Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

doktorek

Zamieszcza historie od: 8 października 2011 - 0:46
Ostatnio: 16 kwietnia 2021 - 11:13
  • Historii na głównej: 7 z 16
  • Punktów za historie: 6266
  • Komentarzy: 566
  • Punktów za komentarze: 4036
 

#64102

przez (PW) ·
| Do ulubionych
To może taka historia koleżanki i piekielnego, dajmy na to Grzesia. Wspominałem o tym w innej historii.

Koleżanka poznała Grzesia na jakimś spotkaniu w kościele (oaza, czy coś podobnego).

Koleje życia Grzesia były różne: od podobno lubiącego luksusy i szemrane interesy biznesmena, który po wypadku zaczął szukać innej drogi w życiu, przez zafascynowanie islamem, po nagłe nawrócenie. Grześ poczuł na sobie rękę Bożą i dziś udziela się w różnych katolickich kręgach, wygłasza świadectwa nawrócenia po kościołach itp. Wydaje się interesującą osobą: przystojny, obdarzony radiowym głosem, uduchowiony.

Koleżankę, która czuła potrzebę pogłębienia życia duchowego zafascynowała jego osoba i historia nawrócenia. Wielokrotnie rozmawiali telefonicznie i przez Internet na tematy wiary (Grześ przebywa od kilku lat na stałe we Francji, a do Polski rzadko zagląda). Koleżanka zaczęła go traktować jak dobrego znajomego, a nawet przyjaciela. Jak to często jednak w życiu bywa Grześ poczuł coś więcej (nie zbrodnia). Doszedł do przekonania, że Bóg daje mu ją w nagrodę za jego nawrócenie. Zaczął o tym przebąkiwać w różnych rozmowach. Znajomej, jak to rasowej kobiecie, pewnie nawet to się podobało i schlebiało, ale jako, że nie czuła tego samego do niego, zaczęła go stopować. Grześ robił się jednak coraz bardziej nachalny. Zaczął uważać, że ma wobec niej jakieś prawa. Robił jej wyrzuty za sposób prowadzenia się, czy kontakty z innymi facetami. Postanowiła postawić sprawę jasno i wyraźnie powiedziała mu, że nie interesuje jej związek z nim, że nic do niego nie czuje i nie życzy sobie, by jej dyktował co może robić, a czego nie. I zaczęło się!

Gdy do Grzesia dotarło, że koleżanki nie interesuje rola, w której ją widział, dostał szału. Stwierdził, że w takim razie obraził się na Boga, który nie dał mu tego, czego pragnie i teraz będzie sikał na wszystkie świętości, w tym Biblię. Zaczął wydzwaniać, smsować i pisać pełne pretensji komentarze na facebooku. Żadne rozmowy nie przynosiły efektu. Groził zemstą, problemami w pracy. Potem zaczął jej wygrażać kolegami z Legii Cudzoziemskiej. Przy okazji subtelnie zagroził i jej matce, jak również księdzu, który był ich wspólnym znajomym, a który zaniepokoił się jego reakcją na otrzymanego kosza.

Oczywiście wszystko robił tak sprytnie, że nie używał wprost słów, które byłyby groźbą karalną, ale sens jego wypowiedzi był jednoznaczny. Przerażona koleżanka po jednym z jego telefonów, nagrała jego wypowiedź i poprosiła mnie, abym ją zawiózł na policję (była ta już późna wieczorna pora). Mieliśmy pecha. Panowie policjanci oglądali akurat mecz Brazylia-Niemcy i nie byli zadowoleni, że ktoś im przeszkadza. Dyżurny wprost zapowiedział, że sprawy nie przyjmą, jeżeli w rozmowie nie padły słowa typu: zabiję, pobiję itp.. Odmówił nawet przesłuchania nagranych pogróżek celem ich oceny. Pojechaliśmy na inną komendę i tam dopiero trafił się policjant, który sprawę przyjął nie jako groźby karalne, ale nękanie (ale i tak musiała trafić na tą pierwszą komendę, bo to oni się takimi sprawami zajmują dla miejsca zamieszkania koleżanki) i poradził jak postępować.

Sprawa po ponad tygodniu trafiła do właściwej komendy. Prowadząca policjantka w pierwszej rozmowie nawet wydawała się w porządku, ale z każdą kolejną rozmową (koleżanka chciała wiedzieć co się dzieje w sprawie i przekazać informacje o nowych pogróżkach i telefonach) stawała się mniej miła. Nie było jej to na rękę. Co prawda Grześ przebywał we Francji, ale w wakacje miał przyjechać na parę dni do Polski, więc koleżanka przekazała policji dokładne informacje, gdzie i kiedy będzie go można zastać (wiedziała o tym, bo jeszcze zanim sprawa się zaczęła mieli się spotkać w Polsce, a nawet on ją gdzieś tam zapraszał). Niestety policja wkrótce umorzyła sprawę z powodu braku możliwości skontaktowania się z Grzesiem. Pytaniem bez odpowiedzi jest, czy w ogóle taką próbę podjęła?

Grześ nie przestał jednak nękać znajomej. Za nic nie mógł zrozumieć, że koleżanka zwyczajnie zaczęła się go bać i o żadnym kontakcie nie mogło być już mowy. Każdego dnia (czasem po kilka razy) próbował dzwonić. Nie odbierała telefonów od niego, musiała zlikwidować konto na facebooku. Zaczął się nagrywać na pocztę głosową. W tych wiadomościach na przemian błagał, prosił, groził, obrażał, wyznawał miłość i manipulował byle tylko skłonić ją do odebrania od niego telefonu i rozmowy. On, człowiek nawrócony, którego ponoć sam Bóg dotknął, groził np. rzuceniem klątwy. Groził, że popełni samobójstwo w urodziny koleżanki, by zawsze ten dzień kojarzył jej się z jego śmiercią, a jego krew miała znaleźć się na jej rękach. Wielokrotnie informował w nagraniach jak przygotowuje się do popełnienia tego samobójstwa, jak wynosi leki ze szpitala, w którym pracuje, że ostatni raz widzi się żywy z rodziną. Wysyłał listy, żeby koleżanka dobrze wiedziała co planuje zrobić i że to jej wina. Znajoma miała nadzieję, że po jej urodzinach (we wrześniu) będzie mu głupio i więcej się nie odezwie, ale cudownie zmarwychwstały dalej próbował do niej dzwonić.

Raz nie wiedząc, że to on (zadzwonił na domowy) przypadkiem odebrała. Wykrzyczała mu wszystko co o tym sądzi, zapowiedziała, że nie życzy sobie z nim kontaktu, że się go boi. Nie podziałało, dalej dzwonił, dalej gdy próbowała reaktywować konto na facebooku, wypisywał pełne pretensji komentarze. Zdarzało się, że wykorzystywał również swoich znajomych, by próbowali ją skłonić do oddzwonienia do niego. Kiedyś zaesemesowała kobieta prosząc, by znajoma skontaktowała się z Grzesiem, bo od tego on uzależnia pozostawienie tej kobiety wśród znajomych na fejsie, a jej na nim zależy. Dacie wiarę? Przecież to totalnie chore! Koleżanka ostatecznie musiała zmienić numer telefonu.

Znajoma dowiedziała się w międzyczasie, że miał on już w swojej przeszłości podobną sprawę we Francji. I ma tam nad sobą ustanowioną z tego powodu jakąś prawną kuratelę, czy zawiasy. Niestety z Polski nic mu nie można zrobić. Wprawdzie koleżanka poodcinała wszystkie drogi kontaktu, którymi mógł ją nękać, ale wciąż się boi. Nie wie co będzie, gdy on przyjedzie do Polski, a zna jej adres. Gdy jeszcze nie wiedziała co to za typ człowieka podała mu go, bo coś religijnego jej tam przysyłał.

A Grześ? A Grześ nadal zgrywa świętoszka i jest wielbiony w sieci przez grono osób zafascynowanych jego nawróceniem. Co jakiś czas próbuje oczerniać koleżankę. Ostrzega przed nią różne osoby, podaje za przykład złego prowadzenia się itp.

Skomentuj (32) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 385 (541)

#52000

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Trochę o tym jak działają Urzędy Pracy.

Moja bratowa pracuje w jednym z wojewódzkich urzędów pracy. Pracowała w rejestracji bezrobotnych. Jako, że Urząd chciał uskutecznić rejestrację elektroniczną, wysłał dwie pracownice (bratową i jej koleżankę) na odpowiednie, kilkudniowe szkolenia. Najpierw do Krakowa, potem kolejne do Zakopanego. Dziewczyny cieszyły się, że wreszcie będą miały odpowiednie kompetencje w tym zakresie.

Niestety dzień po powrocie ze szkolenia okazało się, że w Urzędzie przeprowadzono przetasowania. Bratowa została przeniesiona z rejestracji do działu zajmującego się ZUSem. Bratowa zna się na tych sprawach tak samo dobrze jak na fizyce kwantowej (studiowała turystykę). Z tego działu natomiast jedyna kompetentna osoba odeszła na emeryturę. Pozostała tam tylko jedna osoba, która pracowała w tym dziale dwa miesiące. Na miejsce bratowej do rejestracji trafiła starsza kobieta, która w życiu na tym stanowisku nie pracowała.

Suma summarum: kasa na wyjazdowe szkolenia wydana, ale nikt nie pracuje zgodnie z nabytymi kompetencjami. Bezrobotni będą w siódmym niebie. W takim Urzędzie z pewnością dostaną wartościowe porady i zostaną sprawnie obsłużeni.

miasto wojewódzkie

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 482 (530)

#44017

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Na co komu straż miejska?

Do niedawna myślałem, że do tego i owego, oprócz wystawiania mandatów, się przydają. Po wczorajszym straciłem tę wiarę.

Kraków, Nowy Kleparz. Wracałem z pracy. Mróz jak cholera. Stoję na przystanku tramwajowym i widzę, że po drugiej stronie na ławce leży jakiś facet, pewnie bezdomny. Nie wiem, czy śpi, czy coś się stało, bo się nie rusza. Ludzie oczywiście gościa nie widzą. Pomyślałem sobie, że pójdę i sprawdzę, czy wszystko gra. Okazało się, że facet podpity i tylko spał. Normalnie dałbym sobie spokój, ale mróz dość ostry i spanie w takich warunkach może oznaczać ryzyko zamarznięcia. Próbowałem obudzić człowieka i nakłonić do przenosin w cieplejsze miejsce, ale bez większego skutku.

Postanowiłem zawezwać jakoweś służby, aby go zabrały do jakiegoś schroniska. Nie bardzo się orientowałem kto byłby odpowiedni dlatego zadzwoniłem na 112. Odbiera facet, tłumaczę w czym rzecz, a ten mi każe dzwonić na 986 na straż miejską. Pytam, czy nie może mnie przełączyć, ale gdzie tam. A ja głupi myślałem, że taka jest idea tego numeru. No cóż może i źle myślałem.

Zadzwoniłem na straż miejską, odebrała jakaś kobieta, tłumaczę od nowa w czym rzecz. Wysłuchała i mówi, abym się nie rozłączał to mnie przełączy do oddziału odpowiedniego dla tego rejonu. No nic czekam. Po 5 minutach melodyjki odebrał w końcu jakiś facet. Znowu tłumaczę o co chodzi. Ku mojemu zaskoczeniu po wysłuchaniu mnie facet mówi, że znowu gdzieś mnie przełączy. Kolejne połączenie i po raz kolejny tłumaczę co chodzi. I znowu jakiś facet po drugiej stronie mówi, że przełączy mnie dalej. Niby przełączył, ale tym razem podczas tego przełączania połączenie zostało zerwane.

Przestali odbierać ode mnie telefony. Przez pół godziny nie udało mi się ponownie do nich dodzwonić.

Zastanawiałem się kto jeszcze mógłby gdzieś przetransportować bezdomnego. Pomyślałem o pogotowiu, ale bezwiednie wykręciłem numer na policję. Pan dyżurny mnie wysłuchał i zaproponował bym zadzwonił na straż miejską. Tłumaczę więc, że właśnie tam dzwoniłem, ale mnie zbyli, przełączając i w końcu nie odbierając moich telefonów. O dziwo pan policjant powiedział, że oczywiście w takim razie oni się tym zajmą. Uff, wreszcie, bo już zdążyłem solidnie zmarznąć, uciekło mi przy okazji kilka tramwajów.

Tak więc brawo dla policji. Po co jednak jest straż miejska? Przestałem rozumieć.

Kraków

Skomentuj (32) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 832 (874)

#42968

przez (PW) ·
| Do ulubionych
To może o pewnej piekielnej sąsiadce z mojej ulicy w rodzinnej miejscowości.

Pani ta w swej młodości była nauczycielką, a nawet dyrektorką szkoły (pi razy drzwi 2 nauczycieli, 4 uczniów, klasy 1-3 – były takie małe szkółki za PRL-u).
Czasy były inne, więc w takiej szkółce dzieciaki zamiast się uczyć to często skrobały Piekielnej ziemniaki albo wykonywały na jej rzecz inne prace. Kiedy przychodziły do nas do gminnej szkoły do klasy czwartej, dzieciaki z tej szkoły miały zawsze największe problemy z nauką.

Kiedyś Piekielna zapisywała jakieś zdanie na tablicy i wypisała pięknie słowo "ktury". Jedno z dzieci odważyło się jej zwrócić uwagę, że który pisze się przez "ó". Wydarła się na nieszczęśnika, że bezczelny, że cham. Wytargała za czuprynę.
- Jak śmiesz gówniarzu mi uwagę zwracać? Swojej matce sobie zwracaj!

Jako dyrektorka szkoły miała obowiązek zrobić plan ewakuacyjny obiektu. Nie bardzo wiedziała jak to zrobić, więc na konferencji dyrektorów prosiła dyrektorki innych szkół, by jej pożyczyły swoje plany to ona sobie przerysuje (wtedy nie było jeszcze ksera).

Piekielna zawsze była osobą konfliktową i nieużytą, a jej mąż totalnie zastraszonym pantoflarzem. Ulica, na której mieszkałem i mieszkała Piekielna dopiero powstawała. Ot, sprzedano działki w rejonie, gdzie wcześniej były pola. Ludzie się pobudowali, ale ulica to była raczej polna dróżka, o szerokości może 2 metrów. Mieszkańcy postanowili zrobić porządną drogę z asfaltem. By to jednak zrobić wszyscy musieli się cofnąć i pod drogę przeznaczyć pas o szerokości 2 metrów ze swoich działek. Cofnęli się wszyscy oprócz Piekielnej.
Do dziś jak się jedzie ulicą w miejscu, gdzie mieszka Piekielna, jej ogrodzenie wystaje na dwa metry w drogę, jak pomnik głupoty. Bo ona nie potrzebowała drogi. Wystarczyło jej to co było. Nie przeszkadza jej to oczywiście z drogi korzystać. Kiedy kładziono asfalt i robiono pobocza jej mąż dostał od niej prikaz połamać krawężniki. Miał pecha, że tłukł je młotem, gdy my w pobliżu graliśmy w piłkę. Później za to miał sprawę w sądzie.

Kiedy instalowano telefony musieliśmy ciągnąć linię okrężnie z sąsiedniej ulicy, bo Piekielna nie zgadzała się, żeby kable przechodziły przez jej powietrze. Sama miała telefon już wcześniej, więc kable do niej dochodziły, ale dalej puścić nie pozwoliła.

Ostatnio robią główną drogę (Kielce-Częstochowa). Przez pewien czas wyjazd z mojej ulicy był całkowicie zablokowany (głęboki wykop). Naprzeciwko Piekielnej jest pole (ugór zarośnięty trawą). Przez ten ugór można było przejechać do sąsiedniej ulicy i wydostać z miejscowości. Zaznaczam, że pole to nie jest własnością Piekielnej. Mieszkańcy ulicy korzystali z tego przejazdu. Po dwóch dniach nagle w trawie pojawiły się betonowe słupki, bloczki ułożone tak, by zablokować tą możliwość wyjazdu. Dobrze, że w tym czasie częściowo zasypali dziurę na wjeździe i znowu dało się normalnie wyjechać z ulicy.

Ciężko jest żyć z takim sąsiadem, który sabotuje wszystkie inicjatywy sąsiedzkie. Kiedy moi rodzice i sąsiedzi próbowali rozmawiać czasem z jej mężem, biedak mówił, że on to może i by się zgodził, ale żona nie pozwala.

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 682 (748)

#41766

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Piekielne zabawy z dzieciństwa.

Uwaga matki, macie syna? Lepiej drżyjcie co on tam robi kiedy nie patrzycie.

Czasami, gdy tak przypomnę sobie co robiłem w dzieciństwie zastanawiam się jakim cudem nic mi się nie stało i nie stało moim braciom i kolegom.

Piekielne zabawy:

1. Konkurs na przebieganie przez jezdnię, jak najbliżej przed jadącym autobusem.

2. Wspinaczka na kościelną wieżę, gdzie drewniane schody były tak spróchniałe, że rozsypywały się w rękach. Na wieży i poddaszu mieliśmy „bazę” i wiele kryjówek, gdzie chowaliśmy się przed kościelnym, gdy próbował nas pogonić. Wieża wysoka na czterdzieści parę metrów praktycznie nie miała stropów. Były tylko pojedyncze belki łączące mury. Grubość belek nie przekraczała 20 cm. Ulubioną zabawą było chodzenie po tych belkach od muru do muru nad 20 metrową przepaścią.

3. Chodzenie po gzymsach miejscowego pałacu na zewnętrznych ścianach. Pałac był przez lata w remoncie. Dookoła ścian były wykopy głębokie na kilka metrów, a my nad nimi chodziliśmy na wysokości piętra (od normalnego poziomu gruntu) przyklejeni do ściany po gzymsach o szerokości maksymalnie kilkunastu cm.

4. Wchodzenie na mur kościelny po kablu pod napięciem. Obok kościoła była na skarpie figurka Matki Boskiej. Oświetlona. Kabel od tego oświetlenia się urwał i zwisał swobodnie wzdłuż muru. Wchodziliśmy po nim na górę. Raz jednego z nas prąd „kopnął”, na szczęście niegroźnie. Wtedy dopiero zorientowaliśmy się, że kabel cały czas był pod napięciem. Co inteligentnego wymyśliliśmy? Zauważyłem, że jeśli przyłożyć liść unerwieniem do odizolowanej części przewodu to kopie. Zabawa była na kilka godzin!

5. Ujeżdżanie brzózek! Wchodziło się na czubek brzozy, mocno odpychało i wyginając elastyczne drzewo zjeżdżało się na ziemię. Wszystkie brzozy w okolicy były potem powyginane! Czasami się łamały przy próbie zjeżdżania. Na szczęście zawsze jakoś już nisko nad ziemią.

6. Zaliczanie dachów co wyższych budynków. Na szczęście mieszkałem na wsi (no może w małym miasteczku) i aż tak wysokie może nie były, ale jednak. Były to dachy szkoły, kościoła, pałacu, pawilonów handlowych, stodół, wieży transformatorowej, wieży ciśnień itp..

7. Skakanie na kupkę piasku z 2 piętra.

8. Wojny z sąsiednią ulicą o „panowanie” nad lasem. Ponieważ mieliśmy w składzie dzieci milicjantów (to czasy PRL-u jeszcze) czasami dochodziło do starć z użyciem gazów łzawiących.

9. Moją „ulubioną” zabawą jako kilkulatka było drażnienie patykiem pszczół w ulach dziadka, rozwalanie gniazd os i szerszeni w sadzie i budynkach gospodarczych dziadków. Czasem wracałem domu pokąsany przez kilka pszczół, czy os o wołałem do mamy – „mamo bandaziuj”.

10. Zjeżdżanie na sankach z ostrej góry przez las, gdzie trzeba było mocno skręcać w pozycji na brzuchu, głową do przodu. Oj nieraz sanki szły w drzazgi! Nam jakoś poza zadrapaniami i siniakami nic się nie stało.

11. Gry w hokeja na lodzie na zamarzniętych stawach. Kto by tam się przejmował sprawdzaniem grubości lodu?

12. Eksperymenty z podpalaniem różnych wybuchowych i łatwopalnych substancji (benzyna, magnez, proch, karbid, butapren itp.). Raz kolega się przestraszył, że słoik z benzyną przez nas podpalony spowoduje pożar siana na łące. Chcąc zgasić ogień kopnął słoik. Niestety benzyna oblała mu nogawkę i był spory problem z jego ugaszeniem. Poparzył się solidnie.
Raz ze starszym bratem ciotecznym podpaliliśmy w lesie drzewo, które było żywicowane. Ogień tak szybko buchnął w górę, że o mały włos wywołaliśmy pożar lasu. Udało się nam ugasić, ale kurtki nadawały się do wyrzucenia.

O łażeniu po drzewach, skałkach bez zabezpieczeń, bagnach, nieznanych dołach z wodą i dzikich rzeczkach nawet nie będę się rozpisywał. Ot szczęśliwy, beztroski czas dzieciństwa!

Wiem, że dawniej dzieci, zwłaszcza na wsi, miały o wiele więcej swobody, ale drogie matki pilnujcie swoich dzieci, bo nie wiadomo co im po głowie chodzi. Choć oczka u nich takie mądre, a uśmiechy anielskie.

Skomentuj (83) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 444 (742)

#41104

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Piekielne niechlujstwo PRL-u i jego konsekwencje.

Brat ma pole. Parę lat temu wpadł na pomysł, że wydzieli na nim działkę budowlaną i mi ją sprezentuje. Jakieś dwa lata temu zaczęliśmy załatwiać formalności.

I nagle pojawił się problem. Okazało się, że dawniej granice działek wyznaczano chyba na chybił trafił, bo pole brata jest o 3 m za wąskie w porównaniu z dokumentami. Przy całej długości jego pola daje to stratę 28 arów. Porównania z mapami satelitarnymi też wskazywały, że z jednej strony pole nie pokrywa się z wyznaczonym obszarem. Znaczy to, że sąsiad gospodarzy częściowo na naszym. Dawniej to pole należało do rolniczej spółdzielni produkcyjnej (tzw. kołchozu) i nikt się tym bardzo nie przejmował.

Wezwaliśmy geodetę, aby wymierzył działki i wyjaśnił sprawę. Cóż, potwierdził to co wiedzieliśmy, że sąsiad przesunięty na nasze. Niestety ma tyle pola ile powinien, bo kolejny sąsiad zachodzi na jego ziemię. W sumie okazało się, że aby sprawę wyprostować trzeba byłoby pół wsi przesunąć.

Jak mamy to zrobić? Nikt tu nie działał w złej woli. Ludzie mieszkają tam od kilkudziesięciu lat, a my nagle mamy ich poprzesuwać? Mam robić sobie wrogów zanim się tam wprowadzę? Geodeta w tej sytuacji nie chciał powyznaczać granic działki. Radzi sprawę załatwiać sądownie. W sumie my nie chcieliśmy nikogo po sądach włóczyć, zwłaszcza, że to sprawa źle wyznaczonych granic w latach 50-tych. Nawet skłonni byliśmy odpuścić te 28 arów, byle móc zacząć budowę. Brat chciał tylko, by określić rzeczywistą powierzchnię pola, bo niby z jakiej racji ma ponosić opłaty za ziemie, której nie posiada, ale geodeta nie chce w tej sytuacji podjąć żadnej decyzji. Jak wiadomo procesy w takich sprawach ciągną się latami. Po dwóch latach nawet nie udało mi się wydzielić działki. Egipcjanie podobno zbudowali Wielką Piramidę w 26 lat. Jeśli mi uda się w tym czasie postawić fundamenty to będzie sukces.

A wystarczyło by kiedyś geodeta porządnie wykonał swą pracę.

Skomentuj (30) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 629 (689)

#18332

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pod koniec lat 90 wybrałem się z moją dziewczyna na wycieczkę objazdową po Europie organizowaną przez pewne biuro turystyczne z Krakowa (w nazwie wyspa jak wulkan gorąca Tours). Wszystko było fajnie do momentu dotarcia do Hiszpanii. Mieliśmy tam być dwa dni zwiedzając w tym czasie Barcelonę. Zakwaterowano nas na Costa Brava w miejscowości Loret de Mar (nie pamiętam czy dokładnie tak się to pisze). Następnego dnia rano mieliśmy jechać do Barcelony, wrócić na nocleg i kolejnego dnia znowu Barcelona.

W drodze do Barcelony okazało się, że biuro nie ma jakichś ważnych dokumentów. Odeskortowano nas na parking i autokar został aresztowany do czasu zapłacenia wysokiego mandatu. Pilotka wykorzystując naszą nieznajomość hiszpańskiego całą winę zrzucała na policję, która ponoć bezpodstawnie się przyczepiła. Jednocześnie biuro próbowało się wymigać od płacenia mandatu. Dzięki temu całe dwa dni spędziliśmy w autokarze na parkingu. Upał pewnie ze 40 stopni.

Najciekawsze, że tuż obok za drogą było morze, niestety do najbliższego miasta i zejścia na plażę mieliśmy parę kilometrów. Wreszcie pod wieczór drugiego dnia sprawę załatwiono i wróciliśmy do Loret de Mar. Tam zaproponowano nam, że o 5 rano następnego dnia zawiozą nas na 3 godzinne zwiedzanie Barcelony autokarem (wysadzili nas tylko na 15 minut, by zdjęcia sobie zrobić). I tyle zamiast dwóch dni.

Nie był to koniec atrakcji. W drodze powrotnej w Czechach popsuł się autokar. Pilotka zaproponowała, abyśmy sobie łapali okazje do Polski. Nikt się nie zgodził, więc siedzieliśmy w autokarze cały dzień i noc. W nocy przyjechała właścicielka z mechanikami. Nawet nie wysiadła ze swojego wypasionego auta, by przeprosić za zaistniałą sytuację, lub choćby zapytać jak się ludzie czują. Mechanicy rozbebeszyli autokar, a że był to koniec sierpnia, noce zimne, wymarzliśmy na kość. I tak nie udało się naprawić. Rano pilotka zatrzymała jakiś inny autokar i ci zgodzili się nas zabrać do Polski. Na stojaka w przejściu.

Najciekawsze jest to, ze poza nami i jeszcze jedna parą pozostali uczestnicy byli bardzo zadowoleni z usług biura. Złożyliśmy skargę i żądanie odszkodowania, ale, ze nie zrobił tego nikt inny to nas olali. Najpierw dwa miesiące przeciągali sprawę, a potem odrzucili nasze roszczenia. Miałem chęć się sądzić, ale uległem dziewczynie, która miała już dość tej sprawy.

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 472 (562)

1