Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Xenopus

Zamieszcza historie od: 4 października 2011 - 15:26
Ostatnio: 16 października 2020 - 14:32
  • Historii na głównej: 15 z 20
  • Punktów za historie: 10732
  • Komentarzy: 528
  • Punktów za komentarze: 4513
 
zarchiwizowany

#29652

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Druga historia z przygotowań ślubnych. Temat przewodni: kamerzysta.

Chcieliśmy kogoś porządnego, w końcu pamiątka na całe życie. Niestety ceny najbardziej znanych firm w tym biznesie zaczynają się od 4000 i idą w górę. Ok, rozumiem że sprzęt, że licencje na programy, że kilka kamer na raz pracuje... Przełknęliśmy taki wydatek i ślemy zapytania. Najlepszą odpowiedzią było: „Aby podjąć decyzję musimy się spotkać albo muszę przynajmniej zobaczyć państwa zdjęcie, żeby ocenić, czy jesteście wystarczająco fotogeniczni...”

kamerzysta

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 167 (223)
zarchiwizowany

#29648

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Ostatnie około-ślubne historie na Piekielnych sprawiły, że z nostalgią zaczęłam wspominać własne przygotowania. Ogólnie były one całkiem przyjemne. Mimo to dwie osoby, z którymi miałam przy tej okazji do czynienia zasłużyły na „wyróżnienie”, jakim jest miejsce na tej stronie. Oto pierwsza z nich:

Jak już wcześniej pisałam nie mieszkam w Polsce, jednak brałam tu ślub. Dlatego wszelkie wstępne ustalenia odbywały się drogą mailową, natomiast rozmowę twarzą w twarz oraz podpisanie umowy załatwiałam hurtowo jakoś miesiąc przed ślubem, gdy przyjechałam na trzy dni do kraju. Jeszcze przed wylotem potwierdziłam daty i godziny aby mieć pewność, że nic się nie zmieniło. – Tak, oczywiście, pamiętamy. Mamy w kalendarzu zapisane... – No to super.

Wszystko szło gładko do czasu spotkania z Djem. Przybyłam do knajpy, DJa niet. No cóż, spóźnia się. Ludzka rzecz. Mija 10 minut, 15, 30... Już nerwowa sięgam po komórkę. Nikt nie odbiera. Dzwonię na telefon firmowy: głucho. Moja pierwsza myśl: Coś się musiało stać. Dzwonię do szwagra coby sprawdził w internecie, czy firma podaje telefon do kogokolwiek jeszcze. Znaleźliśmy współpracownika. Odbiera:

- Witam, byłam dziś umówiona na podpisanie umowy z panem Takim a takim. Czekam od godziny bez skutku i nie mogę się do niego dodzwonić.

- Ale o co chodzi? Pan Taki a taki dziś jest w Szwecji. Wraca w nocy. – Ja wielkie: WTF?! Trzy dni temu potwierdzał mi termin sam! Nagle mu się wojaży zachciało, czy co? Ok, w takim razie rezygnujemy ze współpracy.

Rozłączyłam się i dawaj na poszukiwanie nowego DJa. Wszyscy, gdy tylko słyszeli termin wesela wybuchali śmiechem, więc miałam już wizję własnoręcznego nagrania płyt i puszczania ich ze sprzętu knajpianego. Tyle dobrze, że miałabym pewność, że będzie leciało to, co sama wybrałam. Koniec końców dorwałam osobnika, który nie dość, że był wolny w odpowiednim terminie, to jeszcze zgodził się ze mną spotkać i spisać umowę wstępną tego samego dnia (następnego miałam już lot powrotny).

Kryzys zażegnany. Z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku wracam wieczorem do domu i idę spać. Godzina 23 telefon. Pan już-nie-mój-DJ strasznie przeprasza i pyta się, czy możemy się spotkać następnego dnia. Na moje pytanie co się stało tłumaczy, że mu się daty pomyliły...

Ciekawe, czy daty wesel też mu się często mylą?

usługi

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 109 (179)

#28322

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wyjście z supermarketu. Do drobnej dziewczyny ledwo dźwigającej ciężkie siatki z zakupami podchodzi dobrze zbudowany, zadbany, młody facet ubrany w śnieżnobiały T-shirt, markowe jeansy i kurtkę skórzaną wyglądającą na relatywnie nową. Czego może chcieć?
a) Pomóc przenieść zakupy?
b) Zagadać?
c) Sprzedać „markowe perfumy”?

Otóż nie:
- Jestem biednym bezrobotnym. Czy masz jakieś drobne?...

Supermarket

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 646 (686)

#19545

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Poprzednia historia była o piekielnej doktorantce więc dla równowagi dodaje historię piekielnej studentki.

Obowiązkowe ćwiczenia. Prowadzący sprawdził listę obecności. Wszyscy pracują spokojnie. W połowie zajęć na salę wchodzi dziewczyna i jak gdyby nigdy nic siada w ławce (Ani dzień dobry ani pocałuj mnie w odwłok...).

Prowadzący:
– I co ja mam z panią zrobić? Zajęcia już się dawno zaczęły. Nie mogę uznać pani obecności.

Studentka z krzykiem:
– A co ty sobie wyobrażasz?! Ja mam lepsze zajęcia niż jakieś tam ćwiczenia! Ja firmę prowadzę i nie mam czasu na bzdury!

Na sali cisza. Połowę ludzi zatkało, część czeka z ciekawością co się stanie, a reszta zamieniła się w ZSIOSŁ (zespół synchronicznego intensywnego oglądania swojej ławki) A nuż będzie wybuch i im też się oberwie...

Prowadzący spojrzał na studentkę i bardzo spokojnie odpowiedział:
– No tak. Ja doskonale panią rozumiem. W takim wypadku nie będę pani utrudniał tak ważnych zajęć jakimiś bzdurami. Może pani już się nie pojawiać u mnie do końca roku. (Dziewczyna uśmiech tryumfu, że jej się ćwiczenia śmigną). W przyszłym może będzie pani miała więcej czasu na ten przedmiot. Do widzenia.

Dziewczyna zrobiła się purpurowa. Poawanturowała się trochę i w końcu wyszła z zajęć. O ile wiem prowadzący faktycznie jej nie odpuścił i przedmiot powtarzała. Ode mnie chłopak ma wielkie brawa za opanowanie i konsekwentność.

studia

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 735 (771)

#19517

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kolejna piekielna historia z kraju pomidorami i makaronem płynącego.

Było to na początku mojej przygody ze słoneczną Italią, gdy jeszcze byłam przekonana, że przyjechałam do jednego z rozwiniętych krajów Europy zachodniej gdzie komfort życia jest dużo większy niż to co znam z Polski (wiecie, „dolce vita” i te sprawy). Szybko mi przeszło...

Z mężem wynajęliśmy mieszkanie i postanowiliśmy podłączyć w nim internet. Niby prosta sprawa ale: po pierwsze do wyboru mamy albo ADSL albo klucze internetowe sieci komórkowych i koniec. Kablówka w ogóle nie istnieje, internet radiowy też nie wchodzi w grę (no cóż, co kraj to obyczaj). Wybierając klucz ryzykujemy, że zasięg będziemy mieć np. jedynie na oknie albo w toalecie, a skypowanie z rodziną wisząc jedną ręką za oknem mnie nie kręciło, więc został ADSL. Pora podpisać umowę.

Nie chcieliśmy iść do włoskiego odpowiednika TPSA (Telecom Italia w skrócie TI) a z rachunków poprzednich lokatorów wiedzieliśmy, że korzystali oni z usług konkurencyjnej firmy X, więc chyba nie powinno być problemów z podłączeniem internetu na nowo w tym samym mieszkaniu. Z tą myślą udaliśmy się do siedziby firmy X. Dialog, który się tam wywiązał wyglądał mniej więcej tak:
- Dzień dobry. Chcielibyśmy podłączyć telefon i założyć w domu internet.
- Dzień dobry. Poproszę numer telefonu. (Eee?)
- Nie mamy, chcielibyśmy go u państwa otrzymać i podłączyć internet. Wiemy, że to się da zrobić w naszym mieszkaniu, bo poprzedni lokatorzy mieli dokładnie tą opcję z waszej firmy. Nasz adres to Piekielna 103, dwie ulice stąd. - Pan wpisał coś na komputerze.
- Niestety nie mogę sprawdzić czy możecie korzystać z naszych usług. Musicie podać numer telefonu.
- Czyli aby podłączyć telefon muszę już go mieć? - Zaczyna mnie powoli szlag trafiać.
- No możecie iść do sąsiadów i nam podać ich numer to wtedy sprawdzimy.b- Tjaa... Mam iść do zupełnie obcych ludzi prosić ich o ich domowy numer telefonu aby przekazać go tej firmie... Już się rozpędziłam i właśnie lecę. No nic, podziękowałam i poszłam do domu.

W pracy sprawdziłam, że w firmie X da się online złożyć wniosek o umowę i sprawdzić samemu czy w danym rejonie firma X świadczy usługi. Sprawdziłam, wszystko gra. Wypełniam wniosek i automatycznie dostaje maila z potwierdzeniem i informacją, że w najbliższym czasie otrzymam maila z umową, którą mam wydrukować i im odesłać. No, może to koniec problemów.

Czekam tydzień i nic.
Drugiego tygodnia postanowiłam dowiedzieć się co jest grane.

Dzwonię na infolinię i dowiaduję się, że mam grzecznie czekać, a na moje pytanie ile czasu trwa u nich wysłanie maila - pani z infolinii się rozłączyła. Ale telefon chyba pomógł, bo pół godziny później dostaje na maila umowę. Pisze tam między innymi numer klienta i numer telefonu jaki mamy otrzymać. Ok, wypełniłam, wysłałam i czekam aż skontaktuje się ze mną technik i wszystko podłączy.

Mija miesiąc i nic.
Mija drugi, ja już zdenerwowana sięgam za telefon i dzwonię na infolinię:

Podejście pierwsze:
Przedstawiam się, podaje numer umowy, mówię że czekam drugi miesiąc i nic.
- Ale myśmy się kontaktowali telefonicznie i nie było odpowiedzi.
- Jak to? Nie otrzymałam żadnego telefonu. Czy może pani powiedzieć pod jaki numer dzwoniliście?
- Yyyy... Zaraz sprawdzę.... - Połączenie przerwane. Zaczynam się zastanawiać czy przypadkiem nie dzwonili na numer, który otrzymałam na umowie i który mieli mi dopiero odblokować.

Podejście drugie:
Początek ten sam. - Bla bla bla, czemu nie kontaktował się ze mną technik?
- Ale ta umowa jest unieważniona. TI nie dał nam numerów i nie możemy nic zrobić. Trzeba czekać na nową pulę i spisać nową umowę.
- To dlaczego nikt mnie o tym nie poinformował?
- Yyyyhmm... - Powtórka z rozrywki. Połączenie przerwane.

Ok, dzwonię po raz trzeci coby się tylko dowiedzieć czy mam unieważnioną umowę, bo nie chcę aby mi za pół roku przysłali rachunek za internet, którego nie mam.

Podejście trzecie:
- Bla, bla, bla... Czy ta umowa jest unieważniona?
- Tak jest unieważniona.

Ok. No to idę do TI spisać z nimi umowę. Tam poszło relatywnie gładko. Komputer zawiesił się tylko dwa razy, za to pani osiągnęła zwiechę permanentną na moim imieniu i nazwisku tak, że sama je wpisywałam do umowy (normalnie scena jak z: „Jak rozpętałem II wojnę światową”... Ale to akurat rozumiem. Też nie mam pojęcia jak pisać nazwiska znajomych Chińczyków czy chociażby Węgrów). Telefon od technika otrzymałam dosyć szybko. On sam pojawił się nawet mniej więcej o umówionej porze. Wszystko cacy. Podłączenie modemu i telefonu bez problemu... I na tym koniec cudów. Telefon głuchy, a ja już mam absolutną głupawkę z całej sytuacji.

Całe szczęście technik przykładał się do swojej pracy. Sprawdził wszystko co mógł sprawdzić na miejscu i gdy to nie pomogło, zadzwonił do centrali. Co się okazało? Dostałam numer odcięty wcześniej za długi i nikt nie pomyślał aby ściągnąć go z czarnej listy. Następnego dnia wszystko już działało.

Podsumowując cały bój o internet zajął mi pół roku. Wisienką na torcie był fakt, że gdy opowiadałam tą historię w pracy usłyszałam: „Pół roku to całkiem dobry wynik. Zazwyczaj to trwa koło roku. Powinnaś się cieszyć”... Ehh, kocham ten kraj...

zagranica

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 520 (572)

#19522

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pod koniec studiów angażowałam się w działalność koła naukowego na uczelni. Koło to między innymi miało odpowiadać za dwa stanowiska podczas Festiwalu Nauki (taka coroczna impreza głównie dla dzieci, gdzie można w formie zabawy dowiedzieć się czegoś o nauce). Podzieliliśmy się pracą więc kilka osób przygotowuje stanowiska dzień przed, ktoś inny (między innymi ja) prezentuje co trzeba podczas festiwalu a pozostali sprzątają po imprezie. Oczywiście oprócz koła każda katedra miała coś zaprezentować, a studenci zaangażowani w organizację mieli dostać 2 punkty ECTS z puli "dodatkowe". Jako że festiwal odbywał się pod koniec roku, paru osobom, które wcześniej sobie źle obliczyły punktowo wybrane przedmioty, taki bonus praktycznie spadł z nieba. Mi on akurat zwisał kalafiorem, ponieważ i tak miałam uzbierane sporo powyżej niezbędnego minimum.

Akcja właściwa:
Dzień przed festiwalem jestem na spacerze z moim mężem, wtedy jeszcze nieprzepoczwarzonym i występującym pod postacią chłopaka. Nagle telefon od znajomej:

- Żaba, słuchaj jestem na uczelni i tu nikogo od nas nie ma. Stanowiska nie ruszone i nie mogę nikogo z koła złapać. Sama nie dam rady...

Cóż zrobić? Romantyczny nastrój szlag trafił. Pędzimy na ratunek. Na miejscu faktycznie, zamiast pięciu osób koleżanka sama miota się, próbując postawić rusztowanie stanowiska. Ok, we trójkę jakoś damy radę. Zabraliśmy się za robotę, klnąc przy tym niemiłosiernie na znajomych, którzy olali sprawę. Nagle z piętra wyżej zbiega do nas doktorantka, którą znaliśmy z widzenia i krzyczy:

- Wy tam!!! Jak z tym skończycie to złożycie mi stanowisko piętro wyżej!

Że k***a co? Babka starsza ode mnie o jakieś dwa lata (byłam na piątym roku, ona dopiero co zaczęła doktorat). Brudzia ze sobą nie piliśmy. Zajęć z nami nie miała, więc na ty chyba ze sobą nie jesteśmy. Poza tym my tu z dobrego serca odwalamy robotę za kogoś innego, a ona nam rozkazy wydaje?!
- Nie ma mowy.
- No to jeszcze zobaczymy! - Krzyknęła i pobiegła piętro niżej.

Po kilku minutach wraca zadowolona z siebie i z tryumfem mówi:
- Pan doktor Y (wykładowca wrobiony w odpowiedzialność za festiwal) powiedział, że jak chcecie dostać te dwa kredyty, to macie nam na katedrze złożyć trzy stanowiska!
My spojrzenie po sobie, krótka kalkulacja, wybuch śmiechu i w końcu odzywa się mój mąż:
- Jakby nam doktor Y te kredyty nawet odjął od tego co mamy, to jeszcze byśmy kogoś obdzielili. Daj nam spokój.
Pani magister zrobiła karpia. My skończyliśmy naszą robotę i zebraliśmy się do domu, a ona dalej stała tam nie rozumiejąc o co chodzi.

A wystarczyłoby zwyczajnie poprosić nas o pomoc i byłoby po problemie. Ale nie. Dziewczyna uznała, że skoro już skończyła studia to może pomiatać młodszymi rocznikami. A gdy jej to nie wyszło, to poleciała naskarżyć... Bez komentarza.

studia

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 640 (708)

#19114

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Piekielna sytuacja z wymianą dachu.

Wynajmuję mieszkanie w małym miasteczku pod Rzymem na piętrze domku wielorodzinnego. Cały parter zajmuje apteka, a w takiej pseudo-piwnicy znajdują się garaże dla mieszkańców. Kilka lat temu wichury mocno poturbowały dachy budynków. W związku z tym niezbędna była wymiana dachówek. Właściciele apteki, którzy płacili największą część składki na remont, mieli zająć się wyborem firmy i akceptacją warunków umowy. Przez kilka miesięcy nie działo się nic więcej. Na nasze pytania słyszeliśmy: „Jak tylko będzie coś wiadomo to poinformujemy wszystkich mieszkańców.” Było to w lutym.

Zbliża się koniec czerwca. Jak codziennie rano wychodząc z domu sprawdzam skrzynkę na listy, wyprowadzam samochód z garażu i jadę do pracy. Wieczorem zmęczona zajeżdżam pod dom i widzę niespodziankę. Wzdłuż całej ściany, na której znajdują się bramy do garaży, stoi rusztowanie ogrodzone siatką bezpieczeństwa. O wjeździe samochodem nie ma mowy, a i samo otworzenie garażu coby z niego coś wyciągnąć może być problemem.

Zaglądam do skrzynki na listy a tam karteczka:
„Od dnia dzisiejszego do zakończenia remontu dachu (normalnie precyzyjnie określili te terminy, niech ich piorun) nie będzie można korzystać z garaży. (hmm, to akurat widzę, tylko co mam zrobić z samochodem?) Samochody prosimy parkować po drugiej stronie ulicy.”

Rzut oka na drugą stronę ulicy a tam: przystanek autobusowy, jakieś krzaki i pole nieużytków ogrodzone płotem. Na upartego można by gdzieś tam wcisnąć jeden czy dwa samochody (samochodów mieszkańców budynku jest pięć) ale albo zasłaniałyby one przystanek albo stałyby na zakręcie. Będzie wesoło. Idę do apteki zapytać się ile będą trwały roboty. Około dwóch miesięcy. No nic, trzeba się będzie przemęczyć. Grunt, że samochód mam po dobrej stronie drzwi do garażu i mogę z niego korzystać. Znalazłam całkiem wygodne miejsce do parkowania jakieś sto metrów od domu i myślałam, że najgorsze z głowy. O słodka naiwności.

Faktycznie roboty trwały uczciwie cały lipiec. Hałas i brud jak to przy tego typu pracach, więc się nie czepiałam. Cieszyłam się, że już praktycznie cały stary dach został zdjęty, więc już tylko położyć nowy i koniec. Ale nastał sierpień i panowie robotnicy zniknęli jak sen złoty, zostawiając rozgrzebany dach, worki z cementem, cegły, dachówki i sto tysięcy innych drobiazgów zarówno na rusztowaniach jak i wokół domu. Co takiego się stało? Sezon urlopowy. I tak cały miesiąc stało sobie to wszystko radośnie czekając aż wypoczęci robotnicy powrócą z nowymi siłami do pracy.

Pech chciał, że pod koniec sierpnia nastąpiła anomalia pogodowa. Mianowicie spadł deszcz i objawił on się u mnie w mieszkaniu w postaci pięknego zacieku na ścianie, tak z metr na metr. Oczywiście popędziłam od razu do administratora budynku, a ten zadzwonił do szefa firmy wymieniającej dach. Szef przyszedł mocno podirytowany. Ścianę obejrzał i stwierdził, że jak jest remont to czasem się coś zaleje (no faktycznie coś, pół ściany mokre, tylko czekać jak się pojawi grzyb i będę w końcu miała jakieś zwierzątko w domu).

Tu moja cierpliwość się skończyła. Sama nie wiedziałam że znam tyle włoskich przekleństw i że potrafię je w takim tempie wyrzucić z siebie. Zrugałam faceta od góry do dołu za wszystko: poinformowanie mieszkańców o remoncie po fakcie, niewłaściwe zabezpieczenie dachu i zostawienie go na miesiąc samopas, syf jaki zostawiają po sobie jego pracownicy i wyrzuciłam za drzwi ze stwierdzeniem, że zapłacone za robotę będą mieli po moim trupie (groźba zupełnie bez pokrycia, ale nie panowałam nad sobą).

Efekt był taki, że następnego dnia zapukał do mnie robotnik z pytaniem, kiedy mogą przyjść wyczyścić i zamalować ścianę, a dwóch innych myło mi taras i schody z pyłu i plam cementu, które zrobili wcześniej, a deszcz jeszcze poprawił. Roboty potrwały faktycznie w sumie dwa miesiące (nie licząc przerwy w sierpniu) i już do końca przebiegały całkiem sprawnie.

zagranica

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 450 (474)

#18922

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dzisiejsza droga do pracy natchnęła mnie do opisania piekielności rzymskich kierowców. Naprawdę za każdym razem wydaje mi się, że teraz już widziałam wszystko a oni dalej są w stanie mnie zaskoczyć. Czym takim? Zobaczcie:

1) Notorycznie nie używają kierunkowskazów, a jeżeli już uda im się go włączyć, to jeżeli nie wyłączy się automatycznie, pozostaje włączony na wieki. Rekordzista jadąc na lewym pasie autostrady sygnalizował chęć skrętu w lewo przez 18 km (w końcu będzie kiedyś skręcał w lewo, więc sygnalizacja się wtedy przyda...). Hitem są również piekielni, którzy skręcają w nie tą stronę, którą sygnalizują. Dalej nie mam pojęcia jak oni są w stanie to zrobić przez przypadek, bo do wykonania tej sztuki należy się nieźle postarać. Mimo to takie sytuacje widziałam nie raz.

2) Zupełnie ignorują ograniczenia prędkości, a gdy ktoś, nie daj Boże, próbuje jakichś przestrzegać to może być pewien, że zaraz będzie miał za sobą piekielnego kierowcę siedzącego mu na zderzaku i migającego długimi światłami. W tej dziedzinie moją osobistą nagrodę przyznaję panu, który potraktował mnie w ten sposób kiedy jechałam 80km/h przy ograniczeniu do 30. Cóż, może ograniczenia prędkości należy pomnożyć przez trzy i dopiero się do nich stosować?

3) Uważają, że światła awaryjne służą do tego aby móc zaparkować gdziekolwiek. Tutaj wyróżnienie wędruje do piekielnej, za którą jechałam po bardzo wąskiej uliczce (takiej, że zastanawiałam się czy już rysuję lusterkami po ścianach budynków) i która nagle zatrzymała się, włączyła awaryjne, rzuciła: „Zaraz wracam” i poszła do sklepu robić zakupy... Klakson nic nie dawał, a szarpać z piekielną mi się nie chciało więc pozostało jedynie wycofać się z uliczki i poszukać objazdu.

4) Nie stosują się do znaków określających kierunek ruchu. I tutaj przechodzimy do historii z dnia dzisiejszego. Jadąc do pracy przejeżdżam przez trzy ronda. Wszystkie są doskonale widoczne i świetnie oznakowane. Cud, miód, malina. Nagle kierowca przede mną widocznie stwierdził, że nie będzie tracił czasu na objeżdżanie ronda i skierował się bezpośrednio w lewo próbując zawrócić trafiając czołowo w auto zjeżdżające z ronda. Efekt: blokada ruchu, dwóch pieklących się Włochów i moje absolutne przekonanie, że w tym regionie prawo jazdy znajduje się w płatkach śniadaniowych.

Podsumowując: jazda w Rzymie i okolicach powinna być reklamowana jako sport ekstremalny, a ja coraz bardziej marzę o posiadaniu czołgu albo przynajmniej Monster Trucka...

zagranica

Skomentuj (37) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 472 (548)

#18863

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia nie tyle piekielna co absurdalna. Jakieś dwa lata temu zostaliśmy grupowo wysłani przez pracodawcę na szkolenie do Anglii. Bilety lotnicze dla każdego zamawiała pani z administracji.

Akcja właściwa:
Pracuję sobie spokojnie gdy przede mną pojawia się rzeczona pani i mówi:
- Słuchaj jest taka sprawa. Zamówiłam Ci bilet, ale zrobiłam literówkę w twoim nazwisku. Nie przeszkadza Ci to?- Chwila pauzy zanim mój mózg przetrawił otrzymaną informację. Rzut oka na wydrukowaną kartę pokładową. Faktycznie, nazwisko podobne ale nie moje. Opad szczęki... Pani dalej oczekuje reakcji...
- No cóż, mi osobiście to nie przeszkadza ale może przeszkadzać np. kontrolerom na lotnisku.
- Ale jak to? Przecież to tylko jedna litera?- Moja szczęka przebiła podłogę.
- To wydaje Ci się, że dajmy na to Katarzyna Rak i Katarzyna Ryk mogą obie polecieć używając biletu Katarzyny Rok?
- To ja lepiej przebukuje ten bilet jak Ci tak zależy.- to mówiąc poszła sobie a ja jeszcze chwilę zastanawiałam się czy to wszystko miało miejsce. Rozumiem, pomyłki mogą zdarzyć się każdemu ale zapytać się kogoś czy mu przeszkadza posługiwanie się biletem lotniczym wydanym na inne nazwisko?

Bilet z poprawnymi danymi oczywiście dostałam, ale ta pani chyba dalej nie bardzo mnie lubi.

praca

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 521 (601)

#18833

przez (PW) ·
| Do ulubionych
A propos historii http://piekielni.pl/18775 o traktowaniu paczek i braku zrozumienia słowa pisanego przez kurierów: Mój mąż zamawiał do pracy 18 fiolek z żywymi komórkami do badań w laboratorium. Przesyłka w pojemniku styropianowym oklejona dookoła żarówiasto-pomarańczową taśmą z napisem: "Materiał biologiczny – przewozić w temperaturze pokojowej".

Dostał numer przesyłki i przy śledzeniu paczki okazało się, że takowa na 3 dni utknęła w jednym mieście i nie wygląda jakby chciała się przemieścić. Mąż zaniepokojony o stan przesyłki dzwoni zapytać się co i jak. W odpowiedzi usłyszał:
- Proszę się nie przejmować, paczka pójdzie jutro. Przeczytaliśmy, że to materiał biologiczny więc wsadziliśmy ją do lodówki i nic się nie powinno zepsuć.

Jako, że całość zamówienia kosztowała coś koło 2tys euro mężowi ręce opadły, a rozmówca usłyszał piękną wiązankę niecenzuralnych słów. Paczkę mąż otrzymał następnego dnia, a komórki mógł tylko wylać do zlewu...

firma kurierska

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 618 (668)