Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Wdowapoleninie

Zamieszcza historie od: 13 marca 2012 - 10:53
Ostatnio: 27 maja 2015 - 4:50
  • Historii na głównej: 7 z 10
  • Punktów za historie: 5456
  • Komentarzy: 11
  • Punktów za komentarze: 99
 

#64105

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia świeżutka jak bułeczka.

Organizacja wesela: rzecz niełatwa i dla cierpliwych, ale jak większości dziewczyn marzy mi się ta sukienka, kościół i rodzinny spęd (wbrew pozorom zawsze miło je wspominam!)

Z kilku sal wybraliśmy jedną, ze względu na lokalizację i miejsca noclegowe. Kontakt telefoniczny: właścicielka potwierdza, termin jest, wszystko cacy, zapraszamy.

Rodzice pojechali, obejrzeli, chcą. Właścicielka zmienia zdanie: w lecie na taką ilość osób jej się nie opłaca. Jednak nie, sorry.

Na następny dzień dzwoni: no jednak może być, ale jak podniesiemy liczbę gości.

Przemyśleliśmy dość szybko: miejsce ok, wszytko jak chcemy, najwyżej zaprosimy dalszą rodzinę. Niech będzie. Właścicielka zaprasza na następny dzień na podpisanie umowy.

Rodzice koperta w dłoń, jadą na miejsce, ale właścicielka jednak zmienia zdanie. Bo kalkulowała, no i nie opłaca się. Dopytujemy czy pewna, bo umowa przygotowana, długopis w dłoni, koperta na stole, wesele dwudniowe, skoro to nie odpowiada, to czego jeszcze żąda?

No nie da rady. Ona na brak gości nie narzeka, a nuż trafi jej się większe wesele. Ale proponuje nam piątek, tylko trzeba by szybciutko uciekać w sobotę, bo ona zapisze kogoś następnego. Albo zadzwoni za kilka miesięcy, jak nikt jej się nie trafi, to nas zapisze.

Podziękowaliśmy, powiedzieliśmy, że szkoda, bo wszyscy goście chcą zostać, połowa zza granicy, więc wynajmują na ponad tydzień. Ale skoro w dworze taki ruch, to nie będziemy przeszkadzać.

Właścicielce mina zrzedła, ale nie odezwała się ani słowem, więc rodzice zabrali manatki i wyszli.

Dziś telefon: właścicielka przemyślała. Lipiec chciałaby sobie zatrzymać, ale co powiemy na grudzień?

Nic nie powiedzieliśmy.

Skomentuj (34) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 708 (764)

#63818

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Z pamiętnika pani sprzątającej.

Jak wygląda praca dla prywatnych domów wie każdy, a już na pewno łatwo się domyśleć. Wchodzę, sprzątam, mam zakres obowiązków, który muszę wykonać, z dobrej woli mogę spełnić również jakieś fanaberie (niespodziewani goście, nie umiem nakryć do stołu!). Jedni milsi, drudzy mniej, ale kobieta z którą przyszło mi współpracować, na długo zapadła mi w pamięć.

Pracowałam z koleżanką dla pewnej starszej pani. Była profesorem i wielką pasjonatką tematyki holocaustu (sama również była Żydówką). Można sobie wyobrazić jaka przyjemna atmosfera panowała w domu wypełnionym tematycznymi obrazami, dokumentami, ale niezrażona co tydzień odkurzałam nos Adolfa.

1. Pani kreowała się na ogromną pedantkę. Palcem wskazywała każdy najmniejszy okruszek, którzy ogromnie jej przeszkadza (ale czeka tydzień, bym przyszła, a ona mogła mi to powiedzieć). Nie przeszkadzało jej to podczas jedzenia kruszyć wszędzie, chodzić z ciastkiem po całym domu, ciuchy rzucać gdzie popadnie, a po farbowaniu włosów zmieniać kolor łazienki na brązowy (włącznie z lustrem, kafelkami i umywalką).

2. Za zadanie miałam opróżnianie jej zmywarki. Czynność, która zajmuje pięć minut, u niej trwała co najmniej trzydzieści pięć. Każdy talerzyk, który brzdęknął (spróbujcie postawić talerz na talerzu bezszelestnie), skutkował jej wbieganiem (!) do kuchni z okrzykiem: CZY COŚ SIĘ STŁUKŁO!? Słyszałam hałas!
Ilość takich wejść była zależna od ilości talerzy.

3. Pani miała balkon, taras, zwał jak zwał. Na szczycie budynku (były to apartamentowce), którego nie używała, bo wieje, a ona się łatwo przeziębia. Stały na nim jednak kwiaty. Żar na dworze, prawie czterdzieści stopni, balkon nagrzany jak diabli, wiatru zero, za to wilgoć stuprocentowa, a pani wręcza do ręki wiadro ze szczotką i każe balkon szorować kafelek po kafelku. Ona wie, że nie używa, ale to jest część jej mieszkania i ona widzi przez drzwi balkonowe i brud ją rozprasza. I tak tydzień w tydzień (takie szorowanie robi się raz na kilka miesięcy, zazwyczaj po prostu się zamiata).
Po pół godzinie szorowania, gdzie ciągnie się za mną struga wody, która leje mi się po plecach, pani otwiera balkon: jest, wybawienie! Pani profesor stwierdza jednak, że ona musi drzwi zablokować, bo jej wpada gorąco do mieszkania i ona w takim upale nie może wytrzymać. Mam zastukać, gdy skończę.

4. Pani była wpisana w harmonogram w każdy piątek o stałej godzinie. Mimo to, przed każdym wejściem do jej domu, trzeba było dzwonić i uprzedzić, że za ok. 10 minut zastuka się do jej drzwi. Minuta wcześniej lub później, skutkowała telefonami, bądź pretensjami (czasami myślę, że po prostu jej się nudziło i stała z zegarkiem w ręku, żeby tylko się do czegoś przyczepić). Doszło do tego, że gdy byliśmy u niej za wcześnie, stałyśmy pod drzwiami mieszkania i o równiutkiej godzinie można było zapukać (w innym wypadku, nie otwierała drzwi).

5. Pani śpieszy się gdzieś do sklepu, musi już biec, by zdążyła zanim skończymy, żebyśmy pomogły jej wnieść zakupy z samochodu. W biegu z pokoju do pokoju wbiega do kuchni, a gdy ja wchodzę tam po kilku minutach, zastaję moją koleżankę krojącą i obierającą jej jabłko (!) Jej wzrok mówił wszystko, dopytałam tylko, czy aby na pewno nie kazała jeszcze za nią przeżuć, bo nie chciałam nieporozumień.

5. Pani zginął pędzelek z chanel. To na pewno ja, bo jestem młoda, to i zapewne się maluję i pokusiłam się na jej cenny pędzelek za 12,99. Gdy się przyznam, ona nie zgłosi sprawy (gdzie, do kryminału?). Pędzelek leżał w stercie szpargałów na biurku. Zapewne oskarżyłaby mnie o jego podrzucenie, ale śledziła mnie krok w krok, więc nie miała podstaw.

7. Pani zginął numer SS, czyli po prostu taki PESEL (swoją drogą, jak może zginąć numer). Oskarżyła nas o jego kradzież, na pewno weźmiemy na nią kredyt, ściągniemy z polski nasze matki, lub załatwimy sobie obywatelstwa. Nie docierały do niej argumenty, że po pierwsze jest to niemożliwe do wykonania, że obie posiadamy własne numery, tak samo jak dokumenty. Dla tych, którzy wcześniej zastanawiali się, dlaczego jeszcze jej nie zostawiłyśmy, stało się to właśnie wtedy. No i może jeszcze czarę przelała informacja, że wprowadza się do niej jej wnuk, bałaganiarz jeszcze większy, trzeba mu prać i prasować, oczywiście płaca pozostaje bez zmian (kilka ciuchów w tę czy w tamtą...).

Wieszak wkładamy do golfu tylko od spodu, bo od góry się rozciąga. Najlepiej gdybyśmy stosowały bezzapachowy chlor, bo ją ta woń drażni. Srebra czyśćmy najlepiej bez dotykania, bo są za cenne dla naszych plebejskich rąk. Potrafiła też wyciągnąć nasze płaszcze z szafy (miała wieszaki dla gości w takiej szafie, niby pokoju), bo nie lubi zapachu naszych perfum i żeby jej ciuchy nie przesiąkły. Nie mogłyśmy również podnieść klawiatury, by spod niej odkurzyć, bo jak się rusza klawiaturę to jej się odłącza w komputerze (ale nie wie co) i wtedy nie działa i ona wie lepiej, bo ona umie korzystać.

Nie to co my.

PS: Zapomniałam dodać, że za każdą wysłuchaną fanaberią, czaiła się nowa. Doszło do tego, że golfy prałam ręcznie (i wieszałam, jak przykazała), więc postanowiła podrzucać mi... swoje majtki i skarpetki "skoro i tak piorę, a ona woli jak prać je ręcznie".
Ale tego już się nie doczekała.

Skomentuj (32) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 672 (786)

#63706

przez (PW) ·
| Do ulubionych
O tym jak próbowałam być nianią.

Tuż po wyprowadzce rozpoczęłam szukanie pracy w nowym miejscu. Przeszłam ulice pełne restauracji wzdłuż i wszerz, roznosiłam ulotki z numerem telefonu, założyłam konto z referencjami w internecie. I tu spotkała mnie piekielność.

Nie zdając sobie sprawy z tego, czym jest popularny scam, wydawało mi się, że złapałam Pana Boga za nogi już po pierwszej ofercie pracy. Pan samotnie wychowujący córkę, żona chora na nowotwór, przeprowadza się do mojego miasta. Pilnie potrzebuje niani, zadaje trylion pytań, prosi o referencję, umawia się na spotkanie. Wysyła zdjęcia swojej rodziny. Mała ma być codziennie odwożona do mojego domu. Przedtem jednak musi on wysłać jej ulubione zabawki i rzeczy, bym miała czas na urządzenie jej nowego pokoju. W pełni zwarta i gotowa, naszykowałam drugi pokój dla dziewczynki (przynajmniej to wysprzątanie wyszło mi na dobre).

Pan chce mnie jednak zabezpieczyć finansowo, wysyłając tzw. upfront payment, czyli po prostu zaliczkę, z której mam również opłacić pana, który przyjedzie z zabawkami (pierwsza lampka!). Zdesperowana wierzyłam jednak w jego uczciwość, a po tygodniu znalazłam w skrzynce czek na, bagatela! 2,5 tysiąca dolarów (druga lampka!). Pan ponaglał wiadomościami, by czek wpłacić do banku, a 1/3 kwoty dać panu, który już jedzie do mnie z rzeczami. Robił się niecierpliwy, więc trzecia lampka, która rozbłysła w mojej głowie, skierowała mnie do banku, owszem, ale nie by czek wpłacić, a sprawdzić.
Oczywiście był fałszywy.

Przez kilka dni, w których bank weryfikował prawdziwość czeku, dostałam ponad 10 wiadomości, które z czasem zaczęły robić się nieprzyjemne. Na końcu pan stwierdził, że zgłasza mnie na policję i do FBI (!?) ponieważ go oszukałam (ironia level 100).

Na czym to więc polega?
Otóż cała historia zawsze przebiega podobnie, z tym, że gdy wpłacisz czek do banku, rzeczywiście na następny dzień możesz wybrać gotówkę. W twoich drzwiach rzeczywiście zjawia się pan z zabawkami, któremu dajesz jakąś kwotę, pan się żegna i znika. Po kilku dniach bank dzwoni, że czek jest fałszywy i musisz zwrócić wypłaconą kwotę. Bank robi ci problemy, które nieraz kończą się dla ciebie na komendzie (za próbę wyłudzenia), a ty zostajesz z najdroższymi zabawkami na świecie.

Nie tracąc wiary w ludzi, odpowiedziałam na ogłoszenia, które odrzuciłam myśląc, że mam już pracę.

1) Głuchy (bo przecież wtedy nie trzeba odbierać telefonu) pastor wdowiec, z małym synkiem, przeprowadza się do mojego miasta. Musi wysłać jego zabawki.

2) Głucha pani z synem po wypadku, w którym zginął jej mąż i drugie dziecko, musi wysłać jego wózek inwalidzki (ta przeszła już samą siebie).

3) Pani z synem z wadą wrodzoną, syn nie chodzi, również musi wysłać wózek.

4) Głuchy pan z zamkniętą w sobie córką, która musi mieć swoje zabawki wokół, więc on (oczywiście) musi je wysłać.

Na policji twierdzą, że taki oszustw jest za dużo, więc oni nie zajmują się indywidualnymi przypadkami (!!!).

Niech opadnie słynna kurtyna.

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 564 (640)

#63153

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Z cyklu: głupota boli.

Może powiecie, że to stereotyp, ale jednak wiele Amerykanów bardzo stara się go potwierdzać z całych swoich sił.

1. Zombie. Wiele z nich wierzy, że zombie, wampiry czy Hogwart istnieją naprawdę. Koleżanka przedstawiła mi jej plan ewakuacyjny na wypadek pożaru i drugi, na wypadek apokalipsy zombie. Trzeba uciekać na poddasze, bo jest tylko jedno wejście, ale dwa wyjścia. Na moją śmiałą tezę, że zombie nie istnieją, odpowiedziała, że istnieją zwierzęta, które ożywają po śmierci i gdyby naukowcy wszczepili ludziom ich dna, to teoretycznie my też moglibyśmy zmartwychwstać.

2. Papież nie-Polak. Sytuacja w gronie znajomych, w których oglądaliśmy jakiś program o Watykanie na Discovery. Temat zszedł na obecnego papieża, później na poprzedniego, aż w końcu na "Johna Paula". Jeden wtrącił, że fajny, drugi, że miły, trzeci, że rozmawiał w 42 językach, na co z dumą w oczach dodałam: "no i Polak!". Zdziwione spojrzenie zgromiło mnie od stóp do głów, a dyskusja trwała dobre kilkanaście minut. Nie przekonało ich obywatelstwo jego, jego rodziców, dziadków, Wadowice jako miejsce urodzenia, studia na Uniwersytecie Jagiellońskim, ani udział w wojnie za kraj, który rzekomo nie jest jego. Przekonała ich dopiero bogini wiedzy Wikipedia. Drugie kilkanaście minut zajęło im przetworzenie informacji, że tak naprawdę nazywał się Karol Wojtyła (Wotuya? Wonytya?) a Jan to nie było jego imię, a Paweł nazwisko.

3. Polskie obozy. Kiedyś uważałam, że temat przesadzony, teraz razi mnie w oczy, aż boli. Nagminnie tego używają, często dodając nazistowskie. Spotkałam się z tym zwrotem powtarzanym nie tylko z ust do ust. Odnalazłam go również podczas gdy w Apple to Apple (podaję nazwę, by co ciekawsi mogli sprawdzić). Zasady gry nie są istotne, ale gramy w nich kartami z wyjaśnionymi pojęciami. Np. Johnny Depp: aktor taki a taki. Mur Chiński: miejsce tu i tam. Lista Schindlera: film z 1993 (...) którego akcja ma miejsce w nazistowskiej Polsce.
Efekt tego, kto to wymyślił zamierzony. Wojna u nas, obozy u nas, jakaś zagłada u nas. Próbowałam przedstawić to na przykładzie planowania morderstw: Nowak zdecydował się popełnić morderstwo. Zamiast zabić i ukryć ciało u siebie w ogrodzie, zrobił to w ogrodzie sąsiada Kowalskiego. Gdy zbrodnia wyszła na jaw ludzie mówili: to ten trup, którego znaleźli u Kowalskiego. Nikt nie powiedział: to ten trup, którego zabił Nowak, którego znaleźli u Kowalskiego.
Nie zrozumiał.

3. Europa piękny kraj. To naprawdę nie żart, który ma ich ośmieszyć. Kolejna karta z gry. Europa: kraj pochodzenia emigrantów (!?) Nie mam siły tłumaczyć.

4. Fryderyk Chopin był Francuzem. Żelazowa Wola: nie wiemy. To niemożliwe, że jego serce jest w Polsce, bo przecież go nie pokroili.

5. Mikołaj Kopernik odkrył, że ziemia kręci się wokół słońca. Nieprawda, bo to przecież Kolumb odkrył, że ziemia jest okrągła(!?)

5. Tadeusz Kościuszko to amerykański bohater polskiego pochodzenia. Mieszkał tutaj, więc jest stąd. Na pytanie czy Norwid również, a po polsku pisał z nudów, nie wiedzieli kim jest Norwid.

Stereotypy. Nie biorą się znikąd.
Jedynym, który skorzysta będzie mąż: dam znać jak podobało się "Karol, człowiek który został papieżem."

Skomentuj (69) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 531 (691)

#54473

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia może nie najmłodsza, bo z technikum, ale nie sposób nie przywołać uśmiechu, na każde jej wspomnienie.
"O tym, jak mylą pozory".

Pierwsze dni w nowej szkole, wiadomo: przedstawianie się nowych nauczycieli, no i oczywiście, co za tym idzie, sprawdzanie przez uczniów na ile mogą sobie pozwolić. Po wstępnym rozeznaniu, było już wiadomo, kogo można zakrzyczeć, u kogo lepiej siedzieć cicho, komu warto się podlizywać, a z kim raczej tego nie próbować.
Puenta nadeszła pod koniec tygodnia.

Pierwsza z lekcji historii, do klasy wchodzi, yhh.. Mimo całej sympatii: facet koło 40stki, chudy jak tyczka, wysoki jak brzoza, na pewno jednak niegłupi jak zwierzę, które w tym momencie przychodzi nam na myśl. Ubrany w spodnie od garnituru, flanelową koszulę (w kratkę, a jakże..), pod szyją krawat, a na nosie okulary, których nie powstydziłby się Stępień.
Większość od razu zaliczyła przyszłe lekcje do kategorii: "nie zawracaj sobie d.. gitary", po czym powróciła do zajęć sprzed przerwy, czyt. jedzenie, plotkowanie i spacerki. Nauczyciel postukał w biurko wpierw palcem, wydając z siebie ciche "klasa, spokój". Rzecz jasna, reakcja mniejsza niż zero. Spróbował więc tej sztuczki po raz drugi i trzeci, a kiedy efektu dalej brak... huknął w biurko PIĘŚCIĄ (tak, że zastanawialiśmy się czy nie trzymał w niej granatu, albo jakiejś kuli armatniej co najmniej), co okraszył stosownym komentarzem: ZAMKNĄĆ MORDY!

Wszyscy szok. Cisza, jak makiem zasiadł, co mniej odważni, potruchtali biegiem z powrotem do ławek. Facet wrócił więc do swojego tonu z serii: jestem żółwiem, uciekłem z terrarium, by spełniać się zawodowo, ale na tym nie koniec. Jeden z klasowych przewodników (nie, nie w pozytywnym sensie), zaczął mruczeć pod nosem epitety w jego stronę, nie pominąwszy tych na ch. ci w d. Facet kazał mu wstać.
N: Co powiedziałeś?
U: Nico (poza, a'la: naskocz mi)
N: Pytam, co powiedziałeś?
U: No nico!
N: Ja słyszałem, co powiedziałeś.
U: Pff, no i co?
(Tu wszyscy wyciągnęli poduszki do spania, spodziewając się nudnej pogawędki, z cyklu: idę do dyrektora, dzwonię do rodziców, spotka cię najstraszniejsza kara: wpisanie uwagi do dzienniczka, która i tak zaraz zaginie w tajemniczych okolicznościach, jak i cały dziennik zresztą...)
N: A to, że jeśli jeszcze raz tak powiesz, to skoro tak bardzo tego chcesz, to wsadzę ci tego ch. do d.
(Jakoś zeszła mu mina, po czym nauczyciel spokojnie dodaje:)
N: ... Lub oduczę cię używać takich wyrazów i włożę ci go tam, żebyś ich nie mógł więcej wypowiadać. Do gęby.

Do końca roku, najciszej w klasie było na jego lekcjach.

edukacja technikum gastronomiczne miasto na w.

Skomentuj (36) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 899 (1025)
zarchiwizowany

#37268

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Lato, żar leje się z nieba, ja jako młoda dziewczyna w może nie bardzo, ale jednak kusej sukience. Jadę z ojcem naszym samochodem (skromnie dodam, dość eleganckim), napomykając mu o jutrzejszych urodzinach mamy. Akurat wybierałam się do galerii, więc ojciec stwierdził, że podjedzie po jakąś żarówkę, a ja będąc w sklepie, kupię dla niej prezent. By nie szukać miejsca do parkowania, wyskoczyłam szybko na światłach, a ojciec przez okno w pośpiechu podał mi pieniądze, i odjechał z piskiem opon, ponaglany przez kierowcę z tyłu.
Mina i komentarz ludzi na ulicy - bezcenna.

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 116 (238)
zarchiwizowany

#36488

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
O piekielnej szkole, ku przestrodze.
Mieszkałam w małym mieście, gdzie szkoły średnie liczono na palcach jednej ręki. Kierowana wspólnotą duchową do koleżanki, wybrałam razem z nią technikum, skuszona wizją rychłego rozwoju kariery kucharza. Postaram się w jak największym skrócie, bo to się tam działo, nadaje się bardziej na epopeję.
Szkoła mieszcząca się fizycznie w jednym budynku, na jednym korytarzu zbijała w sobie pięć oddziałów (technikum, lp, lo, zaoczne i dla dorosłych). Klasy po najbidniej 30 osób, moja liczyła 38. Zbitek z okolicznych blokowisk, wyznawcy JPeizmu, kult dresu i "mam 17 lat, jestem seksbombą". Ludzie normalni, znający podstawowe zasady funkcjonowania w społeczeństwie, niestety nie wiedli prymu na szkolnym korytarzu.
Mówiąc wprost ani ja nie lubiłam tej szkoły, ani ona nie lubiła mnie. Wiecznie na bakier. Chodząc do niej anty-systematycznie, nie miałam jednak nigdy problemów z nauką, co wywołało konflikt na tle "ona nie chodzi, a umie, ja nie chodzę, a jestem głupi i nie umiem".
Pani od historii, wiecznie zła, wiecznie wszystkowiedząca, przymykająca oko na wybryki męskiej części klasy, w której się lubowała, nagminnie karająca nielubianych, chociażby za brak książki czy wyimaginowanej pracy domowej. Ulubioną rozrywką było nakazywanie czytania z jasnych slajdów, jasnych tekstów, małymi literkami, najlepiej pod słońce, jeśli była możliwość, które sama z ukochaniem przygotowywała w domu. Najlepszym punktem komedii z jej udziałem, był dzień, w którym zapomniała o sprawdzianie, zapisanym w kalendarzu za jej plecami i karająca za brak książek i zeszytów, tego kto tam się napatoczył.
Pani od angielskiego, szczyt szczytów. Zwracająca się per pan/i + nazwisko, ew. kogo kopnął zaszczyt bycia wybranym np. Michałku. A że lubianą uczennicą nie byłam, każde potknięcie było skrupulatnie uwydatnianie, przegięła, gdy rzucając (dosłownie: rzucając) mi kartkę ze sprawdzianem, z szyderczem uśmiechem kazała mi go napisać, ot tak, bo chce sprawdzić czy w ogóle coś umiem, co i tak nie zmieni mi oceny dopuszczającej, na którą nomen omen i tak nie zasługuję. Wśiekła sprawdzianem napisanym na 4, stwierdziła, że i tak nie powinnam w ogóle zdać i ubolewa, gdyż to nie ona o tym decyduje. Trudno jej było to zrobić, ponieważ mimo całej naszej wzajemnej niechęci, oceny mówiły swoje, a każdy sprawdzian skrupulatnie zachowywałam. Na wszelki wypadek.
Pan od PO, miał niezmierną uciechę, każąc prezentować bezpieczne przenoszenie na plecach, osoby ważącej prawie 2 razy więcej ode mnie.
W/w pan, uraczył mnie również kiedyś stwierdzeniem na korytarzu, że ja do tej szkoły, to przychodzę tylko żreć. Tak, akurat jadłam drugie śniadanie.
Pani od WOS-u, wieczny niedobór kofeiny, co nadrabiała litrami kawy, na przerwach, lekcjach, przed i po pracy. Jej głównym zadaniem było otworzenie i zamknięcie drzwi do sali, następne 45 minut przepisywaliśmy książkę. Po dwóch latach nauki, doszłam do wniosku, że nawet nie wiem o czym jest ten WOS.
Apogeum nastąpiło po konflikcie z jednym z najbardziej co-to-nie-ja kolegą klasowym. Kiedy doszło do szarpaniny, zabrałam papiery ze szkoły. Gdy mama musiała zwolnić się z pracy, bo mi nie chcieli ich wydać, i przyszła do szkoły, nagle usłyszała stos stwierdzeń na mój temat, jak to ja się nie uczę. Kiedy stwierdziła, że to nie ich problem, ponieważ zabieram papiery, nagle każdy z nich chciał mi pomóc w rozwiązaniu konfliktu, a wszystko przebił tekst dyrektorki "czy pani myśli, że pani córka poradzi sobie w innej szkole, skoro nie poradziła sobie tutaj?" oraz "no tak, ja rozumiem konflikt (to czego do cholery nikt nie zareagował!?) ale proszę zwrócić uwagę, że (dajmy na to) Michał, już się poprawił!" No tak, a ja mam chwalić Pana, za to, że już nie szarpie ludzi, a tylko wykrzykuje za nimi przy innych od najstarszych zawodów świata. W każdym razie odejście nie obyło się bez kolejnego konfliktu i zostało zakończone w bardzo niemiłej atmosferze.

Z końcem roku szkolnego, z dobrej woli drugiego dyrektora, przeniosłam się do innej szkoły, gdzie poznałam świetnych nauczycieli i przyjaciół. Pomogli mi dobrowolnie i nieodpłatnie w wakacje, uczyć się do egzaminów, z przedmiotów, których nie miałam w poprzedniej szkole (m.in. dwóch języków). Rozwinęli zafascynowanie przedmiotami tak bardzo że po roku w nowej szkole, zdałam maturę nawet lepiej niż sama bym się tego spodziewała. Byłam w klasie z rozszerzonymi czterema przedmiotami, które też zdawałam na egzaminie (w tym, o losie, był właśnie WOS). Przeżyłam świetną studniówkę, pielgrzymkę maturzystów i dopiero teraz miło wspominam szkołę średnią, a nawet, o zgrozo, za nią tęsknię. Dzisiaj studiuję w Nowym Jorku, z tego co wiem, z dawnej szkoły zwolniło się kilku ostatnich, w porządku nauczycieli, a połowa klasy rozyspała się po drodze nie zdając, lub nie podchodząc do matury. Wiem, że nie powinno, ale mimowolnie wywołuje to szyderczy uśmiech na mojej twarzy, jak to mówią, było nie życzyć drugiemu, co tobie niemiłe.

Edukacja

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 75 (175)
zarchiwizowany

#31362

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
O tym jak zostałam złodziejką.
Mamy w swojej mieścince duży, niemiecko-brzmiący z nazwy, supermarket. Ja jako około 12-letnia wtedy małolatka, wybrałam się prosto po wizycie u cioci, by zrobić jakieś drobne zakupy, o które zwykle prosi mama dziecko, wracające po drodze. Co dość istotne, ciocia miała kilkoro dzieci, a że one już były ode mnie starsze, wyposażyła mnie w jakieś ciuchy, w których mogłam sobie jeszcze pochodzić. Wpakowała mi to wszystko w mały, kolorowy plecak i tak wyposażona poparadowałam na zakupy. Wzięłam co miałam, i tu mój diametralny, przeogromny błąd - zaczęłam grzebać w plecaku, w poszukiwaniu pieniędzy i co by sprawdzić, czy wszystko z listy się zgadza. Zadowolona przeliczyłam moje drobniaki, ruszyłam do kasy, zapłaciłam i... masz ci los. Podchodzi do mnie na oko 30-40 paroletnia baba (nie umiem jej inaczej nazwać, nawet po takim czasie) i głosem z serii co-by-wszyscy-usłyszeli zaprosiła mnie na zapleczę. Jako dziecię jakoś zbladłam, jakoś mnie to przeraziło, w końcu czego ta dziwna baba może ode mnie chcieć. Otworzyła jakieś drzwi na kod i zaprowadziła mnie do pokoju, gdzie stał komputer i jakieś takie dziwne coś do siedzenia. Na monitorze pokazała mi nagranie, jak grzebię w swoim plecaku i robię to dziwnie, podejrzanie i nadzwyczaj długo, dlatego istnieje podejrzenie, że mogłam w nim coś chować. Rzeczywiście - mój karygodny błąd, kamery, jak to kamery, coś pokazały, czegoś nie, także nie było widać, po co konkretnie gmeram sobie przy plecaku. Jednak mając wtedy w mózgu jeszcze potajemne zabawy lalkami, gdzie mi w głowie były takie rzeczy. Pani i władczyni, kazała mi wyjąć wszystko z plecaka, a że trochę zawstydziło mnie wyjmowanie napchanych ciuchów, robiłam to opieszale i z coraz bardziej drżącymi rękami, czego nie omieszkała skomentować urocza baba z cyklu czekam-na-premię.
Kiedy wyjęłam już wszystkie ciuchy, pani doszła do wniosku, że któryś z nich na pewno zwędziłam ze stoiska z podkoszulkami, rajstopami, itd. Więc ona ma takie zarządzenie i każe mi wyjmować co mam w kieszeni. Jak to dziecko, wyjęłam z kieszeni kapsel, kamyk i wymiętolony (chyba jeszcze z zeszłego roku) papier po cukierku. Ta kobieta miała minę jakby odkryła nowy kontynent, wysyczała tylko "acha! i jeszcze zjedzony cukierek, na pewno ze sklepu!" na co moje speszenie zastąpiło wielkie "WTF!?" (papierek był cały wymiętolony i wyblakły, po rozprostowaniu robiły się na nim białe ślady w miejscu, w którym był zgięty, wiadomo o co chodzi). Zdecydowała więc, że skoro jestem nieletnia, to niezależnie od tego, czy kradzież została dokonana czy nie, ona musi wezwać policję i wtedy to się wyjaśni. Na nic moje błagania, by tego nie robiła. W międzyczasie do pokoju wszedł młody chłopak, którego baba nie omieszkała poinformować o tym, jakiego to groźnego złodzieja zatrzymała. Kiedy przyjechała policja (wyobraźcie sobie moje przerażenie), jeden z mundurowych miał oczy jak pięć złotych (widząc skulone, zapłakane, blade i całe trzęsące się dziecko), drugi był chyba jakoś spokrewniony z babą, bo razem zaczęli gawędzić, m.in o ich ciężkiej i niebezpieczniej pracy. Pan numer dwa nie omieszkał poinformować mnie, że o wszystkim dowie się szkoła, wychowawczyni i cała klasa, a w dodatku gdyby mógł, to chyba sam Obama. A że ojca mam surowego, oj bardzo.. zaczęłam histerycznie płakać i prosić, by nie zabierano mnie na komisariat, bo tata mnie zabije (no co, miałam 12 lat.. zresztą uznałam to wtedy za wielce prawdopodobne). Pierwszy policjant zaczął mnie uspokajać, zapewnił, że wszystko się wyjaśni, itd, za to drugi zdawało mi się, że wraz z ilością moich wylanych łez i narastającym przerażeniem, stawał się coraz większy i dumniejszy. Koniec końców, jestem nieletnia, jeśli istniało podejrzenie, zostałam zabrana na komisariat. Tam drugi pan kategorycznie zażądał badania alkomatem (matko kochana..) podczas gdy pierwszy naprawdę widać było, że nie wierzy w całą tą aferę i próbuje mi jakoś pomóc. Na nic zdały się moje prośby, by zawiadomić tylko mamę. Choć pierwszy nie widział problemów, drugi kategorycznie nakazał powiadomić oboje, skoro oboje są prawnymi opiekunami. Pierwszy powiedział, że jeśli coś będzie się działo, mogę do niego przyjść (dał mi swoją wizytówkę), a po drugim moje obawy o szybką śmierć z rąk ojca spłynęły jak woda w kiblu. Koniec końców. Dzięki głupocie i tępocie baby, z komisariatu odbierali mnie rodzice, ciocia również musiała zapewniać, że wszystkie rzeczy dostałam od niej. Wieńcem historii niech będzie fakt, że po powrocie do domu rozegrało się piekło. Ojciec nie tolerował krzywo ustawionego krzesła (no taki typ), a sprawa z policją.. W nocy uciekłam w piżamie z domu przez balkon, bo zlał mnie gdzie popadnie, nie oszczędzając głowy, którą walił w ścianę, a rękę to ma, za to nie ma pohamowania. Bo ten pan MUSIAŁ powiadomić oboje. Dziwne, że drugi nie musiał.
Dom odwiedziła kuratorka, a że nie spodobały jej się moje oceny, sprawa trafiła do sądu dla nieletnich, a na kartce na sali rozprawowej dumnie prezentowało się słowo "demoralizacja" obok mojego imienia i nazwiska. Swoją drogą sędzina sprawę umorzyła w godzinę, wyśmiała, stwierdziła, że chciałaby tylko takich przestępców w kraju i dała mi pouczenie.
Do dziś, kiedy jestem już ponad dwudziestoletnią dziewczyną, zawsze będąc w tym sklepie marzę o tym, by znów spotkać tę kobietę. Chętnie, dziś posiadając większy dobór słów, powiedziałabym co sądzę o jej dawnym zachowaniu.

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 204 (256)

#29367

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Otóż posiadałam swego czasu telefon w pewnej sieci, którą kojarzyć możemy ze znakiem matematycznym. Posiadałam od zawsze (kiedy to jeszcze telefon z antenką bałam się wynosić na dwór) i wydawało mi się, że już na zawsze.

Otóż pewnego dnia, wracając sobie z miasta, kiedy to wszystkie sprawy udało mi się załatwić już rano (był poniedziałek, około godziny 9-10), w samym centrum miasta dostałam SMS, informujący mnie, że nagle ni stąd ni zowąd, mój numer zostaje zablokowany. A że kilka metrów dalej, znajdował się salon owej sieci, od razu do niej podreptałyśmy (towarzyszyła mi koleżanka) i z wielkim znakiem zapytania pytam o co chodzi. Pani nie wie, ale zna numer, gdzie wiedzą na pewno, dzwonię więc od razu. Druga pani nie wie, ale mnie przełączy. Pani numer trzy, po zapisaniu (mam nadzieję?) wszystkich moich danych, odczekaniu chyba formalnych 10 minut na konsultację z kimś tam, jednak nic nie wie. Składać pismo. A że wspaniałomyślnością wykazała się pracownica salonu, pismo sporządziłam, i w ciągu 15 minut od dostarczenia mi wiadomości tekstowej, ja odesłałam im reklamację, że co to w ogóle ma być.

Po około dwóch tygodniach na mój adres, dostałam list, z którego dowiedziałam się, że (uwaga, cytuję!)

"Blokada nastąpiła w dniu 17.04.2011, istniała jednak możliwość odwołania się dnia 17.04.2011 (tj. bieżącego). Niestety nie skorzystała pani z tej możliwości, wobec czego nie możemy pozytywnie rozpatrzyć danego podania."
Dla jasności: 17.04.2011 - niedziela. Przypominam, że mnie samą raczyli powiadomić w poniedziałek.
"Polkomtel" Warszawa (z którego został nadany list) godziny otwarcia: pn-pt 8:00-16:30.

Wysyłam więc drugą reklamację, co by zdradzili mi tajniki, w jaki sposób miałam wpaść na to, że raczą zablokować mi kartę dzień wcześniej, a nawet gdybym była jasnowidzem, to jakim cudem mam to załatwić w niedzielę, skoro odpoczywają wtedy w domach. Powołuję się również na umowy w tej sieci, w której wzięłam telefon firmowy, dla mamy, taty i dziadka.

Po dwóch tygodniach dostaję odpowiedź (przysięgam!) około czterozdaniową, w której wyczytać mogę, że "argumenty zostały podane w poprzednim liście." Co dla mnie było naprawdę ogromnym ułatwieniem, bo chyba nie wzięli pod uwagę, że umiem czytać.

To nic, że można je obalić w pierwszym lepszym kalendarzem w ręku, bo sięgają granic absurdu. Kiedy zapowiedziałam, że w takim razie rozwiązuję resztę umów, jakie posiadam z salonem, pani w okienku zrobiła się aż nadto miła, ale karty niestety już nie mogłam odzyskać. Doszłam więc do wniosku, że kartę mogą sobie zabrać, ale ja zabieram również 4 inne abonamenty. I dziś jestem szczęśliwą posiadaczką chyba najbardziej dla nich konkurencyjnej sieci, bo do dziś nie wiem czy to oni są idiotami, czy próbują robić idiotów z ludzi. Bo strach wierzyć, że to i to.

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 457 (525)

#27088

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Na pewno nieraz każdy z nas słyszał (a nierzadko i sam był świadkiem) piekielnych historii urozmaicających czas w kolejce w przychodniach. Spotykając na swoich drogach zarówno wspaniałych, jak i piekielnych, nie mogłam się oprzeć, by nie przytoczyć zachowania pewnej uroczej pani.

Piątek, godziny popołudniowe, ale jak wiadomo w poczekalni spora grupa osób. Każdy umówiony na 15 minut wcześniej, rekordziści czekają o wiele dłużej. W pewnym momencie otwierają się drzwi, a w drzwiach pojawia się ona. A w zasadzie one. W domyśle łatwo było wywnioskować, że to matka z córką, ale nic na to na pierwszy rzut oka nie wskazywało. No może wiek, który jednak najwidoczniej dumna matka polka, próbowała ukryć za grubą warstwą różowego makijażu, pod utlenioną grzywką, i za poświatą bijącego odblasku z błyszczącej, różowej bluzki. Co by wszystko było pod kolor, torebka i buty również były w odcieniu blado - różowym, a dla małej odmiany, kontrastowała z nimi spódniczka. Biała. Obok niej, ramię w ramię przyparadowała z bólem życia, emo (?) córka, również z grzywką, dla odmiany czarną i ogólnie cała też w tym kolorze. Generalnie każdy się śpieszył, nikt więc nie zwracał zbytnio na nie uwagi, tym bardziej, że siadły i siedziały. I to w zasadzie przez całe kilka minut.

Otóż obok nas siedziała młoda kobieta, z dość głośno płaczącą córką na kolanach, z porażeniem mózgowym. Kiedy moja mama zapytała, czy może jakoś pomóc, albo kogoś wezwać, młoda mama po prostu.. rozpłakała się. Wszyscy obok poczuli się troszkę zakłopotani, dziewczynka miała na oko, około 5 lat, do lżejszych już zapewne nie należała, a usadzić się nie dała, więc kobieta cały czas musiała trzymać je na rękach i uspokajać, w oczekiwaniu na swoją kolej. Wszyscy w kolejce, zgodnie orzekli, że skoro dziecko naprawdę źle się czuję, niech wchodzi pierwsza (to ważne - ona sama o to nie prosiła, ba w sumie nawet w ogóle się nie odzywała), bo a to ktoś tylko po receptę, a to po wynik. W tym momencie, nagle o swoim istnieniu postanowiła przypomnieć matrona, obwieszczając swoje niezadowolenie głośnym "co, do cholery?". Zaczęła głosić swój mądry monolog, o tym, do czego służy kolejka i ile to ona już w niej nie stoi (przypominam, iż weszła, kiedy my wszyscy byliśmy już tam przed nią). Kiedy pani z dzieckiem powiedziała, że nie trzeba, że ona poczeka, bo nie chce robić problemu, w ludziach krew się zagotowała i dalej, że to żaden problem, że tamta pani poczeka jak każdy. No przysięgam, pierwszy raz widziałam takiego różowego muppeta w akcji. I się zaczęło, że my nie wiemy, kim ona jest, że to że ktoś ma wrzeszczące dziecko na rękach, nie znaczy, że ma pierwszeństwo, że ona nie ma zamiaru czekać i że co to w ogóle k*** ma być. Apogeum nastąpiło, kiedy z gabinetu zainteresowana krzykami wyszła lekarka [L] i próbowała wyjaśnić sytuację z mappetem [M].

[L] - Proszę państwa, co tu się dzieje?
[M] - Chamstwo się dzieje! (Bla, bla, bla...) Ja nie będę czekać, MOJA CÓRKA ŚPIESZY SIĘ NA IMPREZĘ!!!

Amen.

służba_zdrowia

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 763 (809)

1