Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

kabo

Zamieszcza historie od: 5 sierpnia 2011 - 18:04
Ostatnio: 17 listopada 2021 - 23:21
  • Historii na głównej: 6 z 12
  • Punktów za historie: 4909
  • Komentarzy: 311
  • Punktów za komentarze: 2345
 
zarchiwizowany

#50108

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Mamy przy firmie Fundację. Fundacja robi rożne rzeczy, np w grudniu sponsoruje akcje mikołajkowe - do zgłoszonych wolontariuszy przesyła bony Sodexo, za które wolontariusze kupują drobne upominki i każda ekipa w strojach mikołajowych udaje się do wybranego przez siebie szpitala na oddział dziecięcy. Dwa lata temu brałam w tym udział jako asystent Mikołaja, w zeszłym roku wzięłam organizację w swoje ręce, toteż osobiście byłam zobowiązana dostarczyć Fundacji dowód zakupu w postaci faktury - w przypadku niedostarczenia mają prawo potrącić mi równowartość z wypłaty. Bony opiewały na niecały tysiąc złotych.
Moim błędem było podanie danych do faktury - w wyniku niedopatrzenia podałam dane na firmę, a powinnam na Fundację, która jest oddzielnym podmiotem gospodarczym. Jednak o wiele większym błędem było wybranie jako sklepu, w którym kompletowaliśmy paczki, hipermarketu Korona we Wrocławiu.
Kiedy zorientowałam się w swojej pomyłce, udałam się do POKu poprosić o fakturę korygującą. Usłyszałam, że do tego potrzebuję, aby Fundacja wystawiła mi notę korygującą. Zwróciłam się więc do księgowej z Fundacji o wystawienie takowej. Księgowa mówi "ale po co, to niepotrzebne". Mówię "nie wiem, nie znam się na tym, ale wystaw im proszę". Wystawiła, przysłała kurierem, pojechałam do POKu.
Druga wersja - nota korygująca niepotrzebna, muszę sobie wystawić (tzn Fundacja) sama fakturę, a oni ją tylko podbiją. Pytam, skąd w takim razie poprzednia informacja o nocie korygującej, uzyskana w tym samym punkcie. Pani mówi "nota nie, musi być faktura, my mamy taką procedurę.
Ok, zaczęłam przeczuwać, że nie będzie tak prosto. Zaczekałam i następnego dnia zadzwoniłam do POKu, pytając kolejną panią, jak mam załatwić swoją sprawę. Pani prosi, żeby zaczekać i idzie się konsultować. "Ona sobie sama musi wystawić nową fakturę, bo to ona się pomyliła" - słyszę zduszony głos pani - szkoda, że nie wyciszyła telefonu.
Ok, skoro dwie mówią to samo, to jest duże prawdopodobieństwo, że mówią z sensem. Zawracam księgowej głowę kolejny raz. Już dawno po terminie dostarczenia faktury, początek roku bodajże.
Niestety, pudło. Fundacja nie jest płatnikiem VAT, więc nie może wystawić faktury korygującej. Sytuacja staje się patowa tym bardziej, że osobiście jestem jak dziecko we mgle, kompletnie nie orientując się w labiryncie podatkowo-księgowych przepisów. Jedna mówi jedno, druga mówi drugie, co robić?
No cóż, próbowałam. Byłam tam i drugi i trzeci i piąty raz. Z instytucjami tak jest - jak masz bardziej skomplikowany problem, to musisz próbować aż trafisz na kogoś, kto ma przede wszystkim wolę, a poza tym odpowiednie umiejętności do rozwiązania go. Toteż z taką nadzieją odwiedzałam hipermarket i uzbierałam kolekcję różnych wersji, wliczając w to polecenie przyjechania z zakupionym jakieś dwa-trzy miesiące wcześniej towarem (???), na podstawie którego wystawią nową fakturę - pomijając absurd tego stwierdzenia, co miałam zrobić? Pojechać na Koszarową i pozabierać dzieciom kredki? A jak któraś będzie złamana, to co? Na to pani mgliście stwierdziła, że w takim razie muszę napisać podanie i wtedy się bardzo długo czeka.
Zarzuciłam, przyznaję, temat na jakiś czas, bo nie miałam ochoty i czasu przebijać się co tydzień przez miasto, żeby posłuchać kolejnej opowieści, a Fundacja przestała się upominać. Odezwali się w marcu - kończył się rok rozliczeniowy.
Pojechałam znowu, wydębiłam numer do kierowniczki, bo panie z POKu były bezradne. Ubłagałam księgową, żeby dogadała się z tą kierowniczką, bo naprawdę miałam już dość wszelkich kontaktów z nimi. Dostałam sygnał "weź dokumenty i jedź, kierowniczka wystawi fakturę". Wreszcie! Przezornie zabrałam ze sobą narzeczonego. Dojeżdżamy, odczekujemy w kolejce, tłumaczę, że mam tu dokumenty, proszę o przekazanie ich do pani kierownik, ona będzie wiedziała, co z nimi zrobić. Pani ani me, ani be, więc nakreślam, o co mniej więcej chodzi. Pani dalej niepewna, co powiedzieć, więc 'przejmuje' mnie druga pani, która obsługiwała inną klientkę. I zaczyna, że tak się nie da, że na podstawie noty się nie wystawia itd. Chcąc oszczędzić jej i swój czas mówię, że rozumiem, ale mimo wszystko proszę o przekazanie papierów. I tu pada pytanie o nazwisko pani kierownik. Odpowiadam więc:
- [J]a: Nie znam nazwiska, żadna z Pań nie podawała, pani kierownik też nie mówiła, żeby się na nią powoływać.
- [P]ani [Z] [P]OKu: Bez nazwiska się nie da, bo nie będzie wiadomo, komu przekazać.
- J: Jak to? Ilu macie kierowników w jednym POKu? - dziwię się.
- PZP: No proszę pani, to trzeba znać nazwisko, proszę nas zrozumieć, to nie wiadomo, do kogo przekazać.
W tym momencie włącza się [N]arzeczony, zadając, jak to facet, rzeczowe pytanie:
- [N]: Przepraszam, a jak pani się nazywa?
Pani z POKu, która była już nieźle podirytowana, bo rozmowa trwała znacznie dłużej, niż ją przedstawiłam, zgromiła biedaka wzrokiem i odrzekła z godnościOM osobistOM:
- PZP: JA się nie muszę panu przedstawiać!
Po chwili zadumy nad komicznością tego stwierdzenia zapytałam, co w sytuacji, kiedy przyjadę następnym razem odebrać dokumenty i kolejna pani z POKu zażąda ode mnie nazwiska osoby, która je przyjmowała, bo to nie wiadomo i przecież nie można w żaden sposób sprawdzić, kto był na zmianie w dniu i o porze dnia, którą podaję.
- PZP: Proszę zaczekać, przecież ja tu obsługuję innego klienta!
- J: Proszę pani, ale ja się pani w kolejkę nie wepchnęłam, sama pani podeszła, gdy rozmawiałam z pani koleżanką.
- PZP: Bo koleżanka jest nieświadoma!
Aha. Na takie postawienie sprawy nie znalazłam odpowiedzi, więc pokornie zaczekałam i udało mi się ugrać, że zostawię dokumenty i "jak się po nie ktoś zgłosi, to przekażę, jak nie, to nie". Uhhh. Ręce mi się trzęsły po tej rozmowie. Pojechaliśmy.
Były jeszcze jakieś problemy, ale na szczęście użerała się z nimi księgowa, po interwencji w centrali w Warszawie wreszcie dokument ponoć został wystawiony. No to jadę, oby ostatni raz.
Trafiłam na panią "ja się nie muszę przedstawiać". Nie poznała mnie, ale gdy powiedziałam, po co tu jestem, skojarzyła fakty i jakby odrobinkę się zirytowała... Poszukała, poszukała, coś tam bąknęła, że jej nie było kilka dni i koleżanki musiały przełożyć. W końcu podaje mi zaklejoną kopertę. Stoję przy tym POKu i ją otwieram, pani jastrzębi wzrok ma wbity we mnie. Pytam w międzyczasie czy rzeczywiście jest tam faktura korygująca.
- PZP: Taaak, sama osobiście ją wystawiałam.
No rzeczywiście, była. No to jak ona ją wystawiła? Wbrew procedurom?

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 131 (225)
zarchiwizowany

#19979

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Ostatnia rozmowa dziś w pracy (infolinia techniczna ISP). Wlaściwie dwie... [J]a, [K]lientka.
[J]: Dzień dobry, kabo, w czym mogę pomóc?
[K]: Ja prosiłam z PANEM, a nie z PANIĄ!
[J]: Słucham?
[K]: No ja prosiłam z PANEM! Czwarty raz już do was dzwonię, proszę mnie połączyć z PANEM.
[J]: Z którym?
[K]: Ja nie będę rozmawiać z żadną panią, wy się nie znacie, proszę mnie połączyć z panem.
[J]: Przykro mi, centrala przydziela połączenia losowo, w czym mogę pomóc?
[K]: Ja z panią nie będę rozmawiać!
Zgłupiałam. W tle lecą komentarze do jakiejś koleżanki "no ku*wa, ile można, znowu będę się teraz przez 10 minut logować (? chyba chodziło o oczekiwanie na infolinii), ku*wa, w ogóle nie powinny tam pracować". Zanim "odgłupiałam", miła pani raczyła odciążyć mój mózg (no wybaczcie, byłam już po 8 godzinach pracy) i rzuciła słuchawką. Obok koledzy z infolinii w śmiech. No cóż, niemal co dzień jest jakiś ciekawy przypadek, więc włączam się ponownie do "ruchu" przychodzącego żartując, że pewnie ponownie trafię na panią z niebywałą skłonnością do PANÓW. Zgadliście. Tym razem byłam już przygotowana, wyświetlił się ten sam numer, co poprzednio. Jak gdyby nigdy nic:
[J]: Dzień dobry, kabo, w czym mogę pomóc?
[K]: No ja chciałam się połączyć z PANEM!
[J]: Wiem, droga pani, przed chwilą rozmawiałyśmy i tłumaczyłam pani, że nie ma możliwości przekierowania połączenia ze względu na płeć konsultanta...
[K]: Tak? To bardzo ciekawe, że dwa razy połączyło mnie z panią.
[J]: Nic w tym niezwykłego, jest po 16, liczba konsultantów jest ograniczona i jest duże prawdopodobieństwo, że połączenie zostanie skierowane do tej samej osoby.
[K]: Ale ja z żadną panią nie chcę rozmawiać!
[J]: Jeśli nie chce pani ze mną rozmawiać, to pozostaje się rozłączyć.
[K]: Bo wy nic nie wiecie, nie znacie się, a mi internet nie działa. Proszę mnie połaczyć z panem.
[J]: Proszę pani, nie ma takiej możliwości. Nawet gdyby, PAN niespecjalnie by pani pomógł, ponieważ z tego co widzę, usługa działa.
[K]}: Jak działa, jak nie działa, informatyk mi na komputer nie może wejść, backupy mi się nie robią!
[J]: Backupy czego się pani nie robią?
[K]: A co pani myśli, że co się w kancelarii prawniczej robi? Ogląda filmy pornograficzne?
[J]: Niestety, nigdy nie pracowałam w kancelarii prawniczej, więc nie wiem, czy ogląda się tam filmy pornograficzne... (wiem, jawna prowokacja, ale absurd sytuacji wywołał głupawkę)
Dalej nie będę przytaczać, bo duuużo czasu mi zajęło ustalenie, o co drogiej klientce może chodzić. Biorąc pod uwagę początkowe wspomnienie o tym, że "informatyk na komputer nie może wejść" podejrzewam, że pani chodziło o przekierowanie portów, bo komputer miała skonfigurowany na adresie prywatnym, czyli niedostępnym z zewnątrz. Jednak dla pani to nie była kwestia konfiguracji naszego routera, którą wykonalibyśmy z dziką rozkoszą, gdyby tylko była w stanie podać nam potrzebne porty. Nie, to była AWARIA, PROBLEM po naszej stronie. Cóż, widać instalujemy zbyt mało domyślne routery. A miła pani nie miała zbyt dużego szczęścia, gdyż 90% obsady na dziale technicznym to kobiety...;)

call_center

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 116 (174)
zarchiwizowany

#16209

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Moja pierwsza praca, tuż po liceum. Poszłam na studia zaoczne,więc trzeba było na nie zarobić. Z braku kwalifikacji zatrudniłam się w sklepie spożywczo-różnistym, takim większym, samoobsługowym. Nie stałam na kasie, moim zadaniem było tylko dokładanie towaru i dbanie o porządek na hali sklepu.
Nie było tam do roboty NIC. Sklep był drogi i towar słabo schodził, więc nie było co dokładać. Potrafiłyśmy z dziewczynami przez pół godziny ściągać kartony z regałów (sklep nie posiadał magazynu, zapasowy towar ustawiany był na szczycie regałów z produktami przygotowanymi do sprzedaży) ciężkie kartony z sokami, żeby spod spodu wydobyć ten jeden karton, wyciągnąć z niego JEDEN sok, żeby dołożyć go na półkę... Bo nawet jak nie było nic do roboty, trzeba było udawać, że się pracuje.
Dziewczyny, które tam pracowały, były zadowolone. Z reguły starsze ode mnie, często z rodzinami na utrzymaniu, cieszyły się, że mają prace za 5zł na godzinę. Umowa zlecenie. Kiedyś, dokładając towar zauważyłam, że akurat w miejscu, którym pracowałam, produkty zaczęła wybierać kobieta, wokół której kręciła się trójka dzieci. Z racji tego, że zablokowali mi dostęp do półek, zastygłam z kartonem w ręku, czekając, aż skończą. Stałam tak z pół minuty, po czym dziewczyny zwróciły mi uwagę, że nie mogę sobie robić takich przerw w pracy, bo jest monitoring i szefowstwo patrzy... Chyba powinnam była stratować tą kobietę i jej dzieci, bo uniemożliwiała mi pracę...
Niektóre pracownice zachowywały się tak, jakby robiły co najmniej karierę menedżerską. Ania Ś. była "Królową konserw". Sama się tak nazywała, była z tego powodu ogromnie dumna, a każda półka, na której stały konserwy, była podpisana "Królestwo Ani Ś."...
Któregoś dnia rozmawiałam z szefową, kiedy przybiegła Ania Ś. i krzyczy:"Szefowo, szefowo, niech szefowa zobaczy, co znalazłam pod kasami!" - i pokazuję jakąś gazetę. "To jest WCZORAJSZA gazeta, kasjerki nie sprzątają pod kasami!" i z miną triumfatorki złapała się pod boki. Szefowa ją olała.
Samo szefowstwo też było piekielne. Było to małżeństwo. Od współpracowników dowiedziałam się, że nie lubią palenia. Oprócz tego, że całych 15min przerwy na 8 godzin pracy nie mogłam wykorzystać, jak chciałam (był CAŁKOWITY zakaz palenia, nie wolno było wyjść poza teren sklepu na dymka, BO NIE), to problemem było w ogóle posiadanie przy sobie papierosów. Otóż codziennie, przed wejściem do pracy, trzeba było dać do ometkowania towary, które miało się ze sobą, a które mogły się znajdować na sklepie, więc i papierosy. I nie miałam prawa mieć przy sobie tych papierosów. Więc nie dawałam ich do ometkowania, licząc na szczęście. Pomijam już fakt tak bezceremonialnego dawania do zrozumienia, że jesteś potencjalnym złodziejem.
Po trzech tygodniach moja kariera się zakończyła. Miała w głębokim poważaniu wyznaczony czas przerw, szłam na przerwę na tyle czasy, żeby móc w spokoju coś zjeść. Co kilka dni dzwoniłam też, że dzisiaj nie przyjdę (umowa zlecenie, ruchome godziny pracy), bo miałam totalnie dość. Gdy szefowa poinformowała mnie o zwolnieniu, byłam najszczęśliwszą osobą na świecie. Analizując ten okres czasu z perspektywy wiem, że gdybym tam została, nabawiłabym się pernamentnej depresji. Nigdy więcej.

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 3 (45)
zarchiwizowany

#16130

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historyjka z pracy na infolinii technicznej operatora dostarczającego miedzy innymi internet. Dialog [KOL]eżanki z klientem, który był bardzo niemiły, wulgarny i ogólnie piekielny. Po serii krzyków i wulgaryzmów pada taka wypowiedź [K]lienta:
[K]: No i co ja mam teraz zrobić, co? Kiedyś to przynajmniej były telepunkty, można było pójść, opiep**yć kogoś, a teraz co, ku*wa? Tylko te głupie infolinie, może mi powiesz (tak, oczywiście, jesteśmy na "ty"), do kogo ja mam teraz pójść i powiedzieć "Ty chu*u"?
[KOL]: Proponuję spojrzeć w lustro i mówić, co pan chce...

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 185 (213)
zarchiwizowany

#15389

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Nie jest to bardzo piekielna historia, ale jednak pokazuje, że olewactwo w pracy nie popłaca.

W poniedziałek wybrałam się z chłopakiem do Kauflandu. Jako, że mam teraz manię na zdrowe odżywianie, szukałam płatków musli. Znalazłam regał z promocją na takowe płatki, w różnych smakach. Wybrałam płatki, spoglądam w górę na cenę i... konsternacja. Z jednej strony na wielkiej tabliczce napisane "Musli, różne rodzaje, 5,55zł", z drugiej zaś "Musli, różne rodzaje, 6,99zł". Gramatura ta sama. Lekko zgłupiałam, zapytałam chłopaka, co o tym sądzi. Dostrzegł on cenę za kilogram 7,50zł (na tych samych tabliczkach), więc stwierdził, że cena za 750g (taka była gramatura) powinna wynosić 5,55zł. Uznałam jego tłumaczenie za logiczne i płatki zostały zakupione.

Z reguły nie zwracam uwagi na takie rzeczy, ale z ciekawości sprawdzam na paragonie. Nabita cena oczywiście 6,99zł. Udaje się więc do Punktu Obsługi Klienta.

Pani z POK nie była zbyt zadowolona z mojej wizyty, chyba zajmowałam jej ceny czas. Moje tłumaczenie zajęło jakieś dwa - trzy zdania, jednak już w połowie wypowiedzi pani z POK zajęta była dzwonieniem do pracownika obecnego na hali sprzedaży i konwersacją z nim. Ok, uznałam, że ma na tyle podzielną uwagę, by wysłuchać jednocześnie mnie i przedstawić sprawę współpracownikowi. Rozmawiała z nim kilka minut. W końcu pyta:
[P]ani z POK: Gdzie były te płatki?
[J]a: Na takim osobnym regale, wystawione w promocji.
[P]: Ale z której strony?
[J]: Z której strony czego? (Nie za bardzo wiedziałam, w jaki sposób określić umiejscowienie regału. W końcu mnie olśniło).
[J]: Przy mleku!
[P]: Aaaaaahaaa...
Pomijam fakt, że gdyby na początku wysłuchała mnie do końca, cały dialog byłby zbędny.
Pracownik w końcu umiejscowił płatki i sprawdził ich cenę:
[P]: "Po kodzie wchodzi" 6,99zł. A ile pani nabiło?
[J]: No właśnie 6,99zł, ale macie tam tez drugą cenę 5,55zł, która wprowadza w błąd...
[P]: Ale "po kodzie wchodzi 6,99zł".
[J]: Proszę pani, średnio mnie interesuje, co "wchodzi po kodzie". Ja skanera w oczach nie posiadam. Macie państwo na te płatki również cenę 5,55zł i cena ta jest myląca.
[P]: Ale co ja pani zrobię, "po kodzie wchodzi" 6,99zł...
Cały dialog odbywał się przerywany wydawaniem plecaków z szafek na numerki znajdujących się w POK ludziom, którzy po nie przychodzili (rozumiem, po co mieliby czekać na zakończenie sprawy takiego upierdliwca, jak jak:)) oraz ustawianiem, przestawianiem i poprawieniem rzeczy wszelakich, które znajdowały się za ladą POK.

Zdenerwowana sytuacją, nie chcąc stać się naprawdę piekielna, powiedziałam pani z Pok, aby zrobili coś z cenówką, bo wprowadza klientów w błąd, podziękowałam i nie czekając na odpowiedź odeszłam.

Na parkingu czekał mój chłopak. Gdy, trochę zdenerwowana, opowiedziałam mu mnie więcej przebieg tej jakże pouczającej rozmowy, porwał telefon i pobiegł do sklepu. Wrócił ze zdjęciem feralnej cenówki.

Finał? Wysiliłam się, napisałam do centrali Kauflandu dw rzecznika konsumentów maila dwa razy dłuższego, niż ta historia. Dołączyłam skan paragonu i zdjęcie dwóch różnych cen na ten sam produkt. Odpowiedź dostałam tego samego dnia. Prosili o podanie numeru kontaktowego, aby mógł zadzwonić do mnie dyrektor zgłoszonej placówki i sprawę wyjaśnić, lub o ponowną wizytę w omawianym sklepie, gdzie moja reklamacja zostanie pozytywnie rozpatrzona. Poproszono również o adres korespondencyjny celem przesłania bonu w ramach rekompensaty. Telefon i adres podałam z zaznaczeniem, że sprawę uważam za załatwioną, gdyż nie chodziło tu o 1,44zł różnicy, a podejście pracownika. Bo gdyby pani w POK była miła i uprzejma, tak jak ja na początku byłam, a nie potraktowała mnie jak natręta, naprawdę nie chciałoby mi się pisać ani maila do centrali, ani tej historii na piekielnych.

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 186 (212)
zarchiwizowany

#15386

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Gdyby opisywana historia dotyczyła Polaków, Niemców, Wizygotów czy Galów, opisałabym ją tak samo, więc uprzedzam wszelkie oskarżenia o rasizm...
Historia sprzed kilku lat. Kupowałam w kiosku papierosy, bilety, nie pamiętam już co. Podeszła do mnie grupka młodych, kilku,-kilkunastoletnich Cyganów. O dziwo nie zapytali o pieniądze, tylko o to, czy mogłabym kupić im coś do jedzenia. Pomyślałam, że chyba faktycznie są głodni, więc się zgodziłam, i tak mając w planach wizytę w pobliskim spożywczaku.

Poszli za mną zadowoleni, byli nawet przyjaźni. W samym sklepie zaczęli wybierać sobie co lepsze frykasy, jakieś słodycze, serki pleśniowe, napoje energetyczne, batoniki itp. A że było ich kilku, wyszło tego na kilkadziesiąt złotych. Powstrzymałam ich zapędy stwierdzając, że takich rzeczy to ja im nie kupię, bo zwyczajnie nie mam pieniędzy. Ciągle słyszałam tylko "Ale kup nam, kup nam, jeszcze tylko to i tylko to". W końcu stwierdziłam, że tak łatwo się ich nie pozbędę.

Powiedziałam słaby głosem "Dobra, wybierajcie" i ustawiłam się nieopodal kas, a oni uszczęśliwieni ruszyli dzikim pędem między regały. Gdy tylko zniknęli mi z oczu, cichaczem opuściłam sklep i schroniłam się w oddalonym o dosłownie kila metrów solarium. Poczekałam parę minut i ruszyłam do domu...

Jeśli byliby głodni, wydaje mi się, że przy wyborze produktem kierowaliby się zgoła innym systemem wartości. Poza tym wiedziałam, że jeśli po prostu się nie zgodzę, będą za mną szli do samego domu. I szczerze mówiąc, trochę się ich bałam, bo wiele razy byłam świadkiem sytuacji, gdy Cyganie przestają być mili...

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 217 (229)

1