Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

LittleShiloh

Zamieszcza historie od: 23 marca 2012 - 0:01
Ostatnio: 18 sierpnia 2016 - 12:57
  • Historii na głównej: 5 z 5
  • Punktów za historie: 4226
  • Komentarzy: 265
  • Punktów za komentarze: 2046
 

#59778

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Znacie ten typ ludzi, którzy w swoim zachowaniu są tak bezczelni, że nie wiadomo jak je skomentować, a przy tym tak przekonani o własnej niewinności, że zostaje tylko uśmiech politowania..?
Otóż ja znam. Miałam nawet kiedyś przyjaciółkę z syndromem anioła z ciepłym tyłkiem.

Mała Mi uwielbiała ciuchy. Moje. Kiedy mieszkałyśmy razem często proponowała wieczorne "wietrzenie szaf" - pod pretekstem przymierzania i składania zestawów na różne okazje miała szansę przeglądnąć co mam w swojej.
Ponieważ asertywność stawiała u mnie dopiero pierwsze kroki, delikatnie protestowałam przeciwko wciskaniu się Małej Mi w moje własne osobiste ciuchy. Nie zapomnę uśmiechu triumfu kiedy wbiła się w mój żakiet (z dość dobrze rozciągającego się materiału)- mina pt."ja też noszę 36". Wspólne mieszkanie obfitowało w mniej lub bardziej zgrzytające sytuacje ale opisana poniżej pozwoliła mi się lepiej przyjrzeć, z jakim typem mam do czynienia.

Zabiegany człowiek, który przedzierając się na trasie uczelnia-dom traci dziennie ponad dwie godziny nie ma zbyt wiele wolnego na sprzątanie. Są jednak takie sprawy, którym nie popuszczę choćbym była zaganiana jak owca. W ubraniach zawsze mam porządek. Na wieszakach od lewej: rzeczy ciężkie- kurtki, płaszcze, potem sukienki- od najrzadziej noszonych po codzienne, cardigany i na końcu żakiety. W szafce spodnie, spódnice, swetry, bluzki i t-shirty, składane zawsze w ten sam sposób. Drobne rzeczy w komodzie, biżuteria na komodzie w pudełku i na wieszaczkach.

Mimo moich wyrobionych nawyków w szafie dochodziło do dziwnych migracji. Mogłabym przysiąc, że biżuteria leżała inaczej, buty ktoś poprzestawiał, a ubrania nie pachniały świeżo mimo lenora do każdego płukania... Nawet Kochany Mój dostał opieprz za grzebanie w moich rzeczach - to cudo nigdy nie wie gdzie co ma i często szuka u mnie. No ale Kochany się nie przyznaje. Ciężko tez uwierzyć, że nosił mój sweter albo szalik.

Sprawa nie dawała mi spokoju kilka tygodni aż w końcu się wyjaśniła pewnego środowego poranka na drugim roku.
Wcześnie rano zadzwonił budzik. Zanim zwlekłam się z łóżka pociągnęłam kilka łyków wygazowanej pepsi i odpaliłam laptopa. W skrzynce mail z dziekanatu, że pierwsze zajęcia odwołane z powodu choroby wykładowcy. Później miały być warsztaty w grupach. Pomyślałam, że pójdę na zajęcia do drugiej grupy i tym sposobem zyskam dodatkowe 1.5h.
Dospałam jeszcze godzinkę i pomału budziłam się do życia z kawą i pudelkiem. Słyszę jakieś dzikie ruchy za ścianą - "ocho, Mała Mi zaspała na 9:00."
U mnie cisza, półmrok, kawa pomału rozlewa się po żyłach i nagle BUCH!, do pokoju jak burza wpada Mała Mi. Omija moje łóżko i w samym ręczniku pruje prosto do szafy. Myślałam, że wyskoczy ze skóry jak zapytałam czego to tam szuka.
- Yyyyyyy, niczego. Wstałam, patrzę - ładna pogoda, to pomyślałam, że Ci balkon otworzę i przewietrzę.
- Ale okno jest tam...

-Dobra, lecę, bo się spóźnię!

Jak to się stało, że nie ogarnęłam sytuacji wcześniej?
Po pierwsze - nie podejrzewałam nikogo o taką bezczelność. Już prędzej, że myszki wychodzą z klatki i myszkują.
Po drugie - nigdy nie dała się złapać. Chodziła do jakiejś wyższej szkoły gotowania na gazie, na uczelnię wychodziła po mnie i wracała przede mną.
To było pierwsze i ostatnie współdzielone mieszkanie, w którym zaczęłam zamykać pokój.

wspólne mieszkanie

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 559 (643)

#49145

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jakiś czas temu pracowałam w przybytku szumnie zwanym pizzerią. Hiszpańska sieciówka, której sekretem jest ciasto (przyjeżdżające dwa razy w tyg. z Sulęcina albo Katowic).
Klienci bywali rożni, od normalnych, przez nieszkodliwych upierdliwców i amantów, aż do takich wyzwalających żądzę mordu.

Była sobota. Dzionek ładny, słoneczny, nawet ludzie cokolwiek milsi, jakby im sople na organellach od tego ciepła stopniały. Zbliża się 17:00, przyszła moja zmienniczka, rozliczyłyśmy kasę. Jeszcze tylko przebrać się z czerwonego mundurka i można lecieć na metro. Już czułam zapach burrito w domku, słyszałam dźwięk kostek lodu obijających się o wysoką szklankę, syczenie otwieranego sprite... Ach. Pożegnałam się z Dagą, wystrzeliłam do szatni i... wróciłam po fajki, które zostały w szafce pod ladą.

I już widzę ten wzrok Dagi, której kwit wyrósł na 3 metry, "Little, ratuj". To i poratowałam, bo w końcu dzielimy los pizzero-kasjera, z licencją na mopowanie i przeganianie sprzedawców truskawek z ogródka. Ogarnęłam piec (pokroiłam i spakowałam pizze, ułożyłam na podgrzewaczu, spakowałam dostawcom sosy i napoje), pomogłam wydawać startery i już mam wychodzić. A tu na strefie zadzwonił telefon i wydrukowały się zamówienia z internetu, trzy razy trzy za jeden. Jeszcze na monitorku strefowym widzę, że ludziska jakieś przy ladzie. Polityka firmy mówi: klient przy ladzie pierwszy, ale i telefon pierwszy, zamówienia internetowe pierwsze, no i porządek na lokalu pierwszy.

Daga łaps za telefon, ja na lokal. I już widzę, że będzie wesoło:) Przy kasie Kark 2x2(K), urocza blondi w welurowym dresiku(B) i mały brzdąc, chyba podmieniony w szpitalu bo ładny, wesoły i "dzień dobry powiedział". :)

(K)-Dwie pizze, podwójne pepperoni i wegetariańska.
Zapisuję więc na monitorze: pepperoni, dobijam dodatkowe pepperoni, nabijam wegetariańską, promocja dwa za jeden. Pytam jaki sos w gratisie? (Blondi z dzieckiem siedzą, kark zamawia)
(K)-Chyba jasne, że pomidorowy.
(Ja)-Oczywiście. (plus miły uśmiech numer 4; pomidorowy jako podkład, pomidorowy na wierzch, pewnie lubią).
Czy życzy pan sobie jakieś startery, sałatkę, napój?
(K)-No chyba jasne, że frytki dla dziecka. I colę. (tu blondi wzdycha i strzela oczami).

Nabijam frytki, wbijam promocję dla kibica na napój i przyjmuje kasę. Uprzejmie informuję, że na pizzę trzeba poczekać ok 15min. Frytki będą za 5-7 min. Wydaję napój, trzy kubeczki (te były pod ladą) i przynoszę z chłodni sos.
Pan nawet podziękował :) O ja naiwna, pomyślałam, że się zreflektował za to, że tak do mnie warczał przy kasie.

I idę, ku wolności. Przebrałam się, pożegnałam z kierownikiem (zajęty w biurze graniem na nokii) i...

Wróć. Słyszę od lokalu jakieś *urwy. No i coś o niedouczonych idiotkach, co po*ebią proste zamówienie. Oczy jak pięć złotych i wracam wyjaśnić sytuację.
Przy kasie zakrzykuje się do zapowietrzenia blondi. Że ja nienormalna jestem.
Przecież to oczywiste, że oni chcieli pizzę na sosie barbecue. Przecież to oczywiste, że ona jest taka (tu pokazuje palec), więc dla niej wegetariańska na cienkim. A mąż jest taki (tu rozciąga ramiona), więc dla niego mięsna na grubym.
Ech. Tłumaczę spokojnie, że modyfikację należy zgłaszać przy składaniu zamówienia, jak również zasygnalizować zmianę ciasta na cienkie bądź puszyte.
(B)-Ale Ty powinnaś wiedzieć takie rzeczy! Ja tu przychodzę prawie codziennie, grubą kasę zostawiam (taaaaaaa, pracuję drugi miesiąc, znam stałych klientów. Po drugie, grubą kasę? - całe 27zł?). Od stolika żonie kibicuje kark i podpowiada epitety.

Pytam, czy pani sobie życzy, żeby wymienić pizze na inne.
Nie życzy sobie, bo już się najedli (tymi niedobrymi plackami, co niedouczone idiotki po*ebały). Więc w czym rzecz? - Ano w tym, że to niedopuszczalne (tu kilkuminutowy monolog na temat mnie, koleżanki, naszych przodkiń).
Resztkami woli panią przepraszam i idę na zaplecze pogadać z Dagą.
Tu koleżanka mnie pouczyła, że szkoda nerwów, jak jest problematyczny klient to wezwać szefa zmiany, niech wyjaśni. A jak się awanturuje, to wyprosi.
I poszłam.

Niedaleko zaszłam. Bo Daga mnie zawróciła.
Przy kasie kierownik we własnej osobie uniżenie wysłuchuje krzyków rozhisteryzowanej blondi.
(B)-Bo to skandal jest! Ja tu więcej nie przyjdę! Tu smarkule/idiotki niedouczone/itepe mnie obrażać nie będą! Nie dość, że tępe, pizzy zrobić nie umieją, to jeszcze mnie obgadują! Że mnie ochrona powinna wyprowadzić! Że ja nienormalna jestem.

Tłumaczę kierownikowi jak krowie na rowie, jak było z zamówieniem. Zatrybił.

(B)-Ale to nie o zamówienie chodzi! Ja sobie nie życzę takiego traktowania, obgadywania za plecami!

Tłumaczę, wespół z Dagą. Blondi dalej się wydziera i nie myśli przestać.

Kierownik zamiast zachować się jak facet, jak dupa wołowa się tłumaczy. Bo Little to super pracownicą jest. Każdy ją chwali, szefowie zamiany, że ogarnia w mig, sama na strefie robi za troje. Klienci, że zawsze doradzi, starszym pomoże, uśmiechnie się życzliwie. Dopiero drugi miesiąc pracuje, a już klienci żądają Little na kasie. Bo miłe to takie.

(B)-A g*wno mnie to obchodzi. Tu nie o smarkulę idzie. Ja sobie nie życzę takiego traktowania, obgadywania za plecami!

Kierownik znowu tłumaczy, baba mnie wyzywa, w końcu pękłam i zwyczajnie się poryczałam. Tak, solarowa blondi bez szkoły nagadała mi pełną czapkę. Zdeptała jak karalucha.
Blondi zaciesz, bo mnie rozbroiła.
I zaprzestała kłótni. Wróciła do stolika dopić colę.

Na zapleczu szef pociesza, tłumaczy, że mnie nie obwinia, bardzo ceni. Czasem tak bywa, że się oberwie, ale trzeba się nauczyć z tym żyć.
Już mi oczy obeschły, uspokoiłam się trochę, ale kierownik przeskoczył szczyt szczytów.
Żeby nie stracić gości na kasie, wbił tzw.incydent, prezent dla klienta. Wyjął tych dwadzieścia parę złotych i kazał im odnieść do stolika.

Resztki godności spod pizzerskiego daszka spłynęły mi do tenisówek.
Do końca Euro nie wpisałam się na grafik. Przepracowałam później tydzień, po czym podziękowałam mówiąc, że trzeba mi się uczyć do obrony.
Przeboleć nie mogli, ale byłam zdecydowana.

Polska to cudowny kraj. Pracujesz jak wół, bo oszczędza się na etatach, prażysz się w 35st C w dżinsach i zabudowanych butach na strefie i byle solara może Ci naubliżać w ramach rozrywki do woli. Jeszcze dostaje w zębach przeprosiny i darmową wyżerkę. Wszystko za 8,30/h.

TellePiekło

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 804 (1026)

#46361

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jako trzynastoletni podlotek miałam wypadek w szkole. Na lekcji wych-fiz grałyśmy z dziewczętami w piłkę nożną. Na hali, bo na zewnątrz cokolwiek za zimno. Wielką fanką halówki nie byłam, wolałam pograć w siatkówkę, ale doping z balkonów sprawiał, że chciało się grać.
I wszystko zapewne poszło by gładko do samego dzwonka, gdyby nie ten nieszczęsny doping. I to, że wuefista wyszedł do ważnego telefonu.

Jako, że przeciwna drużyna zaczęła przegrywać, chłopcy z balkonów gwizdać, a nauczyciela niet, harda kapitan przeciwników zaczęła popisy siły robić, bo techniki za grosz. Jak nie zakopie w ścianę, jak nie zamachnie potężnie nogą i piłki w sufit nie wykopie... no i wykopała. A, że na główkę mimo, że strata przyjąć chciałam, to mój pech. Bo rozpęd i siła za duże były. I LittleShiloh na parkiet zwaliły.
Na chwilę straciłam przytomność. Jak się ocknęłam zobaczyłam jednym okiem spanikowanego nauczyciela i rozwrzeszczane dziewczęta. Za chwilę i mnie się panika i rozwrzeszczanie udzieliły, bo oto na oko nie widzę. Nic nie boli, nic nie puchnie, ale nie widzę!
Nauczyciel żebym nie histeryzowała, bo mnie zamroczyło tylko, będzie dobrze. A że nie widzę? - Przejdzie za chwilę. Tyle, że nie przechodziło. Z pomocą przebrałam się i poszłam na następną lekcję. Na szczęście wychowawczyni po zrelacjonowaniu co zaszło, wysłała mnie do przychodni za rogiem.

Lekarz rozłożył ręce, bo nie jego specjalizacja. I sprzętu żeby w ślepia zajrzeć nie posiada. Ale, że oko nie d*pa, po rodziców zadzwonił i skierowanie do przychodni sportowej wypisał.
Na miejscu przemiła okulista wykonała 3 szybsze testy i decyzja - zostaję na oddziale. Diagnoza - wylew krwi do siatkówki z zagrożeniem rozwarstwienia.
Na oddziale poruszenie, bo nastolatka to nieczęsty obrazek na okulistyce, gdzie średnia wieku 60+ i większość z kataraktą do opanowania. Uwija się przy mnie opiekun sali i 11 stażystów. I wkracza ON - ordynator. W kartę zagląda i stwierdza, że nic poważnego, zachowawczo leczymy, o kontakt tatusia prosi.
I tak kilka dni upłynęło na leżeniu, oddawaniu krwi, przyjmowaniu pigułek i zastrzyków. Prawym okiem zaczynałam widzieć zarysy osób i mebli.

W końcu wypis dostałam. Z zaleceniem zgłoszenia za 2 tyg na laseroterapię. Ordynator tatusiowi zasugerował, że przy odpowiedniej premii uznaniowej, tak 20 tys. pln, to zabieg od ręki zrobimy. A jak nie, to zaprasza za 14 dni.
Kiedy pakowałam swoje rzeczy przy asyście taty, do sali weszła stażystka, jedna z tych co tak koło mnie biegali. Niespokojnie rozgląda się na boki i pyta co ze mną dalej. Kiedy usłyszała, że powrót za 2 tyg. na laser, zbladła i wyszeptała mojemu tacie:

- Proszę pana, tu się liczy każdy dzień, dziewczyna potrzebuje zabiegu już, teraz, inaczej może nigdy nie odzyskać w pełni wzroku! Laser stoi nieczynny już trzeci miesiąc i nic nie zapowiada żeby miał być naprawiony. - Po czym naprędce napisała na karteczce nazwisko jakiegoś lekarza i zaleciła zadzwonić do niego jeszcze dziś.

Po przyjeździe do domu tata dzwoni i słyszy że mamy przyjechać z samego rana. Lekarz ogląda kartę, mruczy, wytrzeszcza oczy i robi groźne miny. Nie pyta skąd przyjeżdżamy, nie gada o rejonizacji, tylko robi USG oka.

- Zgadza się pan na zabieg?

Zgadza się. No to jazda, krople na rozszerzenie źrenicy, soczewka pod powieki i strzelamy. Po 5 min. koniec. Tata wyciąga kopertę, a lekarz:

- Panie, mój ojciec by się w grobie przewrócił jakbym od Pana pieniądze wziął. Jeszcze dzień, góra dwa i nie miałbym co ratować.

Wypisał antybiotyki, jakieś wspomaganie, zalecił duże dawki rutinoscorbinu i leżenie w łóżku. W razie jakichkolwiek wątpliwości - dzwonić. I chciałby mnie obejrzeć za dwa tygodnie.

Finał - wszystko w idealnym porządku. Maleńka blizna po laserze, lekka wrażliwość na ostre światło, poza tym - idealnie.
A wszystko zawdzięczam młodej stażystce i lekarzowi ze szpitala na drugim końcu województwa, który pokazał, że można być człowiekiem.

służba_zdrowia

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1186 (1246)

#32152

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Od pewnego czasu aktywnie poszukuję pracy. Jako, że już jestem odrobinę zdesperowana, nie tylko w zawodzie.

Odpowiedziałam na jedno z ogłoszeń widniejących na znanym portalu... Agencja poszukuje modelek i hostess, trzeba wysłać wiadomość zawierającą kilka słów o sobie, CV, kilka zdjęć. Norma. Oddzwania miła pani mówiąc, że przeszłam pomyślnie pierwszy etap rekrutacji, zapraszają na rozmowę jutro w południe.

No to idę. W ołówkowej spódnicy, najlepszym żakiecie postukując nowymi szpileczkami w płyty chodnikowe przy ul.Czerniakowskiej, dzierżąc w łapce kopertówkę i teczkę z CV.

Na miejscu miła pani prosi o wypełnienie kwestionariusza (po polsku i angielsku).
Potem zapraszają mnie do pokoju, gdzie siedzi dwóch panów. Przez bite 20min maglują mnie z moje angielszczyzny, coby sprawdzić czy im nie nakłamałam w CV.
A potem jeden z panów zaczyna gadać trochę od rzeczy. Zero konkretów, tylko opowiada, że modelek i hostess mają tyle, a potrzebują tyle, ale jak widzą jestem odważną, przebojową dziewczyną, z nienagannym angielskim, dlatego dadzą mi szansę zarobić. Dużo zarobić. Bo współpracują z bardzo poważnymi firmami. Z zagranicy. Zza oceanu nawet. Z samej Ameryki.
Żeby wytłumaczyć na czym polega współpraca, prowadzą mnie do jednego z pokojów gęsto rozmieszczonych wzdłuż wielkiego korytarza. W pokoiku umeblowanie dość skromne: łóżko, kołderka i.... komputer z kamerką.

Tak. Dostałam propozycję pracowania na seks czacie. Nosz Kur... zapiał.
Przestraszyłam się nie na żarty, bo narzeczony nie wie gdzie jestem, jeszcze mnie tu na siłę zechcą zatrzymać, więc gram swoją rolę mówiąc, że jestem na tak. Tylko do domu mi trzeba podskoczyć, odświeżyć się, może jakieś odzienie nieprzyzwoite zabrać...

Wystrzeliłam stamtąd w pośpiechu większym niż obserwowany przy biegunce i łapaniu pcheł jednocześnie.

Z uczuciem ulgi i mega wk*rwa.
Już dobrze, jestem bezpieczna.
Ale na litość, co to ma być?! Nie mam pięciu lat, nie odpisuję na ogłoszenia typu: "szukamy odważnych dziewcząt do serwowania sushi". Wmawia mi się, że idę na rozmowę do poważnej firmy, gdzie nie łamiąc prawa i dobrego obyczaju zarobię godne pieniądze, a proponuje mi się czatowanie w negliżu z jakimiś nadzianymi, spasionymi nieudacznikami z USA.
I jeszcze ten bezczelny uśmieszek i ton: "nie musisz się bać, nasze serwery blokują polskie IP, więc nie ma zagrożenia, że zobaczy cię ktoś znajomy. Nawet nasza Justynka (ta miła pani) tak dorabia po godzinach"

Jeśli na pewnym drzewkowym portalu znajdziecie ogłoszenie firmy z siedzibą na rogu Czerniakowskiej i Chełmskiej, ze słowem vision w nazwie, to sobie odpuśćcie. Chyba, że ktoś lubi...

usługi... chyba pod to się podciąga;)

Skomentuj (53) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 883 (949)

#27837

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Sporo na Piekielnych historii o sąsiadach, dorzucę więc coś od siebie. Dla tych co jedzą - będzie dość obrzydliwy detal w historii.

Już kilka lat temu wyprowadziłam się z domu, ale od mamy regularnie dostaję sprawozdania z kolejnych wybryków naszej sąsiadki. Sprawa wkurza mnie o tyle, że moi rodzice to naprawdę rozsądni i niekonfliktowi ludzie, a jedna stara raszpla skutecznie uprzykrza im żywot. Mama szykuje się do operacji, porusza się tylko o kulach, ma problemy z wykonaniem najprostszych czynności, a musi ogarniać bałagan po tej stukniętej babie.

Ostatnio zostawiła nam niespodziankę na krzaczkach malin posadzonych wzdłuż ogrodzenia. Mama niemal dostała zawału, bo w tym roku nie skorzystamy z owoców. Nasza pomysłowa seniorka porozrzucała na nich zużyte wkładki higieniczne, ostro przechodzoną bieliznę i woreczek z fekaliami... Mnie się odechciało słodkości, a Wam?

Zdarzyło się też tej wiosny, że mama wyszła się przejść, zajrzała do piesków, królików, wygłaskała kociaki i chciała zajrzeć do ogródka. Wiecie, jak to urodzona gospodyni i kwiaciarka, chciała nacieszyć oko nieśmiało zakwitającymi prymulkami i innym zielem. Przechodząc po zielonej trawce natknęła się na artystycznie porozrzucane psie kupki i trochę szkiełek...
Miło, prawda?

Innym razem, mój tata prawie się rozerwał (no wiecie, zrobił wymuszony szpagat swoimi 60-paroletnimi nogami) wychodząc otworzyć bramę. Sprytna staruszka rozlała wodę na kostce, złapał mrozek, przyprószył śnieżek i lodowisko gotowe. Skąd wiemy, że nie przypadek? Dzień wcześniej kostka brukowa na całym wjeździe była wyskrobana z lodu i zamieciona. W samej bramie jest podniesiona, żeby woda się nie zbierała. Musi naprawdę solidnie napadać deszczu albo roztopić się tona śniegu żeby zrobił się tam lód.
Co innego jak ktoś precyzyjnie podleje podjazd buteleczką, TADA!

Niedawno mój tatuś rozwiązał zagadkę pięciu pod rząd wymian opon. No bo, kurza dupa, zagadka była, przecież za cały sezon nie narobił tylu szkód co w ostatnich kilku tygodniach.
Na podjeździe, od strony przeciwnej niż sąsiadeczka pozbierał garść gwoździ, gwózdków i gwózdeczków. Nie tak łatwo je zobaczyć, bo bruk jest szary, a mój staruszek też wzrok już ma nienajbystrzejszy...

Dla zainteresowanych prolog do historii:

Mój rodzinny dom jest na wsi w okolicy gór niskich. Z prawej strony i od frontu ulica, z lewej - sąsiedzi. I o nich właśnie, a konkretnie o jednej ze składowych. Mieszka sobie tam rodzinka wielopokoleniowa: dzieci, rodzice i pani babcia.
Szanowna seniorka dawała się poznać od jak najgorszej strony lata temu. Zaczęło się od tego, iż nie mogła przeżyć, że z wielkiej biedy mój ojciec ciężką pracą do czegoś doszedł (dziadek był śmiertelnie chory, mój tata rzucił szkołę i poszedł do pracy żeby zarobić na ratunek dla ojca) - wybudował ładny dom, w 70-tych latach miał już samochód, wyjeżdżał za granicę i czasem przywiózł jakiś sprzęt albo mebel, o które było wtedy u nas trudno.
Pani sąsiadka od zawsze należała do najbardziej zamożnych ludzi w okolicy ale bolało ją, że taki "dziad" ma coś własnego. Wyzwiska od gruźlików, suchotników ojciec przyjmował jako "dzień dobry sąsiedzie". Nasyłanie geodetów, urzędników i innych -ów spowodowane rzekomym zagarnięciem dwóch centymetrów ziemi po granicy, przyjmował ze spokojem.
I podał rękę na zgodę, kiedy niespodziewanie, po latach niesnasek, sąsiadka przyszła po wybaczenie.

Dobre relacje trwały kilka lat. Był to bardzo miły i spokojny czas, pełen rozmów i sąsiedzkich przysług.
Nagle, nie wiadomo kiedy sąsiadce znowu odbiło i wszystko wróciło do poprzedniej normy. Początkowo tylko drobne złośliwości i małe akcje dywersyjne - kulturalne pozdrowienie typu "spier***** śmieciu", roznoszenie plotek o ciemnych interesach taty, moich panieńskich wyskrobanych ciążach, krwawym wyzysku ekipy, którą tata zatrudnił do wymiany dachu na garażach...

Potem zaczęły się akcje ofensywne, jak wyrywanie kwiatków, które mama posadziła przy ogrodzeniu wzdłuż ulicy, zostawianie wielkich kamieni przy naszej bramie (zawsze w ciągu dnia, żeby wjechać na nie z rozpędu, kiedy rodzice wracali z rehabilitacji, zostawienie paskudnej plamy na wjeździe - wyglądało jak resztki tłuszczu ze smażenia. Potem podlanie, prawdopodobnie ropą, krzaczka bzu i pięknej gruszy... Było też przeniesienie trzepaka, który całe życie był u nich w głębi podwórka pod samo ogrodzenie. Efekt? Poza dźwiękowym, zaraz po trzepaniu chodniczków seniorki, wszystkie okna które nam wychodzą na zachód nadają się do mycia.

A to tylko garść przykładów. Ja to już nawet radziłam rodzicom, żeby kupić coś wybitnie śmierdzącego (gaz, albo najlepiej skunksa!) i wrzucić tej Heldze na balkon. Tak dla uspokojenia nerwów. Bo z głupim się nie wygra.

smaczki sąsiedzkich relacji

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 607 (635)

1