował ale musiał daleko dojeżdżać. Teraz nie musi nawet wstawać, bo razem z żoną mają wszystkie możliwe zasiłki i dofinansowanie do mieszkania. W związku z tym pan nie będzie pracował jak ten - cytuję - staruch co za to, że tu może mieszkać sprząta to g**no na podwórku. Ja tu mogę mieszkać, bo nikt nie może mnie wyrzucić - i tu uśmiech nr. 5.

Mieszkając w takiej dzielnicy takich obrazków można oglądać setki, zwłaszcza, że dookoła oprócz kilku prywatnych kamienic są same komunalne. Na osiedlowych sklepach czy marketach już drugi rok wiszą ogłoszenia o chęci zatrudnienia pracownika, bezrobotnych masa, ale chętnych do pracy brak. Osobiście oprócz tych wszystkich biednych znam tylko jednego człowieka, właśnie tego "starucha", który z właścicielem kamienicy dogadał się, że nie będzie płacił za mieszkanie, ale będzie to odpracowywał sprzątając wspomniane podwórko i klatki schodowe, bo ma za małą emeryturę żeby za mieszkanie płacić regularnie, a nie chce mieć długów. Jeden jedyny uczciwy człowiek w masie opowieści sąsiadów, znajomych o cwaniactwie, lenistwie, roszczeniowości, kradzieżach, alkoholizmie.

Ale to my, pracujący ludzie stygmatyzujemy biednych, bezrobotnych przecież rzekomo nie z własnego wyboru. Nie, oni bardzo skutecznie robią to sami, doczepiając łatkę tej garstce prawdziwie biednych, którzy bardzo się starają zamiast wyciągać łapy po darmowy wikt i opierunek. Niesprawiedliwe to jest ocenianie nas, pracujących, klasę średnią czy jakąkolwiek inną jako nieempatycznych, zadufanych w sobie egoistów gdyż nie godzimy się na marnotrawienie naszych ciężko zarobionych pieniędzy. I taki układ ja pracuję - ty wydajesz nazywa się sprawiedliwością społeczną.

bieda bezrobocie patologia

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 195 (231)

#79426

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Długo siedzę za kółkiem czy za kierownicą moto, ale pierwszy raz dzisiaj zdarzył mi się tak niebezpieczny przypadek z udziałem rowerzysty, ogólnie to nigdy wcześniej nie miałam z wyżej wymienionymi żadnych piekielnych sytuacji, mimo że jak na swój wiek mogę pochwalić się większymi ilościami kilometrów niż niejeden starszy kierowca.

Nic się na szczęście nie stało - ale mogło. I nie w wyniku mojej głupoty lecz pana na rowerze.

Jadę sobie motocyklem w stronę granicy czeskiej, dłuuuga prosta, na końcu zakręt. Teren niezabudowany, więc 50 nie obowiązuje i skorzystałam z tego faktu. W oddali widzę pana na rowerze, jedzie normalnie, prosto, mimo to trochę zwalniam. I całe szczęście.

Tuż przed zakrętem, jakieś 10 (albo i mniej) metrów przed rowerzystą, daję maksymalnie po hamulcach, bo pan nagle stwierdził, że zajedzie mi drogę i skręci w lewo żeby zawrócić.

Żadnego sygnału, wystawionej ręki, NIC. Nawet nie oglądał się na boki, czy nic nie jedzie. Jeszcze chwilę odczekałam na poboczu, bo moje nogi były jak z waty. A pan radośnie oddalił się.

Oczywiście zawróciłam chwilę później, dogoniłam go i z naszej jakże "kulturalnej" rozmowy wynikało, że to JA powinnam uważać na to, co on robi, bo on może zmieniać zdanie co do jazdy, a ja mam się dostosować.

No cóż, kamerkę mamy jedną, dzisiaj zabrał ją mój P. więc tylko powiedziałam panu, co o nim myślę i zawróciłam do wcześniejszego kierunku jazdy.

I z czystym sumieniem uważam, że takim osobom przydałby się jakiś kubeł zimnej wody w postaci porządnej przewrotki. Co najmniej.

motocykliści rowerzyści idioci

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 169 (173)

1