Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

clemcia

Zamieszcza historie od: 5 sierpnia 2014 - 12:37
Ostatnio: 2 lipca 2015 - 11:39
  • Historii na głównej: 15 z 15
  • Punktów za historie: 7259
  • Komentarzy: 52
  • Punktów za komentarze: 435
 

#62457

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Do przedwczoraj byłam pewna, że podobne zachowania to jakaś urban legend i nikt normalny by nie był aż tak samolubny.

Miejsce akcji: starszy pociąg Kolei Mazowieckich. Te pociągi mają to do siebie, że miejsca siedzące są jak najbardziej komfortowe, za to miejsc stojących praktycznie nie ma - zero rurek, barierek, czy nawet miejsc, gdzie można się o coś oprzeć, korytarz wąski na tyle, że dwie osoby stojące naprzeciw siebie już zajmują całe przejście. Niby nic niezwykłego w pociągach, jednak czasami te bywają zatłoczone bardziej, niż japońskie metro w godzinach szczytu. Tak też jest w opowieści.

Czas akcji: Piątek, około godziny szesnastej. Największe natężenie rodaków, którzy z pracy i szkoły w stolicy wracają do swoich podmiejskich miejscowości za pomocą kolei. Sama jestem jedną z tych, którzy po zajęciach na studiach spędzają około godziny w tym ścisku, by jakoś dotrzeć do domu. Ale historia akurat nie o mnie.

Akcja właściwa: Pociąg nadjeżdża, chmara ludzi pakuje się do środka, mi też się udaje wcisnąć, staję dokładnie nad miejscami oznaczonymi ludzikiem z brzuszkiem oraz ludzikiem z dzieckiem na kolanach - miejsca dla ciężarnych i osób z małymi dziećmi. Miejsca zajęte przez cztery mocno leciwe panie z gatunku damessa w futrze. Pomimo ładnej pogody, wszystkie szczelnie opatulone. Jakimś cudem udaje mi się wyciągnąć książkę, w którą się zagłębiam. Cudem, bo pociąg wypełniony jak puszka sardynek.

Po paru minutach słyszę głos po mojej prawej stronie. Patrząc w tym kierunku zauważyłam [K]obietę w ciąży. Może nie jakiejś zaawansowanej, ale dało się brzuszek zauważyć. Nie mam USG w oczach, ale obstawiam okolice piątego - szóstego miesiąca. Myślałam że poprosi o ustąpienie oznaczonego dla niej miejsca, ale aż tak "chciwa" nie była.

[K]: Ja otworzę okno, bo bardzo słabo się czuję.
I zaczyna się nachylać nad leciwymi paniami, by te przypadkiem się nie zmęczyły otwieraniem okna. Na to obrusza się jedna z [D]amess i całkiem zręcznie blokuje ruch w stronę okna.
[D]: Dopiero wsiadła i już się rządzi?! Nikt mi nie będzie mojego okna otwierał! Nie pora na takie otwieranie i ja się przewiać nie dam!

Oczy mi się robią jak pięciozłotówki. Patrzę na dziewczynę, która robi się coraz bardziej zielona i zastanawiam się, czy zamierza zwymiotować, czy zemdleć, po cichu licząc na to pierwsze i kierunek pani blokującej okno. Niestety, raczej prędzej jej do omdlenia. Inne panie wtórują przewodzącej, że za zimno i się nie będą narażać. Cóż z tego, że inni ludzie nie mają czym oddychać... One wsiadły pierwsze, to one będą dysponować "swoim" oknem.

Włączam się w dyskusję, tłumacząc że kobieta w ciąży i pokazując widoczny jak wół obrazek nad siedzeniem damy w futrze. Ta pozostaje niewzruszona, bo swoje lata ma i nie będzie pomagać gówniarom, co nie umieją nóg trzymać razem. Otwieram okno bez proszenia, kobieta zamyka je z taką siłą, że jeszcze chwila i przytrzasnęłaby mi palce. Cała sytuacja ma jednak jeden dobry aspekt - stworzone zamieszanie sprawia, że ludzie się jakoś organizują, ktoś z dalszych siedzeń ustępuje miejsca i kobieta zostaje usadzona na wygodnym miejscu przy otwartym oknie. Po kilku stacjach na szczęście udaje mi się odsunąć od starszych pań i ich szczelnie zamkniętego okna, przy którym nawet mi zaczynało się robić słabo.

Czemu nie zrobiłam nic więcej, nie odpyskowałam owej pani, nie użyłam argumentu siły? Są takie sytuacje, że mi zwyczajnie brakuje języka w gębie, szczególnie że od małego wpajano mi jak mantrę szacunek do starszych i słabszych ludzi. Nikt jednak nie ostrzegał, że będzie to tak cholernie trudne.

komunikacja_miejska

Skomentuj (36) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 551 (625)

#62349

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zapisałam się jakiś rok temu awaryjnie na kierunek studiów, którego jednak nie rozpoczęłam. Wszelkie opłaty uiszczone (przynajmniej tak mi się zdawało), papiery zabrane tuż po rozpoczęciu roku akademickiego, z tym uniwerkiem nie miałam przez dłuższy czas nic wspólnego.

Aż po pół roku od całej sytuacji otrzymałam list z uczelni, z której wyniosłam się kilka miesięcy wcześniej. Wynikało z niego, że zalegam z opłatą na niebagatelną sumę 4 złotych. W liście, którego samo wysłanie kosztowało pewnie więcej niż ta zawrotna kwota, był też numer mojego indywidualnego konta, na które mam wpłacić zaległą sumę. No trudno, byłam pewna że jestem już na czysto z uniwerkiem, ale widocznie się pomyliłam.

Kilka minut później siedziałam już nad przelewem. Przedsięwzięcie się nie powiodło - numer konta, na jaki miałam przelać pieniądze, okazał się niepoprawny. Postanowiłam zadzwonić w tej sprawie do dziekanatu. Okazało się, że moje konto zostało już zlikwidowane, czy też dezaktywowane - już nie pamiętam. Pani z dziekanatu, zapytana o inną możliwość uiszczenia opłaty, nabrała wody w usta. Powiedziała, że zadzwoni do mnie w tej sprawie "dzisiaj lub jutro". Minęło kolejne pół roku, a telefonu i innych listów nie było. Myślałam, że opłatę mi umorzono, bo zabieganie o kilka złotych wydawało się trochę bez sensu. Jednak się pomyliłam.

Dostałam bowiem maila zatytułowanego "Drogi Studencie", gdzie nawet nie zostały wymienione moje personalia. W nim wiadomość, że mam do zapłacenia zaległą kwotę plus odsetki. W innym wypadku odpowiednie służby zajmą się windykacją. W załączniku był dokument podobny do tego, który dostałam papierowo pół roku temu. Z ciekawości sprawdziłam numer konta, na który miałam zrobić przelew. Był taki sam jak wcześniej. Raz kozie śmierć, spróbowałam zrobić przelew - a nuż moje konto jakoś aktywowano? Niestety, sytuacja sprzed paru miesięcy się powtórzyła, przelew nijak nie przechodził.

Może ta cała windykacja to nie jest aż taki głupi pomysł? Ja niestety nie mam już pomysłu, jak dostarczyć uczelni należność. Wpłacenie kwoty na konto uczelni nie wchodziło w grę, propozycja opłaty w bilonie do ręki też nie przeszła...

Uczelnia

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 351 (401)

#61809

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wybrałam się ostatnio na dość krótką wycieczkę komunikacją miejską, konkretnie autobusem. Zajęłam miejsce przy oknie, naprzeciwko mnie siedziała jakaś kobieta w średnim wieku, a oba miejsca "z brzegu" były ostatnimi wolnymi w tej części pojazdu.

Na na następnym przystanku wsiadło kilka osób. Najpierw para dość pulchnych dzieciaków w wieku 10-12 lat, które natychmiast zajęły miejsca obok mnie i kobiety naprzeciwko, po czym zajęły się swoimi sprawami. Niedługo po nich weszła mała staruszka i stanęła przy naszych siedzeniach. Pani z gatunku tych ciepłych starowinek, które są zbyt nieśmiałe, by poprosić o miejsce, pomimo swojego naprawdę zaawansowanego wieku i widocznych problemów z poruszaniem. Spojrzała tylko na mnie z niemą prośbą o ustąpienie miejsca, bo dzieciaki z brzegu nawet na nią nie spojrzały. Zrozumiałam je - nie każdy się musi rzucać z propozycją miejsca dla każdej starszej pani, gdy o to nie prosi, a do tego były zajęte rozmową. Wstałam z miejsca, a staruszka uśmiechnęła się i podziękowała. Potem ze sporym trudem wgramoliła się na "moje" miejsce, pod okno. Też mnie wtedy złapał dobry humor, bo miło pomóc komuś, kto to doceni.

Po chwili uśmiech zszedł mi z twarzy, a na jego miejscu pojawiło się wielkie zdziwienie, gdy... starsza pani wyjęła z torebki kanapki, podała je dzieciakom obok i zaczęła mówić do nich po imieniu. Po krótkiej chwili przysłuchiwania się ich rozmowie okazało się, że owa kobieta jest ich babcią.

Rozumiem, że można nie lubić ustępować innym i nie odebrać odpowiedniego wychowania, ale jednocześnie nie wyobrażam sobie samemu usiąść, zdając własną osiemdziesięcioletnią babcię na łaskę obcych pasażerów.
Z jednej strony zachowanie dzieci piekielne, a z drugiej staruszka nawet słowem nie odezwała się odnośnie tej sytuacji, więc pewnie nie widziały w tym nic złego i w taki sposób są wychowywane.

komunikacja_miejska

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 614 (708)

#61387

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jedna z wielu historii na temat komunijnych zawrotów głowy.

Gdy byłam jeszcze w podstawówce, przyszedł dzień Pierwszej Komunii, a przedtem przygotowania do tego wydarzenia. Sumy pieniędzy na wszelkie ozdoby kościoła/chlebki/chusteczki niebagatelne, najwięcej natomiast rodzice wydali na sukienki.
Wszystkie dziewczynki w szkole miały mieć identyczne sukienki, odgórnie narzucone przez nasze katechetki, żeby "stać przed Bozią równi i solidarni" i "by nikt nie poczuł się gorszy lub lepszy na podstawie ubrania". Niby kilka stów trzeba było na nie wysupłać, a kreacje i tak były zrobione z paskudnego materiału przypominającego ceratę i zaprojektowane szkaradnie. No ale nie ma wyjścia, miało być jednolicie i było. Sukienka po wszystkim trafiła na dno szafy.

Rok później komunię miała moja kuzynka, chodząca ze mną do tej samej szkoły. Cioci się nie przelewało, kiedy więc zobaczyła że sukienka z obecnego roku jest prawie identyczna jak z poprzedniego, poprosiła o użyczenie mojej starej sukienki na ten szczególny dzień. Oczywiście, zgodziliśmy się, nam i tak się więcej nie przyda, a kiecka nie wyglądała na zniszczoną, wiele gorzej też już wyglądać nie mogła. Ciocia jednak spotkała się z wielkimi oporami ze strony katechetek. Że sukienka z tego roku ma trochę inny wzór na rękawach, że kokardę dali trochę inną i jak ktoś się przypatrzy, to zauważy różnicę. A przecież wszystkie dziewczynki mają wyglądać tak samo, a mała może się źle poczuć, że ma starą zamiast nowej. Chcąc lub nie, ciocia w końcu ustąpiła i zapłaciła za kolejne niewarte swoich pieniędzy szmacisko, chociaż za takie pieniądze dałoby się upolować coś w naprawdę dobrym guście.

Czas na finał. Niedługo przed komunią, rodzice dowiedzieli się, że tego samego dnia i o tej samej godzinie w komunii brała będzie udział szkoła prywatna z naszego miasta. Żeby nie tworzyć podziałów, postanowiono wymieszać całe towarzystwo, specjalnie w rzędach umieszczając po kilka dziewczynek z innych szkół. W szkole prywatnej panowała dowolność w wyborze strojów, dzięki czemu jedne dziewczynki wyglądały jak księżniczki lub panny młode, a drugie patrzyły na nie smutne w swoich ceratowatych koszmarkach o zbliżonej cenie. Zdjęcia też budziły lekkie zdziwienie, bo nikt już nie myślał o równości i uczuciach dzieci, które z początku były tak ważne. Ja wiem, że komunia ma być sakramentem, a nie kolejnym wydarzeniem komercyjnym, ale podobna hipokryzja wyprowadza mnie z równowagi niezmiennie od lat.

Chyba jednak różnica w sukience mojej kuzynki na tle innych nie byłaby aż tak widoczna...

komunia

Skomentuj (70) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 628 (730)

#61354

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia sprzed paru miesięcy. Miałam z komputerem dziwny problem - sam się wyłączał w najbardziej strategicznych momentach jego używania. Praca licencjacka za pasem, niebagatelna suma na ewentualną naprawę uzbierana i zabieram komputer do serwisu.
Serwis duży, piękny, na rynek wszedł ze sto lat temu. Zadowolona - skoro interes się kręci, to mojego potwora też naprawią - mówię o problemie. [P]an patrzy na mnie jak na kogoś, kto potrafi jedynie odpalić kompa i włączyć Internety.

[P] Więc co z nim jest?
[J] Wyłącza się sam, gdy jest tylko trochę obciążony. Czy to program graficzny, czy film, czy pisanie czegoś...
[P] Rozumiem, więc naprawa...
I tutaj chyba powinnam była zakończyć rozmowę grzecznym pokiwaniem główką, ale coś mnie podkusiło, by podzielić się swoimi spostrzeżeniami.
[J] Działo się to rzadko, z raz na tydzień, a teraz kilkanaście razy dziennie. Podobno może chodzić o grafikę... (Pan zapisał coś na kartce), ale z drugiej strony komputer nie ma za wiele pamięci RAM (znowu jakiś zapis).
[P] Mi się wydaje, że pewnie dysk twardy jest zawirusowany, po takich objawach.
[J] Tak, to całkiem możliwe. (Pan poczynił kolejny zapis na karteczce).
[P] To my się nim zajmiemy, potrwa to najwyżej 2-3 dni. Proszę potwierdzić zlecenie.
[J] Zależy mi, żeby go dostać jak najszybciej. Wie pan, studia, te sprawy, nie mogę za długo zostać bez.

Pan ze zrozumieniem pokiwał głową i wyciągnął w moją stronę karteczkę, na której pisał. I co się w niej znalazło?
- Wymiana grafiki - xxx zł
- Dodanie pamięci RAM - xxx zł
- Wymiana dysku twardego - xxx zł
A później kilka minut wyjaśniałam, że nie chcę wymiany tych wszystkich elementów, tylko sprawdzenia hardware'u i naprawę tego elementu, który jest zepsuty. Pan najwidoczniej był niezadowolony, że cena za usługę spadła z paru ładnych stów do pięćdziesięciu, które bierze za diagnostykę. No ale nadal miały to być najwyżej dwa dni, a może nawet skończy tego wieczoru. Zerknął jeszcze na naklejkę na obudowie mojego maleństwa.

[P] Ten komputer chodzi ma systemie X?
[J] Niestety tak.
[P] To ja chętnie wymienię na system Y! Nowszy, lepiej pracuje i kosztuje tylko...
[J] System to chyba teraz najmniejszy problem. Pomyślę nad zmianą, jak będzie go na czym instalować.
[P] Ale to może być wina systemu!
[J] W takim razie niech Pan sprawdzi hardware. Jeśli wszystko tam w porządku, to zmienię ten system.

Dwa dni. No dobrze, kolejna wymówka, by sobie odpocząć od pracy licencjackiej. Wieczorem dnia trzeciego dzwonię do Pana o komputer. Dowiedziałam się, że "jest w trakcie testów" i najpewniej jutro, najpóźniej pojutrze, będzie już całkowicie zdiagnozowany. Kolejne trzy dni - cisza. Zdenerwowana zadzwoniłam, prosząc o wyjaśnienia o stanie komputera. Zdziwiona Pani oświadczyła, że komputer zostanie "niebawem zdiagnozowany", bo "mają spory ruch". Kiedy powiedziałam, że podobno od sześciu dni komputer jest testowany, zaczęła nieskładnie tłumaczyć, że chyba pomyliła komputery i jutro mogę przyjeżdżać, to go wyczyszczą i oddadzą. Tylko żebym przyjechała po południu.

Rano kolejny telefon, że jeszcze z dobę to zajmie, bo system mam tragiczny i nie chce współpracować. Co ma system do sprawdzenia sprzętu - nie pytajcie, nie jestem za dobra z informatyki. I chyba nie tylko ja. No to czekam dalej, bo jestem wyjątkowo wyrozumiałą osobą.
Po około jedenastu dniach od dodania, kiedy telefon wciąż milczał, dzwonię że muszę zabrać komputer, skoro dalej nie jest sprawny. Kiedy po niego przyjechałam, Pan już nie był taki przyjemny. Napisał krótką notatkę o tym, co zostało w komputerze poczynione i że wcześniejszy odbiór z winy klienta. Tak więc w domu zagłębiłam się w lekturę, której już jednak nie przytoczę. Dowiedziałam się z niej tylko, że w systemie nie zauważono większych nieprawidłowości, a cały sprzęt jest sprawny. Ponadto, ponoć Panom z serwisu ani razu się nie wyłączył. Nie dziwię się, skoro prawie go nie ruszali. Sprawdzenie komputera pokazało, że jednak coś zrobili - w dniu, kiedy telefon odebrała kobieta, Panowie wgrali mi do systemu kilka aktualizacji. Nie, nie pomogły, komputer już pierwszego dnia odmówił mi posługi.

Zgodnie z obietnicą, znajomy zmienił mi system. Również nie podziałało, wyłączał się jeszcze częściej, chociaż gry chodziły sprawniej. Niesłychane.

Na szczęście jest to historia z happy endem. Oddałam komputer do innego serwisu, gdzie w dwa dni wykryli zepsutą płytę główną. Jej wymiana zadziałała, a sprzęt chodzi bez zakłóceń po dziś dzień. Wiem tylko, że do tamtego serwisu więcej nie zawitam.

serwis komputerowy

Skomentuj (30) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 366 (438)