Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

groszkowa

Zamieszcza historie od: 22 listopada 2010 - 17:55
Ostatnio: 12 października 2016 - 23:51
  • Historii na głównej: 19 z 24
  • Punktów za historie: 13797
  • Komentarzy: 183
  • Punktów za komentarze: 1571
 

#54961

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Rozumiem, że windykator też człowiek. Rozumiem też, że 90% „klientów” firm windykacyjnych to ludzie ściemniający i uchylający się od odpowiedzialności. Ale to jeszcze nie powód, żeby pozostałe 10% traktować jak potencjalnych oszustów i wyłudzaczy.

Wpadłam w zeszłym roku w poważne kłopoty finansowe. Trochę czasu spędziłam w szpitalu. Cały czas byłam w kontakcie z bankiem, w którym brałam kredyt. Dopóki byłam w stanie, płaciłam. Kiedy już nie byłam w stanie płacić, wpłacałam cokolwiek, żeby odwlec moment wypowiedzenia umowy kredytowej, ale niestety, wypowiedzenie przyszło, a wraz z nim firmy windykacyjne. Uprzedzając pytania – tak, kredyt był ubezpieczony, jednak żadnej z przyczyn utraty płynności finansowej zakres ubezpieczenia nie obejmował. Ot, psikus.

Bank skierował sprawę do dwóch firm – oddzielnie kredyt gotówkowy, oddzielnie limit w koncie osobistym. Windykator też człowiek, tak?

Firma A – windykacja kredytu. Zaczęli dzwonić jeszcze jak leżałam w szpitalu. Pierwsza rozmowa – dzwoni jakaś kobieta, nawet się nie przedstawiła, a chce mieć pewność, że ja to ja i żąda mojego peselu w celu weryfikacji. Serio? I wywiad – jakim samochodem pani jeździ? Gdzie pani pracuje? Co zrobiła pani z pieniędzmi mojego klienta? Czułam się jak złodziejka.

Wyszłam ze szpitala jakieś półtora miesiąca później, natychmiast wróciłam do pracy, żeby cokolwiek zacząć spłacać. Potem telefony przed 7 rano i po 22 to była norma i jeszcze pretensje, że nie odbieram. Kilkanaście połączeń w ciągu dnia, gdzie w najlepszym przypadku po podniesieniu słuchawki był komunikat „proszę czekać na zgłoszenie się operatora” i ponad trzy minuty muzyczki. Nikogo nie obchodziło, że w pracy nie mogę odebrać, a jak już zdarzy się połączenie w czasie mojej przerwy, nie mam czasu czekać na konsultanta. Jak oddzwaniałam, słyszałam tylko jak mantrę: „pani unika kontaktu, pani jest niepoważna, nie będziemy z panią rozmawiać, pani ma dług, pani ma zapłacić!”.

Opryskliwe panie po drugiej stronie słuchawki usiłowały mnie straszyć konsekwencjami za łamanie nieistniejących przepisów prawa. Nie chcieli słuchać skąd zaległość, nie chcieli rozmawiać o ratach, nie chcieli negocjować – spłać całość zadłużenia, albo skierujemy sprawę do sądu, ty brzydki wstrętny dłużniku! Mało tego, posunęli się do tego, że kontaktowali się z moją rodziną, choć mieli zarówno mój numer telefonu, jak i adres. Przysłali również pracownika terenowego, z powodu rzekomego braku kontaktu. Przyszedł dokonać „oceny majątku”, który chciał „zająć na poczet długu”. Już wtedy wiedziałam, że takie akcje to tylko komornik może uskuteczniać, ale moja rodzicielka mało na zawał nie zeszła, jak wpakował jej się do mieszkania smutny pan w czarnej skórze. Straszyli też, że wyślą innego smutnego pana do pracy, skoro unikam kontaktu i co z tego, skoro wtedy już byłam na etapie rozpatrywania wniosku o restrukturyzację w banku, i sprawa była już od nich wycofana? Nadal dzwonili.

Firma B – limit kredytowy w koncie. Pewnego dnia dzwonili, kiedy byłam w pracy. Oddzwoniłam natychmiast po wyjściu, dowiedziałam się, że firma taka i taka w sprawie tej i tej. Telefon na kartę, środki się kończą, czy mogą oddzwonić? Pewnie, że mogą. Pani po drugiej stronie nie krzyczy, nie zastrasza, tylko pyta – co się stało, że pani nie płaci? Mówi, że nie trzeba całości na raz, że można na raty, czy dam radę tyle i tyle do tego i tego? Nie, do tego i tego nie, tydzień później, czy można? Okej, bez problemu. W dzień spłaty telefon z pytaniem, czy już wpłaciłam i jak umawiamy się na następną ratę. W momencie składania wniosku o restrukturyzację trafiło do nich, że dzwonić nie muszą i że jak bank wycofuje sprawę, to sprawa jest wycofana. Cieszą się, że się udało, życzą miłego dnia. Można? Można.

Na szczęście Bank uznał, że będą ze mnie ludzie, bo restrukturyzację dostałam. Za firmę A przeprosili, bo zdarzyło mi się odebrać telefon od nich już w trakcie podpisywania umowy.

Windykator może też człowiek, ale z każdego człowieka wychodzi czasem kawał drania. I nie każdy dłużnik to oszust i kombinator, czasem po prostu ma gorszy czas w życiu i znikąd pomocy.

windykacja

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 786 (842)

#52755

przez (PW) ·
| Do ulubionych
A propos wynajmowania mieszkań...

Kilka lat temu z mężem wynajmowaliśmy przytulne mieszkanko w jednej z sypialnianych dzielnic Warszawy. Wszystko legalnie, umowa, kaucja, spis sprzętów i stanu, w jakim je zastaliśmy. Właścicielka fantastyczna, sympatyczna i bezproblemowa, z sąsiadami trochę gorzej (pisałam o tym w jednej z wcześniejszych historii), dojazd do pracy w miarę dobry. Nawet przeszło nam przez myśl wykupienie mieszkania, bo właścicielka mówiła, że kiedyś je będzie sprzedawać.

To "kiedyś" nastąpiło po niecałym roku naszego tam mieszkania. Ale nic to - właścicielka miała drugie mieszkanie na tym samym osiedlu, dosłownie dwa bloki dalej. Taki sam metraż, trochę wyżej i bliżej ulicy, ale za to czynsz niższy. Akurat się zwolniło, więc super, byliśmy zdecydowani, mieliśmy tylko podejść do mieszkania razem z właścicielką i zobaczyć, czy nie będzie dla nas za głośno. A potem w zasadzie tylko się wprowadzać.

O umówionej godzinie stawiliśmy się pod mieszkaniem, właścicielka z mężem dotarła kilka minut później. Włożyła klucz do zamka, przekręca... i nic. Może nie ten klucz? Nie, klucz właściwy, na dodatek nie daje się wyjąć. Ani prośbą, ani groźbą, ani kombinerkami. Trudno, zamek trzeba wiercić, założy się nowy, odliczy od czynszu.

Po kilkunastu minutach udało nam się wejść do mieszkania, które stanowiło obraz nędzy i rozpaczy:
- ściany podrapane, poobijane, pomazane, ze śladami butów, w tym na suficie
- w mieszkaniu ciemno, bo okna zaklejone były gazetami, czarną folią i taśmą
- wszystkie żarówki wykręcone
- żaluzje zdemontowane ze wszystkich okien oprócz jednego, za to z urwanym sznurkiem i tym pokrętłem do zasłaniania
- pralka odłączona i wystawiona na środek łazienki
- duża, trzydrzwiowa szafa w sypialni pomazana czymś na czarno, z powyłamywanymi szynami od przesuwanych drzwi
- kabina prysznicowa zdemontowana, wymontowane rolki, drzwi stały w przedpokoju
- szafki kuchenne z powyłamywanymi drzwiczkami, jedna trzymała się ściany tylko na jednym haku
- na środku większego pokoju przewrócony kredens
- sedes nie myty chyba od pięciu lat
- na balkonie bajzel składający się z mokrych kartonów, połamanych krzeseł i szklanych pokrywek od garnków
- wyłamane pokrętła od regulacji temperatury na kaloryferach wszystkich oprócz łazienkowego
- rozmontowana bateria od prysznica - była słuchawka, ale bez przewodu. Słuchawkę znaleźliśmy w piekarniku.
- z mebli ostał się w całości jeden regał, za to pomalowany na brązowo farbą olejną. Bardzo dokładnie, z kawałkiem ściany i podłogi.

Właścicielka tylko stała pośrodku tego wszystkiego i płakała. Bo wcześniej mieszkała tam taka fajna dziewczyna, studentka. Spokojna, zawsze wszystko na czas płaciła, więc właścicielka nie miała powodu przyjeżdżać i sprawdzać, co z nią czy z mieszkaniem. Ostatni czynsz jej rozliczyła z kaucji, bo skoro mieszkała u niej pięć lat, to jaki numer mogła wywinąć?

Doprowadzenie mieszkania do stanu względnej używalności zajęło nam nieco ponad tydzień. Malowane było chyba ze trzy razy, bo te czarne maziaje cały czas przebijały przez farbę. Szafę i szafki naprawiono, nowe rolki do kabiny dokupiono i zamontowano, okna myłam po cztery razy każde bo oprócz taśmy użyła chyba jakiegoś kleju. Wreszcie udało nam się przeprowadzić, z czynszem za pierwszy miesiąc obniżonym o połowę, bo w sumie oprócz malowania i skręcania szafek kuchennych wszystko zrobiliśmy sami.

Mogłabym teraz napisać, że jak się ma miękkie serce do wynajmujących, to trzeba mieć twardą dupę, ale to jeszcze nie koniec atrakcji zafundowanych przez byłą lokatorkę.

Pewnego dnia obudziliśmy się bez prądu. Panienka od kilku miesięcy nie płaciła rachunków, a że wszystko w mieszkaniu żarło prąd, łącznie z kuchenką... Nie mam pojęcia dlaczego właścicielka nie sprawdziła tego wcześniej w elektrowni. My rozliczając poprzednie mieszkanie, tak jak wcześniejsi jego lokatorzy, zostawiliśmy specjalną teczkę z fakturami i potwierdzeniami zapłaty.

Ciągle przychodziły do niej listy polecone. Awizo oczywiście nie odbierałam. Przychodziły też różne pisma z kilku firm windykacyjnych. Przychodzili również smutni panowie w czarnych kurtkach, którym bardzo długo tłumaczyłam, że nie nazywam się Karolina K. tylko zupełnie inaczej i żeby się ode mnie odchrzanili. Do jednego wybitnie odpornego wezwałam policję, bo mi się do mieszkania władował, a przy moim półtora metra wzrostu mogłam na niego co najwyżej nakrzyczeć. Pomijam już przedstawicieli Providenta, którzy nie potrafili zrozumieć, że nie zmieniłam danych osobowych i nie przeszłam operacji plastycznej i naprawdę nie brałam u nich żadnej pożyczki i uparcie zwracali się do mnie "pani Karolino". W pewnym momencie profilaktycznie przestałam reagować na dzwoniący domofon, ale spryciarze i tak jakoś wchodzili do klatki.

Z tego, co wiem, właścicielce mieszkania nie udało się do dziś polubownie rozwiązać sprawy zniszczeń. Kwoty szkód może nie były duże, bo szafki udało się naprawić, ściany odmalować i tak dalej. Nie wiem, czy ścigała dalej tę dziewczynę, czy odpuściła sprawę, ale zapewne przy następnych lokatorach nie była już tak cudownie wyrozumiała i nieobecna jak przy nas. Klucze oddawaliśmy nowym lokatorom w jej obecności, w mieszkaniu.

lokatorzy

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 800 (822)

#51737

przez (PW) ·
| Do ulubionych
To miał być komentarz do historii http://piekielni.pl/51731, ale...

Pracuję, tak jak wiele innych kobiet w podobnej sytuacji, na podstawie umowy-zlecenia. I cieszę się, że pracuję, bo różnie to bywa. Opłacam sobie wszystkie składki dobrowolne, bo a nóż i widelec coś się wydarzy niespodziewanego i będzie klops. Mój mąż podobnie, nie ma co liczyć na etat. Firma przechodzi przez zwolnienia grupowe, a zleceniobiorcy, którzy pytają o możliwość etatu, przepadają bez wieści.

Jest chu*owo, ale stabilnie. A tu nagle i niespodziewanie na teście pokazały się dwie kreski. Co teraz? Co robić?

Umowa kończy mi się miesiąc po planowanym terminie porodu. Jestem zleceniobiorcą, nie chroni mnie kodeks pracy. Nikt nie ma obowiązku mi tej umowy przedłużać. Nie ma obowiązku trzymać dla mnie miejsca - przeszkolą po prostu kolejnego z tysiąca zleceniobiorców, bo co komu po babie w ciąży?

Wisienka na torcie - koleżanka z zespołu zaszła w ciążę niemal w tym samym czasie. Ale ona się przyjmowała w czasach, kiedy etat się po prostu dostawało, a nie się o nim marzyło. Koleżanka idzie do domu po czterech godzinach pracy, ma płacone za cały etat. Umowę ma na czas nieokreślony, po macierzyńskim spokojnie wróci, praca będzie na nią czekała. A ja drżę ze strachu za każdym razem, kiedy kierownik woła mnie do siebie - da wypowiedzenie? W trybie natychmiastowym czy będzie miał tyle przyzwoitości, żeby dać mi te 14 dni, które mam w umowie? Zostanę bez środków do życia od jutra czy od pierwszego? Iść na zwolnienie teraz, nawet jeśli jeszcze czuję się dobrze? Dzwonią z pracy - mam nie przychodzić i mieć dniówkę w plecy czy przyjść wcześniej, bo ta koleżanka się źle czuje i ktoś musi za nią zrobić?

Wykonuję te same czynności, której prawo pracy kobiecie w ciąży ogranicza. Mam taki sam zakres obowiązków jak ta koleżanka, identyczny. Różni nas tylko stosunek pracy i umowa cywilnoprawna. Czy jestem gorszą kobietą? Gorszym pracownikiem? Gorszym człowiekiem?

Żyję w kraju, w którym łatwiej o aborcję, choć nielegalną, niż etat i godne macierzyństwo.

Skomentuj (51) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 584 (778)

#43375

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jeszcze mną trzęsie.

Mam niewidomą koleżankę. Fajna dziewczyna, funkcjonuje sobie w miarę normalnie, ale przez nadmiar inteligencji naszego wrażliwego inaczej społeczeństwa ma kilka fobii i sporadyczne stany lękowe z atakami paniki.

Byłyśmy dziś na basenie, pierwszy raz od ponad roku, kiedy to niefortunnie podpłynęła za blisko wylotu zjeżdżalni wodnej i przypadkowo dostała się prosto pod wyskakującego ze zjeżdżalni amatora sportów wodnych. Trochę się przytopiła, najadła strachu i przez kolejny rok wyjścia na basen kończyły się w szatni, opcjonalnie w brodziku, gdzie woda nie sięga nawet kolan. Niczyja wina, ale bardzo ciężko było jej przełamać lęk.

Dziś po raz pierwszy odważyła się wejść do płytkiego basenu - tego, gdzie woda ma w najgłębszym miejscu 1,4m. Byłam cały czas obok niej. Udało jej się rozluźnić do tego stopnia, że położyła się na wodzie, unosząc się swobodnie, cały czas mając mnie w zasięgu ręki.

Do momentu, w którym jakiś kretyn w błękitnych kąpielówkach nie uznał, że będzie zabawnie pociągnąć ją za stopę i delikatnie wciągnąć pod wodę.

Nie zdążyłam zareagować, momentalnie obie byłyśmy pod powierzchnią. Koleżanka zaczęła się topić, do tego w panice tak mocno zaciskając na mnie ręce, że nie byłam w stanie się wynurzyć. Gdyby nie błyskawiczna akcja ratownika, obie byśmy się utopiły.

Ja się trochę opiłam chlorowanej wody, koleżanka jest w szpitalu, dowcipniś zwiał. Cały obiekt jest monitorowany, więc jest szansa, że go znajdą.

Rok pracy i terapii poszedł w piz*u. Dzięki, koleś.

idioci

Skomentuj (39) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1148 (1268)

#35846

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Robiąc porządki, znalazłam zdjęcie z mojego przedszkola, z grupy „starszaków”. Popatrzyłam na swoją dwadzieścia lat młodszą buzię, na inne dzieciaki i na chłopca, którego twarz kiedyś w akcie złości zamazałam. Przypomniałam sobie, dlaczego i nasunęła mi się na myśl taka refleksja - drodzy rodzice, rozmawiajcie ze swoimi dziećmi na trudne tematy i nie pozwalajcie, żeby wynosiły z domu wasze uprzedzenia.

Dzieci są okrutne, to fakt nie do podważenia.

Mieliśmy żółwia w przedszkolu. Duduś mu było, z tego, co pamiętam. Karmiliśmy go sałatą i pomni na słowa pani przedszkolanki, że żółwie niekoniecznie lubią być miętoszone przez grupę pięciolatków, przez większą część dnia zostawialiśmy w spokoju,. Duduś miał się dobrze, na ferie, święta i długie weekendy był brany do domu przez kogoś z nas, czy raczej naszych rodziców. Nie było mu źle.

Wczesną wiosną do naszej grupy dołączył chłopiec. Nie pamiętam, jak miał na imię – Waldek, Włodek, Wojtek? W każdym razie chłopiec był chory. Pani powiedziała nam, żeby go nie męczyć, bawić się raczej spokojnie, a nie w jakieś berki. Nie pamiętam już, co mu dolegało – białaczka? Jakieś tajemnicze coś, co pięciolatkom nie mówiło absolutnie nic, oprócz tego, że jest poważne, na pewno śmiertelne i totalnie zaraźliwe.

Pewnego poniedziałku po wejściu do sali odkryliśmy, że Dudusiowi się zdechło w czasie weekendu. Oczywiście wielki płacz, wszak odszedł nasz przedszkolny przyjaciel. Pani schowała go do pudełka, całą grupą poszliśmy zakopać go gdzieś pod płotem na placu zabaw. A potem komuś się przypomniało, że widział w piątek, jak Waldek całuje Dudusia. To na pewno Waldka wina! Waldek zaraził Dudusia białaczką i dlatego Duduś umarł!

Waldek został wyklęty. Nikt się z nim nie bawił, nikt nie chciał siedzieć z nim przy stoliku, stać w parze. Nawet leżakowanie było problemem, bo nikt nie chciał leżeć obok niego.
Tłumaczył nam, że to nie tak. Że ma chorą krew i nie mógł zarazić Dudusia pocałunkiem. Często płakał, bo byliśmy dla niego zwyczajnie podli – tak podli, jak tylko dzieci być potrafią. Dlaczego pani przedszkolanka nie reagowała widząc takie nagłe odrzucenie przez grupę, tego nie wiem. Dlaczego nikt z rodziców nie wyjaśnił nam, że białaczką nie da się zarazić nie tylko żółwia, ale w ogóle nikogo - tego też nie wiem.

Waldek krótko przed Wielkanocą trafił do szpitala i tam zmarł. Nie wyobrażam sobie, jak bardzo musiał cierpieć w ostatnich dniach swojego życia nie tylko z powodu choroby, ale też z powodu piekła, które zgotowaliśmy mu my, bezmyślne pięciolatki.

dzieci

Skomentuj (96) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1810 (1872)

#34429

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kandydatka do tytułu matki roku.

Dział likwidacji szkód osobowych pewnego zakładu ubezpieczeń. Mamusia zgłasza obrażenia, jakich dziecko doznało w czasie wypadku na skuterze. Chłopiec, lat 12 - na rozpoznaniu w karcie informacyjnej ze szpitala wstrząśnienie mózgu, złamanie podstawy czaszki, ogólnie mało fajne obrażenia głowy. Padło pytanie, czy w czasie wypadku dziecko miało założony kask.
- No nie, przecież on dopiero uczy się jeździć! - Odparła zdumiona mamusia.

Widocznie jazda w kasku jest tylko dla zaawansowanych użytkowników pojazdów mechanicznych.

Przezorny Zawsze Ubezpieczony

Skomentuj (31) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 848 (900)

#31208

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wychowałam się w niewielkiej miejscowości. Nie jest to miejsce, gdzie ptaki zawracają, ale szału też nie ma. Ot, normalna mieścina, jakich w tym kraju wiele. A i przekrój społeczeństwa dość zróżnicowany.

Do liceum dojeżdżałam do innej miejscowości pociągiem, więc naturalnie musiałam kupować bilet miesięczny. Tak było i tym razem.

Dosyć ciepły koniec marca 2005, druga klasa liceum, osiemnaście lat skończone. Pomyślałam sobie wtedy, że wyjdę kupić bilet wieczorem, bo rano do szkoły na ósmą, a że początek miesiąca, to i kolejka po bilety będzie nieziemska. Założyłam kurtkę, kasę na bilet do kieszeni i poszłam w nadziei, że zdążę wrócić zanim się ściemni, w końcu daleko nie mam.

Mniej więcej w połowie drogi trzech chłopaczków w typie gangsta kulturalnie spytało, czy nie miałabym ochoty dorzucić im się do piwa. Nie miałam ochoty. Nie odeszłam daleko, kiedy jeden z nich szarpnął mnie z tyłu za kurtkę. Nie będę opisywać, co się wtedy stało. Grunt, że do domu wróciłam z pociętą i zakrwawioną twarzą, z doszczętnie zniszczonymi okularami, uboższa o 100zł i srebrny łańcuszek zerwany z szyi. A biegłam takim tempem, że dziwię się, że nie zakwalifikowali mnie na olimpiadę w Pekinie. I tu dopiero całe piekło się zaczyna.

Mama zadzwoniła po policję i pogotowie. Karetka była pierwsza, dali coś na uspokojenie, przemyli skaleczenia jakimś świństwem, powiedzieli, że szyć nie będą, bo gorzej będzie wyglądało takie zszyte niż naturalnie zagojone i pojechali. Policja przyjechała trochę później, spytali co się stało. Spakowali mnie razem z mamą do samochodu, żeby rozejrzeć się po okolicy, choć gangsta-chłopaczki już dawno zdążyli się ulotnić. Potem na komisariat, gdzie złożyłam zeznania, podając jak najwięcej szczegółów dotyczących tych trzech, żeby ułatwić poszukiwania.

Przez następnych kilka dni panowie z komendy miejskiej i powiatowej grali mną w ping-ponga, wzywając to na jeden, to na drugi komisariat, zadając ciągle te same pytania i pokazując ciągle te same albumy ze zdjęciami potencjalnych podejrzanych. Ba! Nawet byłam wezwana na okazanie, gdzie wśród czterech "przestępców" rozpoznałam trzech policjantów z komendy powiatowej i jednego z miejskiej.

W międzyczasie wróciłam do szkoły. Zorientowałam się, że ktoś za mną chodzi - wpadałam na tego samego faceta w pociągu, przed szkołą, w sklepie, w bibliotece - w końcu powiedziałam mu dzień dobry. Jeszcze tego samego dnia zostałam zawezwana przed oblicze pana komendanta miejskiego i jego zastępcy. I zaczęło się szoł.

Okazało się mianowicie, że nikt mnie nie napadł. Wszystko to wymyśliłam, bo pieniądze najzwyczajniej przepuściłam, a twarzy nikt mi nie pociął żyletką, tylko podrapałam kluczami. Skąd to wiedzą? Przeprowadzili testy na materiale skóropodobnym i wyszło im, że żyletką bym była pocięta dużo głębiej i że takie ślady mógł zostawić jedynie klucz od zamka typu yale, który wtedy miałyśmy w drzwiach. Mało tego, mają świadków na to, że wcale mnie tam nie było, że na miejscu zdarzenia jest monitoring (ciekawe od kiedy, bo choć od zdarzenia minęło kilka ładnych lat, żadnej kamery tam nie widziałam do dziś), który niczego nie nagrał, poza tym pobrali ślady zapachowe, które potwierdzają, że wcale mnie tam nie było! Normalnie CSI wymięka.

Dali mi więc pan komendant i jego zastępca wybór - albo sama się przyznam, że wszystko wymyśliłam i dostanę tylko dwa lata w zawiasach za składanie fałszywych zeznań, albo mogę dalej ciągnąć tę farsę, a oni po prostu udowodnią to, co już wiedzą i oprócz dwóch lat bez zawiasów zostanę też obciążona kosztami zaangażowania organów ścigania.

Pomyślałam sobie - ukryta kamera, czy coś? Ale nie ze mną te numery, widziałam wszystkie odcinki "Kryminalnych", nie dam się nabrać. Wiem co się stało i nie wmówią mi, że czarne jest czarne, czy jakoś tak.
Oj, próbowali mnie zastraszyć, próbowali. Na dobrego glinę i złego glinę, na dobrego glinę i dobrego glinę, na złego glinę i jeszcze źlejszego glinę, na złego glinę i głupiego glinę... Niestety, było to przed czasami powszechnych dyktafonów w telefonach komórkowych, więc nie mogłam nagrać ich metod śledczych. A szkoda.

Mało tego, w czasie pamiętnego przesłuchania usiłowali jednocześnie od mojej mamy dowiedzieć się, czy nie sprawiam problemów wychowawczych, czy nie mam kłopotów w szkole, czy nie biorę narkotyków. Mama ich oczywiście wyśmiała i odesłała do stu diabłów. To im nie wystarczyło - policjanci zaczęli pojawiać się przed moją szkołą, wypytywać o mnie znajomych, czy czasem nie chwaliłam się jakimś nowym sprzętem czy kosmetykiem. Nagle stałam się główną podejrzaną w sprawie napadu na samą siebie. Żart? Nie.

Ciągnęło się to kilka ładnych tygodni. Wreszcie chyba odpuścili, a moment przed zakończeniem roku szkolnego dostałam z prokuratury pismo informujące o umorzeniu postępowania z powodu niewykrycia sprawców.

Happy end był później, ale niektórym się nie spodobał. Napiszę więc tylko, że gdyby panowie policjanci tę energię, którą włożyli w udowadnianie mi winy spożytkowali na faktyczne szukanie sprawców, zakończenia sprawy w postaci Dżerego spuszczającego zza krat łomot tym trzem typkom, zwyczajnie by nie było.

policja

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 653 (731)

#28571

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Moja koleżanka w wyniku choroby straciła wzrok mając niecałe trzy latka. Nie przeszkadza jej to w normalnym funkcjonowaniu, choć trochę dziwnie opisuje jej się rzeczy, które dla mnie są oczywiste, a ona nie zdążyła ich nigdy zobaczyć i musi bazować na dotyku, opowiadaniu i własnej wyobraźni.

Dziewczyna funkcjonuje normalnie, pracuje, prowadzi dom, korzysta z komunikacji miejskiej. Nie ma psa przewodnika, w pokonywaniu przeszkód drogowych pomaga jej biała laska. Ciemnych okularów również nie nosi, bo i po co?

Zdarza się, że koleżanka potrzebuje pomocy w zakupach. Podstawowe produkty rozpoznaje po kształtach, ma ulubione mleko, margarynę, serki topione i dżemy, ale już na przykład nie kupi sama ładnego kawałka mięsa ani owoców czy warzyw, bo nie wie, czy sprzedawca nie zapakuje jej czegoś nadpsutego albo nieświeżego. Dlatego też od czasu do czasu chodzę razem z nią i nadziwić się nie mogę, jak ludzie wykorzystują fakt, że dziewczyna nie widzi.
Ot, choćby wczoraj.

Weszłam do sklepu trochę później niż koleżanka, bo kończyłam rozmowę telefoniczną. Dziewczyna w międzyczasie zdążyła wybrać sobie butelkę z wodą niegazowaną i podejść do kasy. Ekspedientka zaśpiewała cenę o kilkadziesiąt groszy wyższą od tej widniejącej na cenie przyklejonej na butelce, na co oczywiście zwróciłam jej uwagę. Pani za kasą zmieszała się, powiedziała "Och, faktycznie, to zwykła woda, nie smakowa!", po czym poprawiła wybitą na kasie sumę na właściwą.
Może to było te 60 groszy - w sumie tyle, co nic. Ale zastanawiam się, ile razy i w ilu sklepach koleżanka "przepłaciła" w ten sposób za zakupy przez ostatnich dwadzieścia kilka lat życia. I jak bardzo trzeba być pozbawionym sumienia, żeby tak oszukiwać osoby, które nawet nie mają szans się zorientować, że są oszukiwane...

ot człowieki

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1114 (1148)

#20673

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Świeżutka historia dosłownie sprzed pól godziny.

Z racji tego, że przechodzę aktualnie zapalenie oskrzeli, a moja pani doktor najwyraźniej bardzo mnie lubi i zażyczyła sobie widywać mnie co drugi dzień celem sprawdzenia, czy może mi się nie pogarsza, w przychodni bywam ostatnio nieco zbyt często. Muszę zaznaczyć, że jestem bardzo źle wychowana, bo w kolejce przepuszczam tylko kobiety w ciąży, ewentualnie na wyraźną prośbę lekarki, a wszystkim umierającym "ja-tylko-na-chwilkę" i "bardzosięspieszę" babciom odmawiam.

Gabinet mojej pani doktor znajduje się na końcu korytarza, a żeby do niego dotrzeć należy minąć inny gabinet lekarski i gabinet zabiegowy.

Tak się składa, że dziś poczekałam sobie na wizytę trochę dłużej niż zwykle, bo jednemu z poprzednich pacjentów się zasłabło i czekał w gabinecie na przyjazd karetki. Przede mną w kolejce było kilka osób, więc w efekcie wizyta opóźniła się prawie o godzinę, ale cóż, siła wyższa, zdarza się.

Siedząc i czekając na wejście do gabinetu z braku lepszego zajęcia (książka jak na złość mi się skończyła), zajęłam się obserwacją pacjentów. Do pierwszego gabinetu lekarskiego nie było nikogo, do zabiegowego jedna pani na szczepienie żółtaczki, trzy osoby na szczepienie grypy, jeden pan na zastrzyk domięśniowy z czegośtam i dwie osoby po stempelek do załatwienia papierologii w rejestracji.

W pewnym momencie z pierwszego gabinetu lekarskiego wyszła pańcia, typ plastik fantastik w wieku średnim. Krótka spódniczka, kurteczka nie zakrywająca nerek, skórkowane rękawiczki i elegancie kozaczki wiązane za kolanka. Włos blond tapirowany, strzaskana na solarce aż skwierczy i dwa kilo szpachli na twarzy. I różowa futrzasta torebka.

Pańcia nie wyglądała na chorą ani umierającą, a w gabinecie siedziała dobre pół godziny (była w nim już jak przyszłam zaklepywać kolejkę do swojej doktorki) i kulturalnie zapytała, kto ostatni do zabiegowego. Dostała równie kulturalną odpowiedź, postała chwilkę, postukała w posadzkę obcasikiem i zaczęła swoje przedstawienie.

Trzeba jeszcze dodać, że w przychodni u nas jest taki zwyczaj, że jeśli pacjent potrzebuje dostać jakiś lek naprawdę szybko, a nie podanie leku wiąże się z zagrożeniem życia rzeczonego pacjenta, lekarz idzie razem z nim do zabiegowego, aplikuje lek, a zlecenie wypisuje już po tym, jak pacjent jest bezpieczny. Jeśli chodzi o np. lek przeciwbólowy w zastrzyku, pacjent musi czekać na swoją kolej lub liczyć na to, że ktoś go przepuści.

Wracając do pańci - postała chwilę, postukała obcasikiem, w międzyczasie do zabiegowego weszła pani żółtaczkowa. Pani żółtaczkowa jest w wieku typowo babciowym, aczkolwiek z odmiany spokojnej i bynajmniej nie piekielnej, a do przychodni przybyła ze swoim mężem, też staruszkiem, opierającym się na drewnianej lasce.

W momencie, w którym za panią żółtaczkową zamknęły się drzwi zabiegowego, w pańcię jakby coś wstąpiło. Zaczęła się miotać po poczekalni, jakby dostała jakiegoś ataku histerii i zaczęła się drzeć:
- KU*WA!!! Ja na to nie pozwolę!!! Ja mam zlecenie od lekarza!!! Ja nie mogę czekać, muszę już mieć zastrzyk, teraz!!! - i ruszyła w stronę zabiegowego. Mąż pani żółtaczkowej obronił drzwi własnym ciałem, mówiąc spokojnie, żeby się wstrzymała, bo w gabinecie jest pacjentka.
- Gówno mnie to obchodzi!!! Ja mam zlecenie, że pilne, rozumiesz, staruchu!? Na kartce mi doktor napisała!!! - po czym złapała staruszka za poły marynarki i odepchnęła go od drzwi i bezceremonialnie wparowała gabinetu.

Wyleciała stamtąd równie szybko, jak weszła. Mój ulubiony pielęgniarz (taki miły facio o wymiarach 2x2) zarzucił ją sobie na ramię i wyniósł do głównego holu przychodni, postawił i polecił się jej oddalić, dopóki się nie uspokoi, bo pierwszy raz słyszy, żeby zastrzyk z pyralginy był zastrzykiem ratującym życie.

I tak sobie myślę, jak bardzo trzeba mieć, za przeproszeniem, nasrane we łbie, żeby wpakować się do gabinetu mając świadomość, że w środku jest inna pacjentka, prawdopodobnie rozebrana do badania/zabiegu (nawet jeśli miałoby chodzić jedynie o podwinięcie rękawa) i użyć przemocy wobec staruszka, który próbował tylko bronić godności osobistej żony. Nie wystarczyło powiedzieć "bardzo mnie boli, mogą mnie państwo przepuścić?"?

Very Important Pacjentka

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 639 (683)

#20602

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Opowiem Wam dziś o tym, dlaczego nie należy wierzyć we wszystko, co pokazują w telewizji.

Babcia mojego męża - naprawdę fajna kobieta, mimo swoich ponad osiemdziesięciu lat tryskająca energią i humorem, a bystrości umysłu mógłby jej pozazdrościć niejeden dwudziestolatek. Przeszła w swoim życiu wiele, przeżyła wojnę, zesłanie, pochowała dwójkę dzieci i męża, ale to jej nie złamało. Kiedy opowiadała o latach zesłania, nie wiedziałam, czy mam płakać nad jej losem czy płakać ze śmiechu, bo mówiła o tych wydarzeniach jak o kolejnej wesołej przygodzie, którą kiedyś tam miała, w innym życiu.

Zdarzyło się niestety tak, że któregoś wieczoru Babcia gorzej się poczuła. Nie, żeby jej to w czymś przeszkadzało, ale ciotka i tak wezwała do niej pogotowie. Karetka przyjechała, lekarz opukał, osłuchał, ciśnienie zmierzył i powiedział, że wygląda mu to na zawał. Babcia go wyśmiała, poczęstowała makowcem i herbatą (nikt nie potrafi zrobić takiego makowca jak Babcia, nikt!), ale do szpitala dała się zawieźć. Co się działo dalej, do pewnego czasu pozostawało dla nas tajemnicą - grunt, że rano zadzwonili, że Babci po przewiezieniu do szpitala się pogorszyło zupełnie i zmarła. Szkoda Babci, bo to fajna babeczka była, ale widocznie nadszedł jej czas. I powiem Wam, że nigdy wcześniej nie byłam na tak wesołym pogrzebie i stypie. No z Babcią inaczej się po prostu nie dało.

Kilka miesięcy później porą wieczorną przeskakiwałam po kanałach w tv i zatrzymałam się na serialu fabularyzowanym "Dyżur". Odcinek kręcony akurat w szpitalu bielańskim, czyli tam, gdzie Babci się zmarło. Lektor przedstawia kolejną pacjentkę - oczom nie wierzę, Babcia!!! Zawołałam szybko rodzinę, bo może to trochę makabryczne, ale mamy szansę zobaczyć ostatnie chwile jej życia. Szybki telefon do ciotki, żeby włączyła tv i oglądamy dalej w skupieniu.

Babcia, jak to Babcia - zagaduje personel, tryska humorem, nie pokazuje, że coś złego się dzieje, tylko po komentarzach lekarzy można sądzić, że znalazła się na SORze nie dla rozrywki. W czasie angioplastyki krew siknęła pod sufit, a dla Babci był to kolejny powód do żartu... i naprawdę nic nie zwiastowało, że to ostatnie chwile jej życia.

A teraz, uwaga. Wyobraźcie sobie nasze zdziwienie, kiedy pod koniec odcinka lektor jak zwykle podsumowuje dalsze losy pacjentów z odcinka i mówi "Babcia, lat 84 po tygodniu opuściła szpital o własnych siłach".

I w ten oto sposób telewizja wskrzesiła Babcię.

tivi

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 960 (996)