Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

groszkowa

Zamieszcza historie od: 22 listopada 2010 - 17:55
Ostatnio: 12 października 2016 - 23:51
  • Historii na głównej: 19 z 24
  • Punktów za historie: 13797
  • Komentarzy: 183
  • Punktów za komentarze: 1571
 

#28571

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Moja koleżanka w wyniku choroby straciła wzrok mając niecałe trzy latka. Nie przeszkadza jej to w normalnym funkcjonowaniu, choć trochę dziwnie opisuje jej się rzeczy, które dla mnie są oczywiste, a ona nie zdążyła ich nigdy zobaczyć i musi bazować na dotyku, opowiadaniu i własnej wyobraźni.

Dziewczyna funkcjonuje normalnie, pracuje, prowadzi dom, korzysta z komunikacji miejskiej. Nie ma psa przewodnika, w pokonywaniu przeszkód drogowych pomaga jej biała laska. Ciemnych okularów również nie nosi, bo i po co?

Zdarza się, że koleżanka potrzebuje pomocy w zakupach. Podstawowe produkty rozpoznaje po kształtach, ma ulubione mleko, margarynę, serki topione i dżemy, ale już na przykład nie kupi sama ładnego kawałka mięsa ani owoców czy warzyw, bo nie wie, czy sprzedawca nie zapakuje jej czegoś nadpsutego albo nieświeżego. Dlatego też od czasu do czasu chodzę razem z nią i nadziwić się nie mogę, jak ludzie wykorzystują fakt, że dziewczyna nie widzi.
Ot, choćby wczoraj.

Weszłam do sklepu trochę później niż koleżanka, bo kończyłam rozmowę telefoniczną. Dziewczyna w międzyczasie zdążyła wybrać sobie butelkę z wodą niegazowaną i podejść do kasy. Ekspedientka zaśpiewała cenę o kilkadziesiąt groszy wyższą od tej widniejącej na cenie przyklejonej na butelce, na co oczywiście zwróciłam jej uwagę. Pani za kasą zmieszała się, powiedziała "Och, faktycznie, to zwykła woda, nie smakowa!", po czym poprawiła wybitą na kasie sumę na właściwą.
Może to było te 60 groszy - w sumie tyle, co nic. Ale zastanawiam się, ile razy i w ilu sklepach koleżanka "przepłaciła" w ten sposób za zakupy przez ostatnich dwadzieścia kilka lat życia. I jak bardzo trzeba być pozbawionym sumienia, żeby tak oszukiwać osoby, które nawet nie mają szans się zorientować, że są oszukiwane...

ot człowieki

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1114 (1148)
zarchiwizowany

#28590

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia zasłyszana.
Znajomemu posypała się psychika. Ot, dużo stresu, po wypadku w pracy i uszkodzeniu kręgosłupa nie odzyska pełni sprawności, a że aktywnym człowiekiem jest, bardzo nad tym ubolewa. Zapadło mu się na depresję, samobójstwo chciał popełnić, ale nie wyszło.
Trafił na obserwację do szpitala psychiatrycznego pod Warszawą, na oddział, jak się okazało, dla pacjentów nie do końca panujących nad swoim zachowaniem.
Pierwsza noc, znajomy - dajmy na to, Wiesiek - leży na sali obserwacyjnej. Przez szybkę obserwują jego i jeszcze kilku pacjentów sanitariusze i pielęgniarki, ktoś wrzeszczy przez sen, a ktoś inny całkiem świadomie... Wiesiek nie śpi, udaje - boi się potwornie, bo choć chłop dorosły i w bojach zaprawiony, sytuacja i miejsce nieco go przerosły. W pewnym momencie zauważa, że cichaczem do jego łózka zbliża się ON - ogolony na łyso, nos po wielokrotnych złamaniach z przemieszczeniem, napakowany jak Pudzian, z miną seryjnego mordercy i wzrokiem cokolwiek obłąkanym. Wiesiek zastanawia się, czy uda mu się wystarczająco szybko zerwać się z łóżka i uciec w bezpieczne miejsce i w tym momencie ON zauważa, że Wiesiek nie śpi. Unosi swoją olbrzymią rękę, przygotowując się do zadania ciosu...
- Siema, Piotrek jestem - mówi przyjaźnie.
Wieśkowi do problemów z kręgosłupem doszedł stan przedzawałowy.

takie tam z zaskoczenia

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 236 (266)

#20673

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Świeżutka historia dosłownie sprzed pól godziny.

Z racji tego, że przechodzę aktualnie zapalenie oskrzeli, a moja pani doktor najwyraźniej bardzo mnie lubi i zażyczyła sobie widywać mnie co drugi dzień celem sprawdzenia, czy może mi się nie pogarsza, w przychodni bywam ostatnio nieco zbyt często. Muszę zaznaczyć, że jestem bardzo źle wychowana, bo w kolejce przepuszczam tylko kobiety w ciąży, ewentualnie na wyraźną prośbę lekarki, a wszystkim umierającym "ja-tylko-na-chwilkę" i "bardzosięspieszę" babciom odmawiam.

Gabinet mojej pani doktor znajduje się na końcu korytarza, a żeby do niego dotrzeć należy minąć inny gabinet lekarski i gabinet zabiegowy.

Tak się składa, że dziś poczekałam sobie na wizytę trochę dłużej niż zwykle, bo jednemu z poprzednich pacjentów się zasłabło i czekał w gabinecie na przyjazd karetki. Przede mną w kolejce było kilka osób, więc w efekcie wizyta opóźniła się prawie o godzinę, ale cóż, siła wyższa, zdarza się.

Siedząc i czekając na wejście do gabinetu z braku lepszego zajęcia (książka jak na złość mi się skończyła), zajęłam się obserwacją pacjentów. Do pierwszego gabinetu lekarskiego nie było nikogo, do zabiegowego jedna pani na szczepienie żółtaczki, trzy osoby na szczepienie grypy, jeden pan na zastrzyk domięśniowy z czegośtam i dwie osoby po stempelek do załatwienia papierologii w rejestracji.

W pewnym momencie z pierwszego gabinetu lekarskiego wyszła pańcia, typ plastik fantastik w wieku średnim. Krótka spódniczka, kurteczka nie zakrywająca nerek, skórkowane rękawiczki i elegancie kozaczki wiązane za kolanka. Włos blond tapirowany, strzaskana na solarce aż skwierczy i dwa kilo szpachli na twarzy. I różowa futrzasta torebka.

Pańcia nie wyglądała na chorą ani umierającą, a w gabinecie siedziała dobre pół godziny (była w nim już jak przyszłam zaklepywać kolejkę do swojej doktorki) i kulturalnie zapytała, kto ostatni do zabiegowego. Dostała równie kulturalną odpowiedź, postała chwilkę, postukała w posadzkę obcasikiem i zaczęła swoje przedstawienie.

Trzeba jeszcze dodać, że w przychodni u nas jest taki zwyczaj, że jeśli pacjent potrzebuje dostać jakiś lek naprawdę szybko, a nie podanie leku wiąże się z zagrożeniem życia rzeczonego pacjenta, lekarz idzie razem z nim do zabiegowego, aplikuje lek, a zlecenie wypisuje już po tym, jak pacjent jest bezpieczny. Jeśli chodzi o np. lek przeciwbólowy w zastrzyku, pacjent musi czekać na swoją kolej lub liczyć na to, że ktoś go przepuści.

Wracając do pańci - postała chwilę, postukała obcasikiem, w międzyczasie do zabiegowego weszła pani żółtaczkowa. Pani żółtaczkowa jest w wieku typowo babciowym, aczkolwiek z odmiany spokojnej i bynajmniej nie piekielnej, a do przychodni przybyła ze swoim mężem, też staruszkiem, opierającym się na drewnianej lasce.

W momencie, w którym za panią żółtaczkową zamknęły się drzwi zabiegowego, w pańcię jakby coś wstąpiło. Zaczęła się miotać po poczekalni, jakby dostała jakiegoś ataku histerii i zaczęła się drzeć:
- KU*WA!!! Ja na to nie pozwolę!!! Ja mam zlecenie od lekarza!!! Ja nie mogę czekać, muszę już mieć zastrzyk, teraz!!! - i ruszyła w stronę zabiegowego. Mąż pani żółtaczkowej obronił drzwi własnym ciałem, mówiąc spokojnie, żeby się wstrzymała, bo w gabinecie jest pacjentka.
- Gówno mnie to obchodzi!!! Ja mam zlecenie, że pilne, rozumiesz, staruchu!? Na kartce mi doktor napisała!!! - po czym złapała staruszka za poły marynarki i odepchnęła go od drzwi i bezceremonialnie wparowała gabinetu.

Wyleciała stamtąd równie szybko, jak weszła. Mój ulubiony pielęgniarz (taki miły facio o wymiarach 2x2) zarzucił ją sobie na ramię i wyniósł do głównego holu przychodni, postawił i polecił się jej oddalić, dopóki się nie uspokoi, bo pierwszy raz słyszy, żeby zastrzyk z pyralginy był zastrzykiem ratującym życie.

I tak sobie myślę, jak bardzo trzeba mieć, za przeproszeniem, nasrane we łbie, żeby wpakować się do gabinetu mając świadomość, że w środku jest inna pacjentka, prawdopodobnie rozebrana do badania/zabiegu (nawet jeśli miałoby chodzić jedynie o podwinięcie rękawa) i użyć przemocy wobec staruszka, który próbował tylko bronić godności osobistej żony. Nie wystarczyło powiedzieć "bardzo mnie boli, mogą mnie państwo przepuścić?"?

Very Important Pacjentka

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 639 (683)

#20602

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Opowiem Wam dziś o tym, dlaczego nie należy wierzyć we wszystko, co pokazują w telewizji.

Babcia mojego męża - naprawdę fajna kobieta, mimo swoich ponad osiemdziesięciu lat tryskająca energią i humorem, a bystrości umysłu mógłby jej pozazdrościć niejeden dwudziestolatek. Przeszła w swoim życiu wiele, przeżyła wojnę, zesłanie, pochowała dwójkę dzieci i męża, ale to jej nie złamało. Kiedy opowiadała o latach zesłania, nie wiedziałam, czy mam płakać nad jej losem czy płakać ze śmiechu, bo mówiła o tych wydarzeniach jak o kolejnej wesołej przygodzie, którą kiedyś tam miała, w innym życiu.

Zdarzyło się niestety tak, że któregoś wieczoru Babcia gorzej się poczuła. Nie, żeby jej to w czymś przeszkadzało, ale ciotka i tak wezwała do niej pogotowie. Karetka przyjechała, lekarz opukał, osłuchał, ciśnienie zmierzył i powiedział, że wygląda mu to na zawał. Babcia go wyśmiała, poczęstowała makowcem i herbatą (nikt nie potrafi zrobić takiego makowca jak Babcia, nikt!), ale do szpitala dała się zawieźć. Co się działo dalej, do pewnego czasu pozostawało dla nas tajemnicą - grunt, że rano zadzwonili, że Babci po przewiezieniu do szpitala się pogorszyło zupełnie i zmarła. Szkoda Babci, bo to fajna babeczka była, ale widocznie nadszedł jej czas. I powiem Wam, że nigdy wcześniej nie byłam na tak wesołym pogrzebie i stypie. No z Babcią inaczej się po prostu nie dało.

Kilka miesięcy później porą wieczorną przeskakiwałam po kanałach w tv i zatrzymałam się na serialu fabularyzowanym "Dyżur". Odcinek kręcony akurat w szpitalu bielańskim, czyli tam, gdzie Babci się zmarło. Lektor przedstawia kolejną pacjentkę - oczom nie wierzę, Babcia!!! Zawołałam szybko rodzinę, bo może to trochę makabryczne, ale mamy szansę zobaczyć ostatnie chwile jej życia. Szybki telefon do ciotki, żeby włączyła tv i oglądamy dalej w skupieniu.

Babcia, jak to Babcia - zagaduje personel, tryska humorem, nie pokazuje, że coś złego się dzieje, tylko po komentarzach lekarzy można sądzić, że znalazła się na SORze nie dla rozrywki. W czasie angioplastyki krew siknęła pod sufit, a dla Babci był to kolejny powód do żartu... i naprawdę nic nie zwiastowało, że to ostatnie chwile jej życia.

A teraz, uwaga. Wyobraźcie sobie nasze zdziwienie, kiedy pod koniec odcinka lektor jak zwykle podsumowuje dalsze losy pacjentów z odcinka i mówi "Babcia, lat 84 po tygodniu opuściła szpital o własnych siłach".

I w ten oto sposób telewizja wskrzesiła Babcię.

tivi

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 960 (996)

#20623

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mój teść, emerytowany policjant, dorabiał do emerytury jako ochroniarz, a ochraniał budynki mieszkalne na "ekskluzywnych", znaczy bogatych osiedlach.
Pewnego wieczoru dostał wezwanie do nieco zbyt głośnej imprezy. Znalazł go kilkanaście minut później kolega, kiedy teść nie odpowiadał na wezwania przez radio. Lekarze powiedzieli, że to był tętniak i że teść nie żył już w momencie upadku.

Dla wszystkich był to ogromny szok, teściowa do dziś nie może się pozbierać, choć w styczniu minie pięć lat od jego śmierci.

I choć wszystkie sprawy administracyjno-sądowo-biurowo-bankowe zostały załatwione w ciągu dwóch miesięcy od jego śmierci, teściowa regularnie, co miesiąc dostaje wyciągi z zamkniętej w 2007 roku karty kredytowej teścia, co jakiś czas przychodzi jakieś pismo z administracji czy inny katalog jakiegoś klubu książki czy coś. Nieodmiennie wzbudza to u mojej teściowej potok łez, na przemian z żądzą mordu, bo to wrażliwa kobieta jest.

Jako, że za życia i jeszcze czynnej służby teść zajmował się przestępstwami gospodarczymi, a jak wiemy, takie sprawy ciągną się latami, już na emeryturze był wzywany do sądu na świadka w sprawie, którą zajmował się przed emeryturą.

Kilka miesięcy temu do teścia zaczęły przychodzić pisma z sądu - oczywiście teściowa poleconych nie odbierała, a pozostała korespondencję odsyłała bez czytania, z adnotacją, że adresat nie żyje. Potem kilka razy w skrzynce znalazła adresowane do teścia wezwanie na komisariat celem złożenia wyjaśnień, dlaczego nie pojawia się w sądzie.

Dwa tygodnie temu do drzwi zapukał pan policjant z komisariatu wysyłającego wezwania celem doprowadzenia teścia na rozprawę.

Kurtyna.

Jeśli zaś chodzi o korespondencję z banku - mimo comiesięcznych wizyt w oddziale i obietnic, że bardzo przepraszają i to ostatni raz, wyciągi przestały przychodzić dopiero wtedy, kiedy mąż jako adres do korespondencji podał numer kwatery na cmentarzu. Widocznie sam akt zgonu nie wystarczał, ażeby instytucja finansowa faktycznie uznała swojego klienta za nieżywego.

po tamtej stronie

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 554 (596)

#19715

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jako trochę starsza nastolatka. miewałam potwornie bolesne miesiączki, do tego stopnia, że dwa pierwsze dni miałam dosłownie wyjęte z życiorysu. Wyłam z bólu, wymiotowałam i chciałam umrzeć, byle tylko przestało boleć.

Pewnego razu, kiedy było już tak źle, że gorzej być nie mogło, przesadziłam z lekami przeciwbólowymi. Mama na szczęście w porę się zorientowała, że odleciałam i nie kontaktuję, zadzwoniła po pogotowie. Panowie ratownicy przyjechali na sygnale, przykleili mi wenflon plastrem z misiem (tego misia do końca życia zapamiętam), stwierdzili, że nie ma co się ze mną pieścić, wieziemy na odtrucie. Jazda karetką na sygnale daje +10 do lansu na dzielni, więc czad. Odlot musiałam mieć niezły.

Na sorze wszystko okej, płukanie żołądka (nie polecam), jakieś kroplówki i nie wiadomo co jeszcze, decyzja lekarza - kładziemy na ERce (coś na kształt OIOM-u z tego co pamiętam).

Na łóżku mnie zawieźli, ledwo żywą, ale jest plus - przestało boleć. Podłączyli do maszynki robiącej ping!, podwiesili jeszcze jedną kroplówkę i dodatkowo jakiś płyn w pompie, full serwis.

Oprócz mnie na sali leżała staruszka, która kilkakrotnie pierwszej nocy mojego tam pobytu usiłowała wyzionąć ducha (wreszcie jej się udało chyba po szóstej reanimacji) i jeszcze jedna młoda dziewczyna po próbie samobójczej (dla pewności łyknęła tabletki i podcięła sobie żyły, ale chłopak ją za szybko znalazł). Przy staruszce nie ma żywego ducha, dookoła dziewczyny rodzina i znajomi pochlipują, bo nie wiadomo, czy się obudzi.

Prawa natury mają to do siebie, że lubią dawać o sobie znać w najmniej odpowiednich momentach, więc płyny podane mi dożylnie zapragnęły opuścić mój organizm drogą naturalną. Tylko tutaj problem - wstać nie mogę, bo po pierwsze kroplówki, pompa i maszyna robiąca ping!, po drugie zwyczajnie siły brak. Nieśmiało proszę więc o basen i tu do akcji wkracza Pani Maria, Salowa.

Pani Maria basen przyniosła i się zdematerializowała. Niepewnie zerkam na pochlipującą matkę i głęboko wzruszonego chłopaka dziewczyny na łóżku obok i z pewnymi trudnościami usiłuję swoją potrzebę załatwić pod kołdrą. Może jestem jakaś dziwna, ale zwyczajnie nie potrafię sikać przy obcych ludziach, tak na widoku. Przy swoich też nie. Parcie na pęcherz coraz większe, robi się bolesne, a tu nic. W kroplówce jak na złość jakieś moczopędne świństwo...

Po kilkunastu minutach walki z własną niemożnością nasikania do basenu, na salę ponownie wkracza Pani Maria w celu zabrania mi, pełnego już zapewne basenu. Ha! Nic z tego. Pusty jest, nie oddam.

- Jeszcze nie nasikałaś? - zdziwiła się szczerze Pani Maria i ruszyła na pomoc. Zdarła ze mnie kołdrę, koszulę zadarła mi pod szyję, ukazując światu me nastoletnie wdzięki, majtki razem z zużytą podpaską dosłownie zdarła, podłożyła basen pod tyłek i mówi - Sikaj!

Ja w szoku, rodzina niedoszłej samobójczyni też jakoś zamilkła, a Pani Maria w swoim zachowaniu nie widzi nic niestosownego. Przecież bezczelnie opóźniam jej pracę!

Na szczęście zjawiła się przy mnie siostra przełożona, która w pierwszej kolejności narzuciła na mnie z powrotem kołdrę, zdumioną rodzinę niedoszłej samobójczyni stanowczo, acz kulturalnie wyprosiła za drzwi, zjechała Panią Marię Salową z góry na dół, a moją niemożność sikania pokonała cewnikiem.

Szczęście w nieszczęściu, nadmiar leków przeciwbólowych w zasadzie szkód żadnych mi nie wyrządził, poza sporą dawką strachu i całkiem niezłym odlotem. Trafiłam za to do świetnego ginekologa, który stwierdził, że to wcale nie przejdzie z wiekiem ani po urodzeniu pierwszego dziecka i dobrał mi takie hormony, po których podobne sensacje już nigdy mi się nie zdarzyły.

Pani Marii Salowej na szczęście więcej nie spotkałam, a kontrast pomiędzy nią a Siostrą Przełożoną i ich podejściem do mnie jako pacjentki uświadomił mi, że to nie służba zdrowia jest piekielna, tylko ludzie pracujący w niej z braku lepszego wyboru, a nie z powołania.

służba_zdrowia

Skomentuj (47) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 626 (674)

#13053

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dla odmiany, o niewychowanej pracownicy telemarketingu.

Siedzimy sobie spokojnie cała rodziną przy stole, jemy obiad, aż tu nagle dzwoni telefon stacjonarny. Rzecz niezwykła i niepokojąca, bo w dobie telefonów komórkowych stacjonarny jest właściwie nieużywany i jeśli ktoś dzwoni, to na pewno ze złymi wieściami. Rzucam więc widelec, biegnę do telefonu (reszta rodziny w osłupieniu spogląda i wstrzymuje oddechy), podnoszę słuchawkę...
- Halo?
- Dzień dobry, nazywam się Anna Kowalska i dzwonię ze szkoły językowej Shut Up. Dzwonię do pani, ponieważ mamy taką ofertę - i tu pani z prędkością karabinu maszynowego streszcza o co jej chodzi.
Cóż, zdziwiona jestem bardzo, bo telemarketingu na stacjonarnym telefonie już dawno nie miałam. Numer jest zastrzeżony i żadne z nas nie ma w zwyczaju go podawać, bo i po co, skoro mamy telefony komórkowe?
Nauczona doświadczeniem wyniesionym z pracy na różnych infoliniach, zadałam pani pytanie, które najwyraźniej jej się nie podobało:
- Przepraszam, właściwie skąd ma pani mój numer telefonu?
- No wie pani... - Odrzekła konsultantka, najwyraźniej oburzona - No skądś go mam, to nie jest tak, że sama go sobie wymyśliłam! Komputer mi wybrał!
- A skąd pani komputer ma mój numer telefonu?
- Phi! - oburzyła się konsultantka - Jak się pani nie podoba, to niech go pani zastrzeże! Ja sobie tego numeru nie wymyśliłam!
- Proszę pani, zadałam proste pytanie. Skąd macie państwo w swojej bazie danych mój numer telefonu? - Spytałam, ponieważ nie lubię tego typu telefonów i każdorazowo kontaktuję się z instytucją, która udostępniła moje dane w celu wycofania zgody na przetwarzanie danych osobowych.
- Z TP! - Rzuciła konsultantka po chwili milczenia.
- Proszę pani, ten numer telefonu nie należy do TP - Uświadomiłam ją zgodnie z prawdą, bo to telefon teściowej, w UPC, nawet nie idzie po kablu od TP. - Kto udostępnił państwu mój numer telefonu?
- Nikt nam go nie udostępniał! Komputer go wybrał! - Rzuciła konsultantka ewidentnie wpieniona.
- W takim razie proszę usunąć ten numer z waszej bazy danych, nie życzę sobie więcej telefonów od państwa.
- A weź spie****aj! - Powiedziała konsultantka, po czym się rozłączyła.

I tak się tylko zastanawiam, czy dziewczynka miała aż tak ciężki dzień, czy po prostu firma, dla której pracuje nie ma w standardach przestrzegania ustawy o ochronie danych osobowych?

Szkoła językowa

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 458 (566)

#13428

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W czasach pracy w call center, los zagnał mnie na infolinię pewnej taniej linii lotniczej.
Jak działają tanie linie chyba nikomu nie muszę wyjaśniać. Niezorientowanych uświadomię, że często z przyczyn handlowych zmieniane są rozkłady lotów, o czym zgodnie z obowiązującym prawem, linia ma obowiązek poinformować pasażerów najpóźniej 14 dni przed planowanym lotem.
Pewnego dnia miałam dzwonić do pasażerów ze zmienionym rozkładem, informować ich o przysługujących im opcjach i ewentualnie dokonywać zmiany lotu w systemie/zlecać zwrot kosztów. Dzwonię do chyba setnej pasażerki:
- Dzień dobry, Katarzyna xxx, dzwonię z Fruuu, czy pani Anna Kowalska?
- Dziękuję, nie jestem zainteresowana - trzask odkładanej słuchawki. No dobra, dzwonię jeszcze raz, pewnie pani myślała, że chcę jej coś sprzedać.
- Dzień dobry, dzwonię z Fruu, nazywam się...
- Nie jestem zainteresowana! - łup słuchawką. Myślę sobie, że kobieta ma zły dzień albo jest zajęta, zadzwonię do niej później. A zadzwonić trzeba, bo inaczej będą pretensje, reklamacje i udowadnianie, że takie połączenie faktycznie było, tylko klientka nie chciała rozmawiać. A uwierzcie, różnie ludzie kombinują, bo się naczytali przepisów i wiedzą, że jak nie dostaną informacji o odwołanym/zmienionym z przyczyn handlowych locie, dostaną ileśtam odszkodowania - nie pamiętam dokładnie ile, ale kilkaset euro, często wielokrotność wartości biletu, za który również jest zwrot.
Kilkanaście nazwisk na liście później, dzwonię do pani ponownie.
- Czego?
- Dzień dobry, Katarzyna xxx, dzwonię z Fruuu...
- Pani jest bezczelna i chyba głupia! Niczego od was nie kupię! Niech pani do mnie więcej nie dzwoni! - łup słuchawką. No dobra, niby trzy regulaminowe próby kontaktu wykonałam, ale klientka autentycznie gotowa nas potem do sądu pozywać. Dzwonię po raz czwarty, ostatni.
- Odwołaliśmy pani lot! - powiedziałam, zanim klientka zdążyła się odezwać.
- Cooooooo? Dlaczego nikt mnie o tym nie poinformował?! To jest niepoważne, złodzieje, moje pieniądze oddawajcie!

Po tej rozmowie musiałam się wyśmiać, klientka oczywiście otrzymała zwrot w przepisowym terminie i... złożyła na mnie reklamację, bo w poprzednich rozmowach nie byłam jej zdaniem dość asertywna.

infolinia

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 786 (838)
zarchiwizowany

#12389

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
A propos pomyłkowych telefonów...

W latach 80 XX wieku nie wszystkie rozmowy były łączone automatycznie. Podnosiło się słuchawkę i pani telefonistce podawało numer wewnętrzny, po czym pani łączyła - tak wyglądały połączenia lokalne. Połączenia międzymiastowe z kolei wymagało podniesienia słuchawki, wykręcenia numeru na centralę i po połączeniu z centralą, wyboru właściwego numeru. Skomplikowane, a i o pomyłkę nietrudno.

W "naszej" centrali musiała pracować jakaś wyjątkowo niekumata telefonistka, bo wpadające pomyłki zdarzały się częściej niż połączenia kierowane do nas.

Miałam wtedy kilka miesięcy, telefon dzwonił o różnych porach i złośliwie akurat wtedy, gdy spałam. Moja mama była więc bardzo zmęczona, po pierwsze ciągłą koniecznością uspokajania obudzonego niemowlęcia i po drugie, wiecznym tłumaczeniem, że to pomyłka.

Trafił się pewnego razu jakiś młody człowiek, który koniecznie chciał rozmawiać z jakąś Kasią, moją imienniczką. Prawdopodobnie miał źle zapisany numer (albo telefonistka się myliła), w każdym razie potrafił dzwonić kilka razy dziennie i prosić o rozmowę z Kasią. Moja mama naprawdę miała dosyć i już nie wiedziała, jak ma chłopakowi tłumaczyć, że to pomyłka i żeby więcej nie dzwonił, więc któregoś dnia doszło do takiej rozmowy:

- Dzień dobry, chciałbym rozmawiać z Kasią.
- Oczywiście, ale musi pan zadzwonić trochę później, bo Kasia ma dopiero pół roku i jeszcze nie umie mówić...

Chłopak więcej nie zadzwonił.

Cudowne lata 80

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 143 (171)

#10807

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Będzie o piekielnych sąsiadach i przemiłych policjantach.

Jeszcze rok temu wynajmowaliśmy z mężem mieszkanie w dosyć młodym bloku. Z tego, co zdążyliśmy zaobserwować, niewiele mieszkań w tym bloku było zasiedlonych przez właścicieli, jakieś 90% to byli najemcy. Zdarzały się różne sytuacje, m.in. pełne dziecięce pieluszki i zużyte podpaski wyrzucane na trawnik (tym lokatorom właściciele szybko podziękowali), zastawianie dróg pożarowych (szybko się skończyło, ale potrzebny był pożar w bloku, żeby łosie nauczyły się parkować), ale prawdziwym utrapieniem byli studenci mieszkający piętro niżej. Nocne imprezy w środku tygodnia to był standard, wrzaski i głośny seks również.

Pewnego razu sąsiedzi jednak przesadzili. Imprezę zaczęli w godzinach popołudniowych. Lato to było, upał, więc wszędzie balkony i okna szeroko pootwierane - wszystko doskonale słychać. Naiwnie mieliśmy nadzieję, że z racji obecności w bloku małych dzieci (sąsiedzi zza ściany mieli wtedy miesięczną córeczkę) albo wcześnie skończą albo chociaż będą na tyle cicho, żeby dać innym spać. Nic z tego, o północy muzyka nadal dudni. Schodzę do nich po raz pierwszy z prośbą o przyciszenie - przyciszyli, na kwadrans. Zdążyłam wrócić do łóżka i znowu umca umca, aż mi szklanki w szafce skaczą.

Nic to, o pierwszej schodzę po raz drugi. Dziecko za ścianą płacze. Sąsiedzi ściszają, wracam do siebie i słyszę wrzask: "IMPREZAAAAAAAA!!!" i znowu umca umca.

O drugiej minęłam na schodach sąsiada z trzeciego piętra pałającego żądzą mordu. Kurtuazyjne sąsiedzkie "dobry wieczór, kto tym razem wzywa policję?", każdy do siebie, po pięciu minutach impreza znowu na całego.

O trzeciej dzwonię na komisariat, zgłaszam zakłócanie porządku (w międzyczasie na trawnik przed blokiem poleciało szkło) i ciszy nocnej. Oficer dyżurny spytał, czy próbowaliśmy uciszyć imprezę po dobroci - próbowaliśmy. Czy wpuścimy patrol? Wpuścimy.
Przycupnęłam na balkonie (spać i tak się nie dało) i czekam na rozwój wydarzeń.

Jakiś kwadrans później słyszę z balkonu na dole "o ku*wa, psy!", po czym muzyka zamilkła, a światła zgasły. Patrzę, faktycznie radiowóz przejechał, zakręcił za blokiem i zniknął. Chwilę później dzwoni domofon:
- Czy to pani wzywała patrol do zakłócania ciszy?
- Tak, ja, zapraszam na górę.
Przyszło dwóch policjantów. Jak się okazało, zaparkowali po drugiej stronie bloku i weszli "frontem" (nasze okna i okna piekielnych sąsiadów wychodziły na wejście "od podwórka"). Ponieważ nie zastali zgłaszanego przeze mnie zakłócania ciszy, nie mogli nic zrobić, ale ponieważ nie byli pierwszy raz wzywani do imprezy w tamtym konkretnym mieszkaniu, postanowili chwilę posiedzieć i poczekać na rozwój wydarzeń. I mieli rację - po niecałym kwadransie sąsiedzi poczuli się bezpiecznie i znów włączyli swoje umca umca. Policjanci dopili herbatkę, podziękowali i poszli na imprezę.

Skończyło się na tym, że sąsiedzi dostali mandaty po 200zł od łebka, wezwanie do sądu grodzkiego z powodu uporczywego zakłócania ciszy nocnej, a właściciele wypowiedzieli im najem w trybie pilnym. Wyprowadzili się w ciągu tygodnia.

A policjanci powinni jakąś premię dostać za to, że im się chciało :)

jak dobrze mieć sąsiada

Skomentuj (32) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 833 (907)