Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

kabum

Zamieszcza historie od: 30 października 2011 - 0:35
Ostatnio: 14 maja 2015 - 23:39
  • Historii na głównej: 7 z 11
  • Punktów za historie: 6742
  • Komentarzy: 19
  • Punktów za komentarze: 184
 
zarchiwizowany

#33922

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Od lat niemożebnie wk...wia mnie polska przypadłość narodowa pt. "Nie mam wydać reszty i co mi pan zrobi". Lekko licząc w 3 przypadkach na 4 kupując cokolwiek za gotówkę mogę być pewny, że sprzedający zażąda końcówki, a jeśli nie będę jej miał, to z obrażoną miną (i z ciężkim westchnieniem osoby, której robię osobistą przykrość) zacznie szukać drobnych, albo odmówi sprzedaży.

Dzisiejszy dzień rozwalił mnie na maxa. Wyszedłem z roboty coś zjeść, mając też w planach zakup wyborki, w celu uprzyjemnienia sobie oczekiwania na żarcie. Idę więc do kiosku, biorę gazetę, po czym wyciągam 50 złotych i chcę płacić, niestety paniusia na widok rzeczonej pięćdziesiątki wyrywa mi gazetę i warczy "nie mam wydać!". Ok, pies ci mordę lizał, kupię gdzie indziej. Niestety, w drugim kiosku sytuacja się powtarza. Lekko już wk...wiony porzucam myśl o gazecie, bo trzeba by daleko szukać i maszeruję do knajpy, coby sterany robotą organizm kebabem z frytami pokrzepić. Zamawiam więc koryto i wyciągam nieszczęsną 50-tkę, żeby wymiany pieniężno-towarowej dokonać. No i w mordę jeża, oczywiście panna robi gały, i proponuje, żebym poszedł gdzieś rozmienić!!! To mi hamulce puściły i zapytałem panny zbierającej zamówienia, czy uzbieranie 32 pln przekracza możliwości tego biznesu, bo ja próbuję zapłacić banknotem o wartości pięćdziesięciu złotych a nie pierdyliarda talarów ekwadorskich. Panna na to, że nie ma i to nie jej robota, żeby mieć.

Trzasłem więc drzwiami i wróciłem do firmy głodny i wściekły. No i pytam się, czy jesteśmy jakimś wybranym przez Boga narodem nieudaczników, żeby nie móc ogarnąć tak prostego problemu, jak zapas drobnych w kasie? Czy jest to problem jakiejś niemocy umysłowej, czy zwykłego lenistwa?

1. żeby nie było, że nie wiem o czym mówię: jestem współwłaścicielem dwu sklepów, i u nas ZAWSZE mamy wystarczająco drobnych żeby wydać resztę, a nawet poratować tych, co nie mają na parkometr. Nawet nie wiecie jakie to proste, wystarczy kontrolować ilość drobnych i odpowiednio wcześnie zamawiać w banku nowe.
2. mieszkałem parę lat w kraju, który jest ulubionym przedmiotem żartów zakompleksionych Polaków, którzy jeżdżą jak po burej suce na rzekomym debiliźmie jego mieszkańców - czyli w USA. I co? Nico, przez te parę lat NIGDY nikt nie odmówił mi sprzedaży wymawiając się brakiem drobnych, mało tego, NIGDY nie poproszono mnie o końcówkę, bardzo się dziwiąc, gdy z własnej inicjatywy taką wręczałem. Widać kretyni, co nie wiedzą, gdzie Polska leży, ale ogarniają, że posiadanie drobnych do wydania reszty to zasrany OBOWIĄZEK SPRZEDAWCY. Można? Można.

kraj nasz ogólnie

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 196 (294)

#32008

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Parę tygodni temu w naszej wiosce był pożar. Spłonął warsztat mechaniczny.

Od paru lat nie było żadnego pożaru ani innego dziwowiska, toteż gawiedź zleciała się, coby oczy widokiem cudzego nieszczęścia nacieszyć i za nic miała fakt, że w płonącym warsztacie są butle z gazami przeróżnymi, toteż istnieje ryzyko, że można zakończyć życie w efektownej eksplozji i uczynić swoje dzieci wzruszającymi sierotkami. Część zresztą pchała się jak najbliżej razem z dziećmi, więc ewentualnych sierot by nie było. Ale ja nie o tym.

Otóż w celu ugaszenia pożaru przyjechały z pobliskiego miasta dwie jednostki straży, które w miarę sprawnie poradziły sobie z tematem. Po jakimś czasie przywlókł się następny wóz, jak się okazało, naszej wsiowej Ochotniczej Straży Pożarnej. Ochotniki wskutek błyskawiczności swojej reakcji nie mieli już nic do roboty, toteż pogadali chwilę i udali się z powrotem do remizy świętować udaną interwencję.

Ponieważ wcześniej nie udało mi się zauważyć żadnych śladów działalności OSP w mojej miejscowości, postanowiłem się bliżej zainteresować tematem. I cóż się okazało? Baaardzo ciekawe rzeczy. Otóż OSP posiada niemały budżet. Budżet ten wydaje na swoją działalność. Jaka to działalność? A więc np. paliwo do swoich wozów. Miesięcznie wozy spalają ok. 300 l ropy, zgodnie ze stanem licznika (!). Kłopot w tym, że nikt nie widział ostatnio tych wozów w liczbie dwóch dalej niż 10 metrów od remizy, (gdzie są wyprowadzane raz na jakiś czas w celu umycia ), bo jak już napisałem, raczej pożarów ostatnio wielu nie było i, Bogu dziękować, jeździć nie ma po co. No cóż, być może są to samochody o najwyższym spalaniu na świecie, i nie ma nic tu do rzeczy fakt, że cała wierchuszka naszych ochotników jak jeden mąż jeździ samochodami z silnikami diesla.

Ochotniki posiadają też mundury. Nie wiedzieć czemu oprócz polowych (czyli do gaszenia pożarów) mają także mundury wyjściowe, szyte na miarę za niemałe pieniądze. Cóż, pewnie raz w miesiącu gdzieś odbywają się defilady Ochotniczych Straży, więc na pewno mundury te są im niezbędne. W czasie procesji Boskiego Ciała też baldachim nad księdzem ochotniki noszą, więc wyglądać muszą. Ale ja nie o tym.

Ciekawość moją wzbudziła pozycja w budżecie "szycie munduru galowego dla Komendanta". Samo w sobie mało ciekawe, ale moją paskudną podejrzliwość wzbudził fakt, że pozycja ta pojawia się w budżecie co rok, z regularnością godną podziwu. Małe śledztwo pozwoliło mi poznać przyczynę tej rozrzutności. Otóż Komendant jest, stosownie do swojego stanowiska, mężczyzną postawnym i niezabiedzonym. Nawet bardzo postawnym i bardzo niezabiedzonym. Tak bardzo, że melon, (bęben, bandzioch, bebon - niepotrzebne skreślić) który nosi przed sobą, jest z roku na rok coraz większy i po prostu nie mieści się w dotychczasowy mundur. Jest przyczyna - jest skutek.

Żeby nie było, uważam że OSP są potrzebne i pożyteczne. Ale jak się bliżej przyjrzałem działalności... Masakra, za tą kasę naprawdę można działać dużo pożyteczniej. A kasa płynie na to szerokim strumieniem, zwłaszcza odkąd ministrem od gospodarki jest Naczelny Strażak I Gienierał Drewniany Waldemarrrrrr.

Strasz

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 546 (618)
zarchiwizowany

#28933

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Od czasu do czasu, średnio raz na rok, zdarza się że muszę coś załatwić w kancelarii parafialnej. Ślub, pogrzeb, chrzciny itp sytuacje wymagające wydania kwitów z tego przybytku są dla mnie źródłem prawdziwej radości i niezmiennie przyprawiają mnie o dobry humor.

Tytułem naświetlenia bekgrałndu - kancelaria parafialna opanowana jest i prowadzona odkąd pamiętam przez zakonnicę, zwaną przeze mnie (dlaczego - o tym zaraz) Siostrą Niewyuczalną. Osoba ta, w wieku nieustalonym, słynie w okolicy z wyglądu Baby Jagi i takiegoż charakteru. Fakt obsadzenia jej na tym stanowisku można tłumaczyć tylko tym, że w parafialnym przedszkolu (druga aktywność zakonnic z mojej parafii) powodowałaby panikę i nocne lęki u wychowanków.

Kiedy więc w tym roku musiałem udać się po Jakiśtam Kwit do kancelarii, nauczony wieloletnim doświadczeniem przygotowałem się starannie. Nowe poziomy do Angry Birds ściągnięte, wyborka kupiona, ja najedzony i wysikany, jakiś batonik na wszelki słuczaj w kieszeni jest. Pół godziny przed otwarciem kancelarii zameldowałem się pod drzwiami.

Mimo to byłem trzeci, ale nie jest źle, dwie panie w wieku słusznym tylko będą płacić za mszę. Zajęło im to "tylko" pół godziny, bo Siostra Niewyuczalna demonem szybkości raczej nie jest.
No więc wchodzę.

(Ja) - Niech będzie pochwalony...
(SN) - JEZUS CHRYSTUS I MARYA ZAWSZE DZIEWYCA!
(Ja) - no właśnie....
(SN) - Teraz i zawsze i na wieki wieków amynnnn.
(Ja) - No wię chciałbym...
(SN) - Zaraz!

Posiedzieliśmy sobie parę minut, kiedy Siostra Niewyuczalna kaligrafowała sobie coś w kajeciku, a ja przyglądałem się wystrojowi, temu samemu od lat. Meble "szczyt elegancji wszesnych lat 60-tych", na parapecie daje Radyjo, na ścianie JP2. Wreszcie:

(SN) - sucham!
(Ja) - potrzebuję Kwit Takiitaki.
(SN) - Po co?
(Ja) - Po to i po to.
(SN) - Adres!
(Ja) - Małolepsza 28

Siostra Niewyuczalna odsuwa szufladę z napisem "Małolepsza" i przy akompaniamencie westchnień i stękania zaczyna poszukiwania (Tytułem wyjaśnienia: Małolepsza to mała uliczka z jednym blokiem, dwoma kamienicami i paroma domkami - ja mieszkam w domku). Ponieważ znam dalszy scenariusz, zabieram się do mordowania prosiaczków w Angry Birdsach. Po paru minutach:

(SN) - Ni ma tekego!

Jestem przygotowany, dowód osobisty pod nos, a tam jak wół: Małolepsza 28. Znów jakieś 10 minut poszukiwań, sapania i pomruków.

(SN) - Ni ma, nie nasza parafia!
(Ja) - No chyba proboszcz się raczej nie myli, bo co rok po kolędzie przychodzi...

Znów westchnienia znad szuflady, mi Angry Birdsy się znudziły, czytam wyborkę. Po jakimś kwadransie:

(SN) - No jak tutej nie bendzie, to ja nie wiem..

Bingo! Moje kwity są nie w szufladzie "Małolepsza", tylko w tajemniczej szufladzie "Domki". Hosanna!!! Siostra kaligrafuje kwit, ja uiszczam CoŁaska, i już po godzinie zabieram się do wyjścia. Na pożegnanie, jak co rok proponuję:

(Ja) - Może te moje kwity dobrze byłoby położyć zgodnie z adresem...
(SN) - Ja wiem jak ma być, porzundek jest!

I tak oświecony opuszczam ten przybytek chrześcijańskiej administracji, ciesząc się, że mam w swoim życiu opokę. Wszystko się zmienia, panta rhei (czy cuś w tym stylu), a w mojej parafii jak było dwadzieścia lat temu, tak jest identycznie do dziś - dobrze mieć w życiu coś stałego... :-))

kancelaria parafialna

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 184 (252)

#27156

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Oto jak rozstałem się z pewną firmą, dla której wykonywałem prace zlecone.

Tytułem wstępu, firma miała (i chyba dalej ma) prezesa, na ogół dość ogarniętego gościa w wieku lat ok. 50. Tenże prezes podróżując w interesach po Rosji oprócz niewątpliwych wrażeń i pamiątek przywiózł sobie żonę, jakąś eks-modelkę w wieku o połowę młodszym od siebie.

Miało to dla prezesa szereg następstw, np. w postaci aparatu na zębach (skutecznie) oraz uczęszczania na siłownię (całkowicie bezskutecznie).
Nowy look prezesa również się zmienił, przechodząc od lekkiej ubraniowej dezynwoltury w kierunku stylu "oszust matrymonialny z wenezuelskiej telenoweli".

Niestety, rzeczony prezes nie zauważył również, albo nie chciał zauważyć, że z długimi nogami, ładną buzią i niezłymi cyckami dostał w pakiecie IQ na poziomie numeru obuwia oraz paskudny charakter. Pracownicy firmy mogli się o tym przekonać, kiedy Ptasi Móżdżek nawiedzał firmę zajmując się głównie obnoszeniem kreacji, demonstrowaniem własnej pozycji i przechadzaniem się z pogardliwą miną, prezes zaś, na ogół w kontaktach będący lwem, w przypadku Ptasiego Móżdżku był koteczkiem.

Sam bywając w siedzibie firmy dość rzadko i nieregularnie, z Ptasim Móżdżkiem szczęśliwie się nie spotykałem. Do czasu.
Pewnego dnia wysiadając na pracowniczym parkingu natknąłem się na obrzucającą mnie złym spojrzeniem, wystrojoną w skórzane ciuchy kobietę. Nie zorientowawszy się kto zacz, powlokłem się do swoich zajęć. Po jakiejś godzinie przychodzi do mnie sekretarka prezesa i z głupią miną zaczyna coś ściemniać. Widzę, że jest zażenowana, więc pytam o co chodzi. Sekretarka z widoczną ulgą mówi, że prezes wydał polecenie, że mam nie przyjeżdżać do pracy samochodem, a najlepiej, gdybym się go pozbył.
Gwoli wyjaśnienia sekretarka opowiedziała mi, jak Ptasi Móżdżek wpadł do gabinetu prezia z awanturą, dlaczego pracownik śmie jeździć samochodem lepszym od Jej Majestatu.

Faktycznie - jeździłem samochodem identycznym jak Półgłówek, tylko w trochę lepszej wersji.
Kiedy już pozbierałem szczękę z podłogi i upewniłem się, że dobrze słyszę, postanowiłem potraktować sugestię tak jak na to zasługiwała, tzn. olać ją, uznawszy, że to nie ja mam problem, tylko prezio z Ptasim Móżdżkiem, więc niech raczej oni poczynią jakieś ruchy w zakresie taboru będącego w użytkowaniu w ich rodzinie. No i git.

Tak się jednak złożyło, że jeszcze w tym samym miesiącu rzeczywiście samochód sprzedałem, ponieważ powiększyła mi się rodzina i potrzebowałem czegoś większego, a ponieważ na przełomie lat zdarzają się dobre okazje, to kupiłem fajną i dużą brykę za naprawdę niezłe pieniądze.

Niestety, podczas kolejnej wizyty w firmie miałem pecha znów natknąć się na Przygłupa. Kiedy preziowa zauważyła mnie na parkingu, natychmiast poleciała do męża. Po dziesięciu minutach dostałem telefon, że nie będziemy już dalej współpracować, za "bezczelne olewanie poleceń prezesa".

I tak się rozstaliśmy. Bez żalu z mojej strony.

pożal się Boże - firma...

Skomentuj (36) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1094 (1118)
zarchiwizowany

#25381

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Rzecz działa się jakieś dwadzieścia parę lat temu, kiedy byłem uczniem szkoły podstawowej.
Tło wydarzeń: czasami zdarzają się sytuacje, kiedy grupa ludzi zostaje podporządkowana z bliżej nie znanych przyczyn osobie, która absolutnie nie powinna predystynować do stanowiska lidera. Tak było w mojej podstawówce. Osobą absolutnie numer jeden była nauczycielka wf-u, której z niewiadomych mi do dziś przyczyn (przymioty charakteru? mocne "plecy"?) podporządkowana była cała szkoła, łącznie z dyrektorką. Osobie, która próbowała zakwestionować ten stan rzeczy potrafiła się zrewanżować z takim mistrzostwem, że więcej prób nie było. Do wf-istki należało ostatnie zdanie na radach pedagogicznych, ona decydowała o wycieczkach (inne szkoły chodziły np. do teatru, a my na mecze) itp. Była to osoba megaaktywna, apodyktyczna, traktująca każdą próbę zakwestionowania jej zdania jako osobistą zniewagę, około 50 letnia stara panna (co nie dziwi ze względu na koszmarny charakter), której jedyną miłością życia była siatkówka. Uważała, że najdoskonalszą formą człowieka jest siatkarz, potem długo, długo nic, i dopiero inne godne pogardy zawody, jak lekarz, naukowiec itp. Przed salą gimnastyczną (z zawieszoną na stałe siatką do siatkówki - innych dyscyplin w szkole się nie uprawiało) wisiała gablotka-ołtarzyk z przebiegiem ligowej kariery zawodniczej bohaterki tej historii, zaś po całej szkole rozrzucone inne ku czci innych tuzów tej dyscypliny. Dziwię się, że szkoła nie była imienia Huberta Wagnera.

Jednym z ciekawszych aspektów życia w szkole było to, że po lekcjach odbywały się tak zwane "nieobowiązkowe" SKS-y prowadzone przez wf-istkę (która praktycznie mieszkała w szkole). Jakoś jednak tak się składało, że na nieobowiązkowe zajęcia chodzili, z małymi wyjątkami, wszyscy. Oczywiście grało się na nich, jak łatwo się domyśleć, w siatkówkę. Na te dodatkowe i "dobrowolne" zajęcia, z całej klasy nie uczęszczałęm tylko ja oraz kolega O. Po części dlatego, że jako jedyni z klasy uprawialiśmy sport na serio i w związku z tym nie mieliśmy czasu, a po części dlatego, że obaj chronicznie nie ciepieliśmy siatkówki. Wynikiem tej bezczelnej absencji było to, że nigdy nie mieliśmy na świadectwie oceny wyższej niż 3 (wówczas było to dzisiejsze 2). Ja uprawiałem koszykówkę (do czego się rozsądnie nie przyznałem nikomu poza kolegą O), zaś wymieniony kolo dyscyplinę polegającą na próbach przebicia przeciwnika stalowym prętem, czyli krótko mówiąc, szermierkę - zresztą na wysokim, a nawet bardzo wysokim poziomie. Kolega nieostożnie pochwalił się tym faktem - od tego momentu stał się obiektem drwin nauczycielki, która nie przepuściła okazji, żeby nie nazwać kolegi "pogrzebaczem" - nieźle jak nauczycielkę wf. Oceny nie bolały nas bardzo, bo inni też nie spełniali wygórowanych wymagań - czwórka to już był sukces.

Sytuacja była tolerowana do ósmej klasy, kiedy po kolejnym zebraniu zbuntowali się rodzice. Wychowawczyni nie potrafiła odpowiedzieć na pytanie, dlaczego jest tyle dwój z wf-u mimo, że dzieciaki przesiadują na dodatkowych zajęciach WF w szkole zamiast przygotowywać się do egzaminów do szkół średnich. Została wezwana wf-stka oraz dyrektorka. Do zreferowania problemu został wytypowany ojciec (a właściwie ojczym) kolegi O - tą część historii znam z opowieści mojej rodzicielki. Gość kulturalnie zapytał dlaczego dzieciaki w kółko od lat robią na lekcjach to samo, a mimo to oceny są słabe, oraz czy nauczycielka nie mogłaby nieco ograniczyć swojej aktywności, bo egzaminy do szkół średnich odbywają się raczej z przedmiotów typu matematyka itp a nie z WF. W odpowiedzi usłyszał wykrzyczaną tyradę na temat dobrodziejstw uprawiania siatkówki dla życia człowieka, o tym jaką wspaniałą karierę życiową mogą osiągnąć ci którzy się przyłożą itp. Na koniec gość usłyszał zawoalowaną groźbę, że wf-istka "zastanawia" się, kogo powiadomić, bo syn bywa posiniaczony, oraz drwiące pytanie, w czym pan jest mistrzem świata, żeby JEJ zwracać uwagę...

I tu trafiła kosa na kamień. Ojciec kolegi (zresztą bardzo spoko i ogarnięty gość) odpowiedział, że gdyby nauczycielka była prawdziwym fachowcem, to wiedziałaby, że po zawodach szermierz bywa pokryty siniakami w kolorach tęczy, ponieważ trudno jest otrzymać kilkadziesiąt trafień bez śladu na skórze, nawet przez kamizelkę z kevlaru. Co zaś do ostatniego pytania , to mistrzem świata co prawda nie jest, ale wicemistrzem to już tak, do tego też olimpijskim, a także dyplomowanym trenerem i sędzią międzynarodowym, więc raczej pewne pojęcie o sporcie ma.

Opad szczęki nauczycielki był taki, że tylko wybąkała coś i wyszła jak zmyta. Od tego dnia byliśmy jako klasa całkowicie ignorowani, na WF robiliśmy co chcieliśmy....

Jako dygresję - na usprawiedliwienie nauczycielki mogę dodać, że ojciec kolegi był medalistą olimpijskim w dość niszowej dyscyplinie i jego nazwisko nie funkcjonowało w powszechnej świadomości.

Dla kontrastu mogę też mogę opowiedzieć o innym (a nawet bardzo innym) nawiedzonym nauczycielu WF, tym razem z liceum. Gość tuż przed emeryturą, też megaaktywny. Gdy przyszedł do szkoły, ta dysponowała zapuszczoną salą gimnastyczną oraz zarośniętym boiskiem. Po trzech latach była już w pełni wyposażona siłownia, druga sala do aerobiku i z oprzyrządowaniem gimnastycznym oraz dwa wielofunkcyjne boiska na zewnątrz.
Można? Można.

podstawówka

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 212 (222)

#22531

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Będzie o mojej latorośli i pewnej zabawnej (albo i nie) sytuacji, którą bezwiednie spowodował.

Tytułem wstępu: ja i Rodzicielka Latorośli mamy za sobą przeszłość mocno sportową, ja w koszykówce, RL w siatkówce. Obie dyscypliny bazują na zawodnikach wysokich, w związku z tym obydwoje jesteśmy wzrostu mocno ponadprzeciętnego. Nie należy się więc dziwić, że Latorośl nasza płci męskiej zwana dla wygody Tytusem jest również ponadprzeciętnie wysoka już od momentu urodzenia (pielęgniarka: o, mamy nowego rekordzistę...).
Ale do rzeczy.

Urocze tegoroczne lato spędzałem w miejscowości nadmorskiej, której nazwy nie wymienię, ale dodam, że zaczyna się na "Władys", a kończy na "ławowo" - więc co bardziej domyślni sobie wydedukują. Korzystając z rzadkich chwil po temu sposobnych, wyległem sobie z młodym na plażę, lokując się w sąsiedztwie podobnie wyposażonych ludzi, żeby przychówek mógł się razem pobawić. No i fajnie, dzieciaki bawią się, z rzadka tłukąc się o jakieś wiaderko czy łopatkę, w sumie norma.

W pewnym momencie dosiada się obok czterech ogolonych na pałę z browarami w dłoni - myślę sobie "No pięknie, a było tak miło...". A tu zonk, młodzi browary dopili, gatki wciągnęli, w wodzie potaplali i dawaj z dzieciakami doły kopać, w piłkę grać, ku uciesze dzieciarni. Nawet użycie krótkiego warczącego słowa na "K" ograniczyli do niezbędnego minimum mitygując się nawzajem. Sielanka? Do pewnego momentu...
W pewnej chwili do ekipy dołączyła kobieta (sądząc z wieku - babcia) z dzieckiem typu dziewczynka - drobniutkim, ale na oko jakieś dwa i pół roku, bo mówiła już bardzo ładnie. Dziewczynka bawiła się z dziećmi, ale upatrzyła sobie naszego młodego (bo przystojny niezwykle, po tatusiu...) i dawaj go zagadywać. Młody, chociaż większy od dziewczynki o głowę, odpowiedzieć jej nie umiał, z tej prostej przyczyny, że skończył dopiero rok i cztery miesiące i zwyczajnie nie potrafił. Żeby więc dziecko się nie męczyło po próżnicy, mówię do dziewczynki:

(Ja) - Wiesz, on ci nie odpowie, bo jeszcze nie umie mówić...
W tym momencie kobieta rzuciła kolorowe pisemko, które przeglądała i jak rakieta wystrzeliła w naszym kierunku.
(K) - Co pan sobie wyobraża, jak pan może, tu nie wolno przychodzić z takimi dziećmi!!!
(J) - Ale o co cho? Z jakimi dziećmi?
(K) - No z takimi! Niedorozwojami! Proszę się stąd zabierać, to nie miejsce dla niedorozwiniętych!!!
(J) - O co pani chodzi, tłumaczę dziecku, że mój synek jest jeszcze malutki, ma dopiero trochę ponad rok i jeszcze nie mówi... A jeśliby nawet, to plaża jest dla wszystkich.
(K) - Co mi tu będziesz mówił, ja dyplomowaną nauczycielką jestem, umiem rozpoznać niedorozwoja, mówię - wynocha, bo policję wezwę!!

Wszyscy w okolicy facepalm, natomiast paniusia zrobiła poważny błąd, bo złapała młodego z rękę i szarpnęła. W tym momencie furia na mnie spadła nie wiadomo skąd, piekielność wyszła w całej postaci, bo momentalnie znalazłem się przy niej obróciłem ją tyłem i powiedziałem dość spokojnie:
(J) - .....(tu użyłem wyrazu na "w", które oznacza "oddal się stąd szybko", ale w jednym słowie), bo jak jeszcze raz dotkniesz mojego dziecka, to ci takiego kopa załaduję, że się w Szwecji obudzisz....
(K) (łapiąc manele i dziecko, i oddalając się w kierunku wyjścia z plaży) - Ja tego tak nie zostawię, ja policję wezwę!!!
(młody ogolony) - Szefuniu, jedno słowo i my ją pośpieszymy...
(J) - Zostawcie chłopaki, z dzieciakiem jest.

Chyba jednak policja ją olała, bo resztę dnia spędziliśmy miło, brechtając się z towarzystwem z idiotki. Młody, jako że spokojny jest, całą akcję kompletnie zignorował, tylko tej dziewczynki szkoda, bo miła była, fanie się dzieciakami bawiła i czy to jej wina, że babcia (chyba) kretynka...
Jeśli to prawda, że nauczycielka, to strach pomyśleć, kto może uczyć nasze dzieci, może ta miła babunia...

plaża we władywostoku

Skomentuj (43) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 951 (993)

#21378

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Inna historyjka z Zakładem Utylizacji Szmalu, czyli ZUS-em w roli głównej.

Dorobiliśmy się z Koleżanką Konkubiną dziecięcia. Dziecię jak dziecię, kupa szczęścia z przewagą kupy, nie pierwsze nasze, ale nie o dziecięciu (chociaż też z piekła rodem...) będzie.

KK w związku z powyższą sytuacją udała się na przysługujący urlop macierzyński, za który to okres instytucja pt. ZUS powinna becelować jej co miesiąc pewną kwotę, będącą pochodną jej zarobków. Stosowne kwity zostały złożone przez pracodawcę trzy miesiące temu, rubryczki pracowicie i wyraźnie wypełnione. Kasa jak na razie nie wpłynęła, ale co tam, mamy póki co w wyniku mojej działalności zarobkowej za co kupić masełko do chleba.

Jakież było nasze zdziwienie, kiedy zadzwonił do pracodawcy KK osobnik płci żeńskiej z ZUS-u, z informacją, że mają kasę dla KK (brawo - po trzech miesiącach) i trzeba tylko potwierdzić numer konta (po co, skoro jako osoba plus minus przytomna podała go w stosownych kwitach), na który mają nam przelać. KK dzwoni więc do osobnika i potwierdza.

Naiwny pomyślałby, że sprawa jest w ten sposób zakończona. Ale nie! Otóż osobnik z ZUS-u wyprowadził nas z błędu. Potwierdzenie to sprawa bardziej skomplikowana. Mianowicie - trzeba w tej sprawie wysłać fax z potwierdzeniem (jeśli tak, to po jasnego grzyba kazali dzwonić). Jeśli już znalazłeś fax i wysłałeś, nie myśl, że to koniec, bo teraz trzeba to samo potwierdzenie wysłać pocztą, bo fax sam w sobie jest nieważny (to po jaką cholerę go wysyłać). I to byłoby na tyle, już po dwu tygodniach od otrzymania faxu kasa będzie na koncie - bo przecież święta po drodze i nic się tak od razu nie zadzieje....

Zacząłem się więc zastanawiać:
1. Po jaką cholerę wywalone zostały (i jeszcze zostaną) setki milionów złotych na komputeryzację ZUS-u, skoro i tak obieg dokumentów jest papierowy, a coś tak powszechnego jak e-mail w tej instytucji jest kompletnie nieznaną formą komunikacji?
2. Co by było, gdyby KK była samotną matką (w sensie prawnym taką jest) i rzeczona kwota była jej jedynym źródłem utrzymania? Na cztery miesiące karmiąca matka zęby w tynk albo korę z drzew ogryzać? K..wa mać, ja rozumiem, że instytucja sama z siebie jest bezduszna, ale dlaczego pracujący w niej ludzie nie pomyślą przez chwilę i nie wykażą się odrobiną empatii?

Całość utwierdza mnie w przekonaniu, że opisywana instytucja jest całkowicie niereformowalna, grube (i nasze) pieniądze pompowane w nią rokrocznie lepiej byłoby do kibla wrzucić i spuścić wodę, a ZUS rozpędzić i na jego gruzach stworzyć coś od nowa. Tyla.

Zakład Utylizacji Szmalu - czyli ZUS kurza jego twarz.

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 558 (648)

#21032

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zasadniczo unikam jak mogę kontaktu z komunikacją miejską, czasami jednak sytuacja (czytaj: fochy mojego środka transportu tylko przez litość zwanego samochodem) zmuszają mnie do korzystania z tejże.

Wsiadam więc sobie któregoś dnia do autobusu linii 175 (dla nie-warszawiaków - popularna linia łącząca centrum z lotniskiem, ciągle zatłoczona i stanowiąca ulubione miejsce pracy kieszonkowców). Autobus jakiś dziwny, w 2/3 zapchany jak zwykle, reszta podejrzanie luźna... Ponieważ, jak już napisałem, raczej szczęśliwie nie korzystam z komunikacji miejskiej, moja czujność uległa osłabieniu i nie bacząc na tradycyjne w tym miejscu zasadzki w stylu zarzygany pijak albo inny śmierdziel, wsiadłem do tej luźnej części. Razem ze mną kilku innych amatorów o podobnie osłabionym instynkcie samozachowawczym, zawodowcy wepchnęli się w tłok.

No więc wsiadam, a tam sytuacja jakaś taka nieświeża... Wszystkie oczy skierowane na młodą kobietę, która stoi i mamrocząc coś pod nosem toczy wściekłym wzrokiem po nowo przybyłych... W pewnym momencie rzuca się z wściekłością i waląc pięściami, targa za włosy jednego z nowo przybyłych. Nowo przybyli w szoku, bywalcy obserwują widowisko, kierowca udaje (albo nie udaje) że nie widzi, czasy przedkomórkowe, więc zawezwać wyspecjalizowanych służb nie ma jak. Pannie wściekłość mija, ustawia się znów w kącie, zaatakowany ucieka czym prędzej w tłok. Za chwilę sytuacja się powtarza, tym razem z inną ofiarą w roli głównej. I tak jeszcze dwa razy do następnego przystanku. Oho - panna ma ewidentnie jakiś problem pod kopułką...
Momentalnie wokół robi się luźno, mnie szczęśliwie panna omija, może ze względu na dość rozbudowaną posturę.

Na następnym przystanku wtacza się nowa porcja klienteli, co powoduje nowe ataki. Tym razem dostaje się jakiejś wystrojonej pani z walizką, która widać udaje się na lotnisko. Wspólnym trudem udaje się ocalić wrzeszczącą i zszokowaną panią, która już nie wygląda tak szykownie w potarganych włosach i porwanej bluzce... No pięknie, robi się groźnie, dziewczyna sprawia wrażenie mocno niebezpiecznej, ataki furii dosłownie co chwila. Jakoś blokujemy ją z pewnym kolesiem, chociaż ja wariatów boję się prawie jak dentysty.

W takich mocno rozrywkowych warunkach docieramy do przystanku przy szpitalu na Banacha, gdzie sytuacja znajduje nieoczekiwane rozwiązanie. Jedna z przyglądających się życzliwie pań stwierdza: Madgusiu, to nasz przystanek, wysiadamy! Magdusia posłusznie wysiada, tocząc po nas wściekłym spojrzeniem... Reszta pasażerów, licząc siniaki, pozostaje w ciężkim szoku...

I na koniec zamiast pointy zagadka: Kto tu był piekielny? Dziewczyna ewidentnie po prostu chora i wymagająca leczenia, czy jej mamusia, która narażając córkę i współpasażerów beztrosko transportowała ją publicznym środkiem transportu, w dodatku kompletnie olewając sytuację, która mogła dla kogoś się skończyć bardzo źle..?

komunikacja_miejska

Skomentuj (34) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 727 (769)

#20420

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Z życia korporacji.

Pracowałem ci ja w pewnej dużej korporacji, w dziale Mocno Technicznym, kierowałem taką sobie małą sekcją, podobnych w dziale było jeszcze dwie. Zespół mocno ogarnięty i kumaty, tematy leciały spokojnie i planowo. Działo się to pomimo wysiłków szefa działu, pana Piekielnego.
Pan Piekielny, zgodnie z logiką korporacji, jako szef działu Mocno Technicznego, był absolwentem studiów w zakresie etnografii (po pewnym czasie nasze zdziwienie zaczął budzić fakt, że w ogóle skończył jakiekolwiek studia). Fakt mianowania tak znakomitego fachowca na to stanowisko został wytłumaczony dopiero w momencie uzyskania popularności przez Naszą Klasę, gdzie pan piekielny figurował na tej samej liście co Najwyższy Szef... Ale nic to.
Odkrycie powyższego faktu wyjaśniło pełne oddania uwielbienie, z jakim Piekielny wymawiał nazwisko Najwyższego, oraz służalczy uśmieszek, z jakim konferował z nim na korytarzach i kuluarach firmy. Po pewnym czasie odkryliśmy, że Piekielny i Najwyższy dzielą też (obok miejsca na naszej klasie) zainteresowania, tzn. chlanie wódy, często w towarzystwie pań nieprzywiązujących większego znaczenia do trwałych związków (dla niedomyślnych: k..rew). Seans te miały taki skutek, że Piekielny w poniedziałek rano wydzwaniał do kolejnych podwładnych, aby przyjechali gdzieś do miasta i zabawili się w kierowcę jego służbowej bryki, bo zauważył radiowóz i dalej bał się jechać z powodu kaca-giganta. W poniedziałek rano telefonów odbierać stanowczo nie należało.

Pan Piekielny dość szybko zorientował się, że jego początkowe próby ingerowania w przedmiot działalności działu Mocno Technicznego przynosi efekty katastrofalne, toteż pozostawił je swojemu biegowi, ze zbawiennym skutkiem, wszystko działało jak dawniej. Zaoszczędzony czas postanowił zużytkować na tzw. zarządzanie, czyli jak on to mówił: "trzymanie ręki na pulsie". Przez "trzymanie ręki na pulsie" rozumiał zbieranie donosów na temat co ludzie gadają o nim oraz Najwyższym. Zabrał się do tego w charakterystyczny dla siebie, kretyński sposób, rodem z dzieła "nauka zarządzania w weekend" albo "zarządzanie dla opornych".

Pierwsza próba to uzyskanie agentury osobowej. Wzywa mnie kiedyś do siebie i wyjeżdża z tekstem:
(Pan Piekielny)-zasadniczo jest nieźle, jestem zadowolony (No, myślę, w końcu odwalam za niego robotę..) ale...
(Ja)-ale?
(PP)-Są na ciebie skargi, na razie cie wybroniłem, ale sam rozumiesz...
(Ja) (w szoku) - skargi??? Kto??
(PP) - a na przykład Kowalski (szef innej równoległej komórki). Rozumiesz, musisz mi jakoś pomóc ...
Lecę natychmiast wk...ony do Kowalskiego i wywalam, o co chodzi???
(Kowalski)(w szoku)-que? ale wiesz, mi pół godziny temu mówił to samo o tobie...
No i sprawa się rypła... Nie wiem na jakiej podstawie ten debil uważał, że podpuszczeni w tak prostacki sposób zaczniemy nadawać na siebie na wzajem...

Skoro zawiodła agentura osobowa, przyszła pora na środki techniczne. Któregoś dnia Pan Piekielny z nudów dłubał w swoim telefonie i odkrył, że posiada on funkcję dyktafonu. Zachwycony tym odkryciem, postanowił użyć go do zbierania interesujących go informacji. Zaczął zostawiać, niby przypadkiem, telefon w miejscach grupowania się załogi, czyli najczęściej w socjalu, oczywiście z włączonym dyktafonem. Potem wpadał poszukując niby to zapomnianego telefonu i odsłuchując z wypiekami na twarzy pozorując nie ciepiącą zwłoki rozmowę.

Krótko mówiąc, odkrycie szatańskiej intrygi naszego J-23 zajęło nam jakieś 15 minut. Delikatne aluzje w postaci wykonywania utworu "Łobudubu, łubudubu niech żyje nam..." czy "Aż oczy bolą patrzeć, jak się zamęcza..." nie przyniosły efektu. Widać nie zrozumiał. Mniej delikatne w postaci przestawiania w telefonie języka na arabski również.
Postanowiliśmy więc ogłosić konkurs na najbardziej pomysłowe i wredne dokuczenie Piekielnemu przy pomocy telefonu.
Zaczeliśmy od ustawienia budzika na 2.30 w nocy z 15 minutowym snozzem. Kolega siadał na telefonie regularnie gołą dupą - mieliśmy polewkę, jak Piekielny przytulał fona do twarzy odsłuchując nagrania...

Prawdziwie piekielny okazał się pomysł innego kolegi. Wynalazł mianowicie gdzieś jakiś towarzyski portal gejowski, gdzie zamieścił gorące ogłoszenie z telefonem Pana Piekielnego. Jako warunek rozważenia oferty wpisał przysłanie zdjęcia organu oferenta. Warunkiem umieszczenia ogłoszenia było wysłanie SMS-a potwierdzającego z telefonu ogłoszeniodawcy, co, mając regularny dostęp do tegoż, uczynił.

Trzeba było widzieć minę Pana Piekielnego, gdy na jego telefon zaczęły spływać zdjęcia męskich fajfusków w ilościach hurtowych. Pozostawianie telefonu w socjalu skończyło się jak ręką odjął, ponieważ PP pozował na macho i taka rysa jak zdjęcia mocno męskie na telefonie mogłyby nieco naruszyć ten wizerunek...

Najlepsze jednak było to, że matoł dalej nie zrozumiał ciągu przyczynowo-skutkowego i po trzech miesiącach, jak sprawa przyschła, powrócił do swojej, w jego mniemaniu genialnej, metody.

No to powtórzyliśmy zabieg...

Korporacja

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 916 (976)

#19687

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Krótka opowieść o tym, dlaczego w Polsce nie lubią Warszawiaków.

Robiłem kiedyś szkolenie w jednej firmie, obejmującej swoim zasięgiem całą Polskę. Szkolenie jak szkolenie, ludzie się pozjeżdżali z całego Polandu. Wszystko git, ale w czasie przerwy na kawę, słyszę jak dwóch baranów z Polski mocno południowej chwali się ze śmiechem, jaką to sobie cudowną zabawę wymyślili, aby uatrakcyjnić długą i nudną podróż do Warszawy.

Otóż zrobili sobie zawody, komu uda się rozjechać więcej koszyczków z grzybami i słoiczków z jagodami, które ludzie usiłują sprzedać przy drogach. Poleciałem natychmiast na parking, i rzeczywiście, dwa z kilku służbowych samochodów ma koła i chlapacze upieprzone resztkami grzybów i jagód.
Tu nieco mnie ch... strzelił, bo pomijając niebezpieczne sytuacje, jakie tworzyli na drodze, to niszczyli ciężką pracę wielu często biednych ludzi, którzy w ten sposób zarabiali na życie.
Zasadniczo nie lubię donoszenia, ale tym razem z czystym sumieniem poszedłem do ich Szefa, dla którego często prowadziłem te szkolenia, i wiem, że kołkiem i burakiem nie jest. Nie zawiodłem się - zapienił się potwornie, natychmiast nieziemsko opie...ł tych dwu debili przy wszystkich, zabrał im kluczyki i kwartalną premię.... Miny mieli ciężko obrażone, więc pewnie nawet nie kapowali co złego zrobili.
I co to ma wspólnego z Warszawą? Ano ma. Po pierwsze - ci wszyscy biedni ludzie, którym te kołki rozjechali grzyby, widzieli samochody na warszawskich numerach.... Po drugie, tych dwu kretynów, którzy musieli wracać pociągiem do domu z perspektywą obcinki pensji, na bank rozpowiedziało (i pewnie do dzisiaj rozpowiada-pozdrawiam was idioci), jacy to warszawiacy kapusie, mendy i ogólnie sk...syny, co się nawet nie dadzą zabawić na wyjeździe służbowym. I tu się znów pomylili, bo nie mieszkam w Warszawie...

Praca

Skomentuj (58) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 652 (740)