Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

bukimi

Zamieszcza historie od: 10 stycznia 2011 - 11:26
Ostatnio: 22 czerwca 2018 - 14:02
O sobie:

Dlaczego mój nick może sugerować płeć piękną?
Bo pochodzi z języka japońskiego, gdzie samogłoska na końcu to norma ;)

PS. Nadal masz wątpliwości? Nie wiesz co oznacza dziwne kółeczko ze strzałeczką?
MĘŻCZYZNA, FACET, CHŁOP, SAMIEC

  • Historii na głównej: 15 z 26
  • Punktów za historie: 9670
  • Komentarzy: 3790
  • Punktów za komentarze: 21343
 
zarchiwizowany

#43368

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Dziś historia o tym dlaczego jedna znajoma ma przydomek „Sherlock”.

Znajoma ma 22-letniego syna, który swego czasu umawiał się z pewną dziewczyną i wszystko zdawało się iść w jak najlepszym kierunku - wkrótce para zaczęła planować wspólny ślub i wesele. Jest jednak jeden haczyk - wybranka serca wyjątkowo nie przypadła do gustu przyszłej teściowej. Jak to bywa z młodymi - wszelkie próby zabraniania kontaktów były z góry skazane na porażkę (co jest o tyle oczywiste, że synek już dawno dorosły, choć niestety chwilowo skazany na mieszkanie z rodzicami).

Gdy tylko przestawało się układać, znajoma-Sherlock zacierała ręce licząc, że tym razem to już na pewno koniec i syn zerwie kontakty z tą dziewczyną. Nie wiadomo czy znajoma była w jakiś sposób związana z ostatnią kłótnią pary, ale ostatecznie sprawa zakończyła się „upragnionym” zerwaniem.

Znowu było cicho i spokojnie, jednak znajomej to nie wystarczało - dotąd cichy, introwertyczny synek zaczął często wychodzić na spotkania ze znajomymi. Co w takiej sytuacji robi kochająca matka? Cieszy się z nowych kontaktów synka? Nie. Zaczyna podejrzewać , że syn coś przed nią ukrywa i rozpoczyna „łowy”, których nie powstydziłby się sam Rutkowski.

Nadszedł dzień kolejnego spotkania ze znajomymi. Sherlock od dłuższego czasu przygotowywała się do tej chwili. Zwolniła się wcześniej z pracy i ruszyła na poszukiwania auta swojego syna. Pierwszym celem było mieszkanie byłej wybranki - niestety pudło… Jednak nie można poddać się tak łatwo - przecież zawsze można zacząć krążyć po mieście i mieć oczy dookoła głowy. I w końcu jest! Oto syn przejeżdża obok swojej mamy, co pozwala jej ruszyć w „cichy pościg”. Nie wiem jak to się stało, że nie odkrył, że jest śledzony. Być może był tak bardzo skupiony na szybkim dotarciu do swojej dziewczyny? Tak, tej samej, z którą „zerwał” kilka tygodni wcześniej. Co można zrobić z takim odkryciem? Poczekać i zorganizować dydaktyczną pogadankę? Nie… lepiej wyskoczyć z auta i stanąć przed docelowym blokiem z okrzykiem „tu cię mam!”.

Mimo wszystko chłopak się nie poddał i stara się nadal utrzymywać kontakt z dziewczyną, ale szczerze zastanawia mnie ile czasu wytrzyma pod taką presją.

rodzinka

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 183 (267)

#31804

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kłopoty finansowe swego czasu skłoniły mnie do przeglądania ogłoszeń o pracę także "z dolnej półki".

Ogłoszenie z pozoru jak każde inne: firma szuka 3 pracowników. Magazyniera, pracownika biurowego i sprzedawcy. Po złożeniu CV i rozmowie okazuje się, że wprawdzie na pracownika biurowego nie masz szans, ale z chęcią przyjmą Cię jako sprzedawcę. Ostatecznie okazało się, że nikt z kandydatów nie jest godzien dostąpienia zaszczytu pracy w biurze, a sprzedawców nagle potrzeba zdecydowanie więcej niż jednej sztuki.

Żeby nie przedłużać, od razu powiem, że praca ograniczała się do chodzenia po mieszkaniach i wciskaniu telewizji o jednoliterowej nazwie. Teren wybierany codziennie metodą chybił-trafił. Oczywiście standardowym chwytem była "grupowa modernizacja telewizji" oraz "wszyscy sąsiedzi już podpisali". Każdy z nowych pracowników został przydzielony do kogoś ze stałej załogi.

Podczas jednego (i jedynego) dnia mojej pracy odwiedziłem takie nory, że żal było patrzeć jak ludzie mieszkają. Co gorsze, to zwykle byli właśnie najlepsi potencjalni klienci! Zdziwilibyście się ile z tych "biednych, pokrzywdzonych" brało pakiety telewizji cyfrowej z pakietem na ponad 100zł/miesiąc.

Jako człowiek młody i jeszcze naiwnie wierzący w ludzkie odruchy, spytałem starszego stażem czy nie żal mu tak chodzić po tych norach i sprzedawać pakiety ludziom, których na to nie stać:
- Nie wolałbyś pochodzić po jakichś porządniejszych dzielnicach?
- No co ty! W takich biednych jest właśnie najlepiej!
- Czemu? Więcej biorą?
- To też. Ale nie tylko to... Co rusz ktoś dopytuje się o "specjalne rabaty" i inne zniżki. I tak co najmniej co tydzień sobie porucham: a to za opłatę instalacyjną, a to za 1szy miesiąc gratis. Czasem nawet jakaś młoda się trafi, jak mamusia ją ładnie poprosi. Raj, nie praca!

Cóż, nie tylko pieniądze i tzw. samorozwój są dobrymi "motywatorami" do ciężkiej pracy. Młodym i napalonym "polecam"...

wciskacze kitu

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 625 (699)
zarchiwizowany

#31571

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Zdarzyło mi się kiedyś pracować w sklepie AGD/RTV. To był (nie)stety krótki epizod w moim życiu, głównie z powodu piekielnej kierowniczki.

Na wstępie zaznaczę, że market był naprawdę wielki, (na pewno ponad 2000m²). Jednocześnie, sumując wszystkie działy, na sklepie pracowało na jednej zmianie około 20 osób.

W związku z tym, że było to otwarcie nowego marketu - cała załoga była nowa, a do zarządzania nią przydzielono również nowoprzyjętą kierowniczkę. Niestety, jej dotychczasowe doświadczenie zawodowe ograniczało się do karcenia biednych kasjerek w jakimś podrzędnym dyskoncie, o czym wkrótce wszyscy zdążyliśmy się przekonać.

1. Normą było zwoływanie OBOWIĄZKOWYCH zebrań całej załogi. (odbywały się średnio raz na tydzień) "Obowiązkowych" wielkimi literami dlatego, że przyjść należało bez względu na to, czy w danym dniu miałeś wolne, czy byłeś daleko na urlopie. Chorzy na L-4 również byli mile widziani. Można by to jeszcze przeżyć, gdyby nie treść tych spotkań. W 9/10 przypadków wszystko ograniczało się do: "Za mało sprzedajecie! Macie sprzedawać więcej!" albo "Proszę dokładniej posprzątać w szatni!". Generalnie nic, czego nie dałoby się załatwić kartką przypiętą do drzwi.

2. Równie pospolite było wymaganie pracy po 11-12 godzin dziennie, gdy w umowie zapisane były dniówki 10-godzinne. Ponieważ market należało przygotować do hucznego otwarcia, a później zalewany był falą ciekawskich klientów przyciągniętych otwarciowymi promocjami, o tygodniowych normach pracy również można było zapomnieć. W skrócie: niektórzy pracowali ponad 2 tygodnie dzień po dniu, bez dnia wolnego, o prawie do urlopu nie wspominając. Oczywiście można by zatrudnić więcej osób, "ale to przecież są koszty!". Wisienką na torcie była próba wyegzekwowania wypłaty tych nadgodzin.*

3. Każdy zna niepisaną zasadę: "klient nasz pan", jednak wypadałoby czasem mieć jakieś hamulce. Ile to razy musieliśmy świecić oczami przed klientem, gdy reklamacja, której w żaden sposób nie mogliśmy uznać, była przyjmowana przez kierowniczkę jednym machnięciem ręki.
Przykład: przychodzi klient z zewnętrznym dyskiem twardym, który mu "nie działa". Test na kilku różnych laptopach wykazuje, że z dyskiem wszystko w porządku. Okazało się, że pan posiada archaiczny komputer, który nie jest w stanie zaopatrzyć dysku w odpowiednie napięcie przez port USB. Dysk używany (czasem mu zadziałał, ale potem gasł) i 100% sprawny, więc zgodnie z zasadami zwrotu gotówki nie może być. Oczywiście kierowniczka musiała udowodnić, że "to sprzedawcy są tacy źli", oddając klientowi pieniądze. Zawsze. A spróbuj przyjąć towar pomijając etap "złotej" kierowniczki - murowany opieprz za niestosowanie się do zasad.

4. Brak klientów? Nuda na sklepie? To tylko wymówki, by sobie usiąść. Zgodnie z 1szym przykazaniem naszej bogini, bez względu na sytuację na sklepie wolno nam się znajdować jedynie w pozycji stojącej. Ewentualnie klęczącej, gdy wycierasz kurz z półek ;) Rozmowy między pracownikami również surowo wzbronione. Połączcie to sobie z pracą 14 dni jedynie z przerwami na sen, a sami poczujecie ten ból.

Zanim pojawią się zarzuty o brak asertywności: oczywiście nikomu taka sytuacja nie odpowiadała, więc z miejsca zaczęły pojawiać się pretensje. A pretensje konsekwentnie ignorowane przerodziły się w masowe zwolnienia. Pod koniec mojej niespełna 3-miesięcznej (!) kariery, na sklepie brakowało już połowy niezbędnej załogi! Centrala nie nadążała z dosyłaniem nowych "ofiar" po przeszkoleniu.

PS. Z tego co się dowiedziałem, niecałe 2 miesiące później sklep został porządnie obrabowany z powodu luk w zabezpieczeniach, co w połączeniu z wyraźnymi pustkami kadrowymi, ostatecznie przyczyniło się do wymiany kierowniczki. Przy okazji pozdrowienia dla tej przemiłej pani.

*O tym jak można legalnie niewypłacać nadgodzin - w komentarzach.

sklep AGD/RTV

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 131 (157)

#27093

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dodam coś od siebie w temacie "dlaczego czasami ciężko znaleźć pracę".

Na moim osiedlu jeden facet założył mały kebab. Malutki biznesik, nawet bez koncesji na alkohol. Początkowo interes szedł dobrze - facet wszystko robił sam i wkładał w to dużo serca, a ceny również miał bardzo korzystne. Nikomu nawet nie przeszkadzało, że nie można posilić się zimnym browarkiem, a właściciel w związku z tym przymykał oko na klientów przychodzących z własnym napojem.

Skoro szło dobrze, to po kilku miesiącach zdecydował się kogoś zatrudnić, aby nie siedzieć samemu całymi dniami. Wyobrażam sobie, że można się naprawdę zmęczyć, gdy się siedzi (a jeszcze częściej stoi) codziennie po 12 godzin, z weekendami włącznie. Ta decyzja okazała się wielkim błędem, a ostatecznie przysłowiowym gwoździem do trumny.

Pierwszy pracownik robił wszystko na odp****l się. Składniki rzucał niedbale, często było czegoś za dużo, czasem było prawie pusto. Ciasto przypalone lub zimne - ogólnie niezbyt smakowicie. Swoją krótką (ok. miesiąc) karierą zniechęcił sporo klientów, co na szczęście zdążył zauważyć właściciel.

Drugi właściciela... okradł i od razu wyleciał. Nie ma to jak dobra motywacja do pracy. Zatrudnić się tylko po to, żeby od razu dobrać się do kasy. Przecież na pewno nikt nie zauważy.

Niestety właściciel nie chciał powiedzieć, czym trzeci pracownik zasłużył na szybką dyscyplinarkę. Usłyszałem tylko magiczne "coś strasznego, wolę nie mówić". Nie wiem co Wam przychodzi do głowy - osobiście wolę za dużo nad tym nie myśleć.

Tak czy siak, ludzie coraz częściej woleli poczekać, aż dostępny będzie właściciel we własnej osobie, konsekwentnie omijając lokal, gdy za ladą znajdował się inny pracownik.
Koniec końców, biznes upadł i do dziś nie ma w pobliżu dobrego fast-fooda, gdzie można by zjeść tanio i w miłej atmosferze urozmaiconej pogawędką z właścicielem...

kebab vs ludzie

Skomentuj (28) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 729 (761)

#26689

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia z czasów studenckich.

Każdy student prędzej czy później miał zapewne okazję spotkać się z takim zjawiskiem jak sprawdzanie obecności na wykładach.
Teoretycznie wykłady są nieobowiązkowe, ale wielu wykładowców lubi uzależnić późniejszą ocenę od frekwencji.

Chyba nie odkryję Ameryki, jeśli powiem, że czasami osoba, która nie mogła pójść na wykład (lub jej się nie chciało) prosiła inną osobę o dopisanie jej do listy obecnych.

Z czasem proceder stał się na tyle popularny, że lista obecności powstawała jeszcze przed wykładem. Dzięki temu każdy mógł się wpisać sam - bez proszenia innych osób o przysługę i bez problemów z podrabianiem charakteru pisma.

Na którymś z kolei wykładzie okazało się jednak, że kłamstwo ma krótkie nogi, gdy na ten sam pomysł wpadło "trochę" więcej osób... I w ten sposób na całe 12 osób obecnych na sali, niespodziewanie spadło zadanie oddania listy z grubo ponad setką nazwisk.

Jak to leciało w jednej piosence: "a miało być tak pięknie"...

uczelnia

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 540 (608)

#23778

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Czytajcie swoim dzieciom. Dużo. A potem zaganiajcie do czytania, żeby potem nie reprezentowały poziomu Piekielnych, których zaraz opiszę.

Wystawiłem ogłoszenie o wynajem mieszkania. Krótkie i treściwe. Do tego 15 zdjęć, żeby ująć każdy kąt. Przy zamieszczaniu ogłoszenia obowiązkowo poprzez formularz należy podać rodzaj budynku (kamienica), piętro, liczba pokoi, miesięczną opłatę za wynajem itp, a do tego dodaje się własny opis.

Opis wyglądał mniej więcej tak: (w skrócie)
"Mieszkanie ogrzewane elektrycznie (piecem akumulacyjnym), woda ogrzewana gazem (junkers).
Mebli ze zdjęć nie ma już w mieszkaniu - wynajmowane mieszkanie jest nieumeblowane."

Pomijając fakt, że co druga osoba przychodzi spóźniona o 30-60 minut (bez wcześniejszego telefonu) to prawie każda ograniczyła przegląd ofert chyba tylko do obejrzenia zdjęć. Ciekawsze przypadki:

1. Dzwoni "klient":
-Bo ja nie mogę trafić pod ten adres. To są te bloki po prawej?
-Nie, to te kamienice po lewej.
-Aaa... To jest kamienica? To ja nie chcę...

2. Oglądanie mieszkania.
-A gdzie są kaloryfery?
-Tu nie ma kaloryferów, trzeba grzać piecem.
-To czemu Pan o tym nie mówił wcześniej?
-...

3. Już na samym wejściu:
-A gdzie są wszystkie meble?!
-Przecież w ogłoszeniu wyraźnie zaznaczyliśmy, że nie ma mebli.
-Ale tak ładnie na zdjęciach wyglądały...

4. Mieszkanie obejrzane, rozmowa o konkretach:
-To ta opłata 700zł za wynajem to jest jednorazowa?
-Nie, co miesiąc.
-A to nas na takie coś nie stać.
(swoją drogą, kto wynajmuje mieszkanie na rok pobierając za to tylko jednorazową opłatę?)

Po każdej takiej rozmowie kolejny raz przyglądam się mojemu ogłoszeniu, sprawdzam czy na pewno wszystko jest w porządku. A tam nadal wszystkie informacje czarno na białym. Całe 6 linijek tekstu do przeczytania i zrozumienia...

po prostu ludzie

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 709 (743)

#19413

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia pokazująca kolejny raz w jakich podłych czasach przyszło nam żyć, gdzie nie możesz zaufać obcej osobie, nawet gdy pięć razy ci wszystko wytłumaczy.

Jest taki bank, który współpracuje z pewną siecią stacji paliw w celu "sprzedawania" swoich kart kredytowych.

Sama idea wydaje się w porządku. Ktoś wypełnia formularz, a po aktywacji karty otrzymuje kilka tysięcy punktów w programie lojalnościowym i 2x więcej niż normalnie przy każdym zakupie paliwa (opłaconym tą kartą).

Niestety, karty w pierwszych miesiącach rozchodziły się szybko, ale później napotykało się już tylko osoby, które albo te karty już mają, albo 5 razy o niej słyszały i są naprawdę pewne, że jej nie chcą.

Spadkowi sprzedaży trzeba "zaradzić", więc szefostwo nakazuje uskuteczniać następujące pomysły:
- proszę unikać słów "karta kredytowa" - zamiast tego używamy "karta dająca punkty",
- w namawianiu proszę skupić się na dodatkowych punktach, jakie otrzyma klient, nie muszą wiedzieć co podpisują.

Zdziwilibyście się ile ludzi w dzisiejszych (niestety często podłych) czasach, jest w stanie wypełnić i podpisać formularz nie czytając go i nie wiedząc o co chodzi! Wszyscy mieli przed oczami tylko dodatkowe punkty i (prawie nieosiągalne) nagrody z katalogu.

Nie byłoby to aż takie złe, bo klient po otrzymaniu karty może z niej zrezygnować bez jej aktywowania. Dowie się o co chodzi i nawet nie musi nigdzie dzwonić (za nieaktywną kartę nie było opłat).

W związku z tym pojawił się kolejny problem: ludzie dostają karty, ale ich nie aktywują, przez co nie mamy z nich zysków. Narzucone rozwiązania:
- spisywać numery telefonów do osób, które biorą kartę, a potem męczyć telefonami, żeby sobie coś tą kartą kupili (zakup kartą automatycznie ją aktywował),
- nie wspominać nic o opłacie (kilkadziesiąt złotych), chyba że ktoś bardzo o to dopytuje.

Szczyt bezczelności i moment, w którym wypisałem się z tego "burdelu" nastąpił, gdy rozmowy z klientami prowadziliśmy pod nadzorem "pomysłowych" przełożonych. Któregoś dnia namawiam klienta do aktywowania niechcianej karty:
-Wystarczy, że pan pójdzie do sklepu i kupi zwykły soczek za złotówkę nową kartą...
-Ale ja nie chcę tej karty. Są za to jakieś opłaty?
-(skoro zapytał) Tak, kilkadziesiąt złotych.
-A to proszę mi to zlikwidować.
W tym momencie, szef szepcze do mnie: "to powiedz mu, że opłatę i tak już naliczyliśmy".

Tego było za wiele. Rozmowy nie były nagrywane, a ja mam bezczelnie kłamać i wyłudzać pieniądze. A jak potem będzie burza, że bank oszukuje klientów, to kto mu to powiedział? Ja! Przecież szef szanowanej instytucji na pewno by nam nie kazał mówić takich rzeczy. Rozmowę z klientem i karierę w bankowości zakończyłem równie szybko...

bank + stacje paliw

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 640 (668)
zarchiwizowany

#17864

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
W komentarzach pod jedną historią pojawiały się Wasze opisy (nie)stosowania przepisów przeciwpożarowych w szkołach itp.
Wiadomo, że często spotykaną normą są kłódki na wyjściach i gaśnicach i generalnie wszystkie możliwe "zabezpieczenia przed ewakuacją".

Z tym, że takie praktyki są wprowadzone "tymczasowo" i jako takie da się je zmienić (otworzyć wejścia, odpiąć gaśnice). Ja chciałbym opisać skrajny przypadek lekceważenia zagrożeń pożarowych, na który niewiele da się poradzić.

Liceum, do którego uczęszczałem przed laty było bardzo charakterystycznym molochem. Budynek był wielkim połączeniem podstawówki, gimnazjum i liceum, a do tego boczne wejście prowadziło do przedszkola. Za moich licealnych czasów był akurat wyż demograficzny, co skutkowało tworzeniem klas od A do G na każdy rok. Spróbujcie sobie teraz wyobrazić jaka masa ludzi przetaczała się tam po korytarzach.

Sęk w tym, że budynek, choć pojemny (sporo sal, długie korytarze, 2 piętra) nie był przystosowany do takiej ilości ludzi. W skrócie: klatka schodowa była tak wąska, że pod naporem niecierpliwej dzieciarni, obok siebie mieściło się 4-5 osób (co daje tylko 2 osoby wchodzące i 2 osoby schodzące jednocześnie). W związku z tym, przedostanie się z jednej sali lekcyjnej do drugiej potrafiło zająć prawie całą krótszą przerwę (10 minut), chyba że ktoś chciał się ślizgać po balustradzie.

Czas przejść do sedna: ćwiczenia ewakuacyjne na wypadek pożaru. Były przede wszystkim zapowiadane kilka dni wcześniej. Ale to nic! Były organizowane "zmianowo"! Czyli o godzinie 11:00 "ćwiczą" klasy 1-3, o godzinie 12:00 klasy 4-6 itd. Właśnie po to, by się w klatce zmieścić w rozsądnym czasie (czytaj: pozwalającym napisać w miarę znośny raport).

Ćwiczenia przeciwpożarowe były omawiane na przedmiocie zwanym PO (przysposobienie obronne) i przez nauczycielkę tegoż organizowane. Oczywiście widząc jak sprawa wygląda, musieliśmy się dopytać o szczegóły i [K]toś z klasy zapytał [N]auczycielkę:
[K] -Dlaczego ewakuację przeprowadzamy na zmiany z innymi klasami?
[N] -Bo budynek nie jest przystosowany do takiej ilości osób przemieszczających się jednocześnie.
[K] -A co będzie, jak wybuchnie prawdziwy pożar?
[N] -... Jak to co? Wszyscy zginiemy!

I to wszystko z rozbrajającym uśmiechem podsumowującym absurdy zastosowań przepisów w polskich szkołach.

sosnowiecki moloch

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 224 (248)

#17609

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historie o rozładowywaniu Tirów przypomniały mi jedną własną.

Rzecz dzieje się, gdy jeszcze pracowałem w pewnym sklepie RTV/AGD.
Ruch był spory, a asortyment szeroki więc codziennie oprócz sobót przyjeżdżała ciężarówka z towarem. Normą było to, że cały sprzęt pomagali rozładowywać zwykli sprzedawcy (którzy często do krzepkich nie należeli).
Warto dodać, że sporą część sprzętu stanowiło duże AGD, które jednak swoje waży.
Dla osób, które nie widziały nigdy rozładunku opiszę jeszcze jak to wygląda: ciężarówka ma tylną "klapę", na której stawia się sprzęt, a potem przyciskiem obok kół uruchamia się "windę", która sprowadza "klapę" z towarem na dół. Oficjalnie przycisk wolno dotykać tylko kierowcy. Ale cóż znaczą przepisy BHP, gdy tyle towaru czeka, a kierownik pogania (czytaj: zajmował się tym każdy, kto miał akurat najbliżej).

Któregoś dnia na tylnej "klapie" stoi już rząd lodówek i pralek, więc trzeba uruchomić windę. Zabrał się za to nasz najmniej rozgarnięty kolega, więc zamiast delikatnie zjechać, windą mocno szarpnęło w bok.
Największa lodówka (taka ok 190cm wysokości) z samej krawędzi zaczęła się chwiać i wyraźnie postanowiła szybciej znaleźć się na dole. Z przerażeniem patrzę, jak kolega ustawia się w miejscu przyszłego lądowania sprzętu z zamiarem jego złapania...
Na szczęście w ostatniej chwili oprzytomniał i zrobił sprawny unik, a lodówka z hukiem położyła się na betonie.

W tym momencie stałem się częścią zdjęcia panoramicznego dobrej jakości, bo wszyscy w zasięgu wzroku (czyli cała ulica gapiów) zastygli bez ruchu. Strach pomyśleć co by było, gdyby kolega "złapał" tą lodówkę, szczególnie że oficjalnie stał na dziale i sprzedawał drobne AGD.

Ciekawy jest też finał: kierownik postanowił przyjąć lodówkę, by potem oficjalnie zwrócić ją do producenta. Zawsze dokładnie obejrzyjcie sobie sprzęt, który kupujecie, bo takowy lubi być "po przejściach".

M.E.

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 533 (571)
zarchiwizowany

#16824

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Czas na historię straganową.

Środek sezonu na kiszenie ogórków, więc na każdym targu ludzie sprzedają całe stosy tego warzywa różnej wielkości w dość niewysokiej cenie.

Tradycyjnie, im mniejsze ogórki, tym droższe za kilogram. Gdyby ktoś nie gustował w kiszonkach, wspomnę, że najmniejsze wychodzą najlepiej.

Na targu różnorodność cen i rozmiarów, ale jedno stoisko przyciągało dobrą ceną przy odpowiednim rozmiarze warzyw. Sprzedawała starsza babka - stragan aż uginał się od tego olbrzymiego stosu ogórów.

Tradycyjnie proszę o foliową reklamówkę, by sobie wybrać te najładniejsze - w końcu cena ta sama.
A tu babka bierze foliówkę, pakuje do niej na dno z 6 wielkich ogórów, z których miałbym mizerię na tydzień, i mi ją podaje.
-Ale ja nie chcę tych wielkich ogórów. Chciałem sobie wybrać małe.
-U mnie można tylko tak.
-A to ja dziękuję.

Wyjaśniło się, czemu właśnie u niej leżał zdecydowanie największy stos ogórków, gdy inni mieli już prawie wszystko wysprzedane.
Ogórków musiałem szukać w innym miejscu ale kupiłem je niewiele drożej.

Chytry traci dwa razy.

lokalny targ

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 159 (189)