Poczekalnia
Tutaj trafiają wszystkie historie zgłoszone przez użytkowników - od was zależy, które z nich nie trafią na stronę główną, a którym się może poszczęścić. Ostateczny wybór należy do moderatorów.
poczekalnia
Skomentuj
(11)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Dobra, tym razem jednak napiszę historię, bo to, co się dzieje ze stroną, to jednak jest piekielne.
Pisałam w komentarzu pod którąś historią, że ze stroną są problemy, przy próbie wejścia w komentarze czy przy przejściu z poczekalni na główną (lub odwrotnie) wyskakuje komunikat "zła brama" i jest duży problem z ponownym otworzeniem strony. Ale to nie wszystko.
Jadę dzisiaj w autobusie, przeglądam Piekielnych, oczywiście jak chciałam wejść w komentarze pod historią, to "zła brama"... Metodą odświeżania strony milion razy (no dobra, z 10 razy musiałam to zrobić) udało mi się w te komentarze wejść, przeleciałam wzrokiem te, które już czytałam i miałam scrollować dalej, ale coś mi wpadło w oko. Komentarz. Mój. Własny.
Ponieważ nie wymagam, aby każdy użytkownik Piekielnych czytał z zapartym tchem moje komentarze czy nawet uczył się ich na pamięć, przytaczam komentarz:
"Kurczę, moja przyjaciółka "od zawsze" miała w domu koty, ale nie uważała, że jej córki wychowywane razem z kotami w jakiś magiczny sposób posiądą wiedzę, co wolno, a co nie. Ponieważ był to dla mnie jakby drugi dom, często razem z nią tłumaczyłam dziewczynom (w tym mojej Młodej) nawet najbardziej oczywiste rzeczy - nie ciągniemy kota za ogon, bo go to boli; nie przytulamy kota za mocno, bo go dusimy; kot nie zawsze ma ochotę na zabawę, jak ucieka albo prycha, daj mu spokój. I przede wszystkim - każdy kot jest inny, to że jeden z nich uwielbia być wożony w zabawkowym wózeczku, przykrywany kołderką i nawet ubierany w jakieś czapeczki i szaliczki, nie oznacza, że pozostałe będą się na to zgadzać. Dzieci koegzystowały z kotami w pełnej zgodzie, a hasło "mama, kot mnie podrapał!" usłyszałyśmy może ze dwa-trzy razy."
Co w nim dziwnego? Ano w tym komentarzu nic. Natomiast wersja, która przeczytałam po kilkukrotnym odświeżeniu strony brzmiała:
"Kurczę, moja rodzina "od zawsze" została uderzona w domu koty, ale nie jest atakowana, że jej rodzina jest razem z kotami w jakiś magiczny sposób, który jest powiązany z tajemnicą, co wolno, a co nie. Bo był dla mnie drugim domem, często razem z min tłumaczyłam dziewczynom (w tym mojej Młodej) nawet najbardziej oczywiste rzeczy - nie ciągniemy kota za ogon, bo go to boli; nie przytulamy kota za mocno, bo go dusimy; kot nie zawsze ma ochotę na zabawę, jak uciec albo prycha, daj mu spokój. I przede wszystkim - każdy kot jest inny, to że jeden z nich jest wożony w zabawkowym wózeczku, przykrywany kołderką i nawet ubierany w jakieś czapeczki i szaliczki, nie oznacza, że pozostałe będa się na to zgadzać. dzieci koegzystowały z kotami w pełnym zgodzie, a hasło "mama, kot mnie podrapał" usłyszeliśmy może ze dwa-trzy razy."
Przytomnie zrobiłam screena (jakby ktoś był ciekaw, mogę wysłać, jeśli się da na PW), teraz właśnie pracowicie przepisywałam tekst z tego screena. Innych komentarzy nie zdążyłam przeczytać, wysiadałam już, więc nie wiem, czy zawierały taki sam bełkot. Ale przypomniała mi się sytuacja, kiedy skrytykowałam historię wg mnie koszmarnie napisaną, teraz przeczytałam ją jeszcze raz i to jest normalnie napisana historia, chyba musiałam po prostu trafić na jej "wersję alternatywną". @Daro7777, sorry. Odszczekuję.
Spotkaliście się też z tym?
Pisałam w komentarzu pod którąś historią, że ze stroną są problemy, przy próbie wejścia w komentarze czy przy przejściu z poczekalni na główną (lub odwrotnie) wyskakuje komunikat "zła brama" i jest duży problem z ponownym otworzeniem strony. Ale to nie wszystko.
Jadę dzisiaj w autobusie, przeglądam Piekielnych, oczywiście jak chciałam wejść w komentarze pod historią, to "zła brama"... Metodą odświeżania strony milion razy (no dobra, z 10 razy musiałam to zrobić) udało mi się w te komentarze wejść, przeleciałam wzrokiem te, które już czytałam i miałam scrollować dalej, ale coś mi wpadło w oko. Komentarz. Mój. Własny.
Ponieważ nie wymagam, aby każdy użytkownik Piekielnych czytał z zapartym tchem moje komentarze czy nawet uczył się ich na pamięć, przytaczam komentarz:
"Kurczę, moja przyjaciółka "od zawsze" miała w domu koty, ale nie uważała, że jej córki wychowywane razem z kotami w jakiś magiczny sposób posiądą wiedzę, co wolno, a co nie. Ponieważ był to dla mnie jakby drugi dom, często razem z nią tłumaczyłam dziewczynom (w tym mojej Młodej) nawet najbardziej oczywiste rzeczy - nie ciągniemy kota za ogon, bo go to boli; nie przytulamy kota za mocno, bo go dusimy; kot nie zawsze ma ochotę na zabawę, jak ucieka albo prycha, daj mu spokój. I przede wszystkim - każdy kot jest inny, to że jeden z nich uwielbia być wożony w zabawkowym wózeczku, przykrywany kołderką i nawet ubierany w jakieś czapeczki i szaliczki, nie oznacza, że pozostałe będą się na to zgadzać. Dzieci koegzystowały z kotami w pełnej zgodzie, a hasło "mama, kot mnie podrapał!" usłyszałyśmy może ze dwa-trzy razy."
Co w nim dziwnego? Ano w tym komentarzu nic. Natomiast wersja, która przeczytałam po kilkukrotnym odświeżeniu strony brzmiała:
"Kurczę, moja rodzina "od zawsze" została uderzona w domu koty, ale nie jest atakowana, że jej rodzina jest razem z kotami w jakiś magiczny sposób, który jest powiązany z tajemnicą, co wolno, a co nie. Bo był dla mnie drugim domem, często razem z min tłumaczyłam dziewczynom (w tym mojej Młodej) nawet najbardziej oczywiste rzeczy - nie ciągniemy kota za ogon, bo go to boli; nie przytulamy kota za mocno, bo go dusimy; kot nie zawsze ma ochotę na zabawę, jak uciec albo prycha, daj mu spokój. I przede wszystkim - każdy kot jest inny, to że jeden z nich jest wożony w zabawkowym wózeczku, przykrywany kołderką i nawet ubierany w jakieś czapeczki i szaliczki, nie oznacza, że pozostałe będa się na to zgadzać. dzieci koegzystowały z kotami w pełnym zgodzie, a hasło "mama, kot mnie podrapał" usłyszeliśmy może ze dwa-trzy razy."
Przytomnie zrobiłam screena (jakby ktoś był ciekaw, mogę wysłać, jeśli się da na PW), teraz właśnie pracowicie przepisywałam tekst z tego screena. Innych komentarzy nie zdążyłam przeczytać, wysiadałam już, więc nie wiem, czy zawierały taki sam bełkot. Ale przypomniała mi się sytuacja, kiedy skrytykowałam historię wg mnie koszmarnie napisaną, teraz przeczytałam ją jeszcze raz i to jest normalnie napisana historia, chyba musiałam po prostu trafić na jej "wersję alternatywną". @Daro7777, sorry. Odszczekuję.
Spotkaliście się też z tym?
internet
Ocena:
59
(71)
poczekalnia
Skomentuj
(16)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Czasami nic nie cieszy bardziej niż kolejna ukończona produkcja, która już błogo leży w rękach klienta. Jednak ten ponad 2000-stronicowy kolos podzielony na trzy tomy cieszy mnie potrójnie. Dlaczego?
Ku mojemu zdziwieniu, cztery dni przed terminem, a pięć dni przed planowanym drukiem, otrzymałem pliki od pani Helgi ze Szwecji, która projektowała je w pocie czoła. Moja rola miała być marginalna, jako beztroski przekaźnik maili, bez konieczności zaglądania do środka.
Jednak ciekawość zwyciężyła i aż zdębiałem, gdy zobaczyłem w spakowanym pliku .rar 2800 plików .jpg, z czego 600 to zdjęcia Helgi z zeszłorocznych wakacji. Obok nich znalazłem 2200 plików .jpg będących skanami czegoś, co już wcześniej było zeskanowane, spłaszczone i w RGB - jednym słowem, totalna katastrofa. Nie powiem, nawet się zaśmiałem, nie zdając sobie sprawy, jak szybko ten uśmiech zniknie z mojej twarzy.
Jeszcze wczoraj Helga śmiała się ze mnie, że nie używam Canvy, bo to takie proste i intuicyjne środowisko dla projektantów. Była dumna, że może ukończyć największy projekt w swoim życiu - dwa lata pracy kilkunastu osób nad wypełnieniem tych trzech ogromnych tomów. Twierdziła, że trzeba iść z duchem czasu i sobie ułatwiać życie.
Mimo że widziałem już wiele w poligrafii, nie mogłem pojąć, co musiało się wydarzyć po drodze. Technicznie rzecz biorąc, trzeba było się nieźle napracować, żeby to tak spaprać. Drugim ciosem było odkrycie, że pani Helga przez 20 lat swojej pracy nie robiła kopii zapasowych plików, bo szkoda jej było miejsca na dysku, a komputer chodził wolniej, co ją rozpraszało.
Bez zbędnej dramaturgii, Helga była wręcz oburzona na mnie, twierdząc, że to moja wina. Próbowała odzyskać plik, który usunęła zaraz po spakowaniu trzech tomów w 132-częściowe archiwum .rar, wysłane do mnie w 40 osobnych WeTransferach. Termin można zawsze przesunąć o tydzień i zrobić to, co Helga robiła przez pół roku. Wisienką na torcie była informacja o uroczystym zjeździe wszystkich ważnych gości z potentatem w branży medycznych wężyków ze Szwecji czy Norwegii.
Kiedy przyszło do analizy, szybko liczyłem w głowie, ile godzin to zajmie, zakładając, że robię wszystko od nowa, bazując na lepiej zapisanych .jpg i notatkach pracowników - po szwedzku.
Teleportujemy się 38 godzin do przodu - właśnie wysyłam ostatnią partię plików do drukarni, klikam enter, otwieram piwo, rozmyślając o nowych New Balance'ach, z poczuciem, że dzięki mnie ten projekt wjedzie na peron numer 3, a Szwedzi mówią do mnie POLSKA GÓRĄ!
Wszystko zostało wydrukowane, zszyte, oprawione, a ja zapomniałem o sprawie jak najszybciej, myśląc tylko o ilości kliknięć po 20 godzinach siedzenia, czasem zgadując, czy to "e" ma dwie kropki, czy to wektorowe linie Helgi.
Dzisiaj, po zjeździe wężyków, widzę na ekranie telefonu znajomy numer. Pomyślałem, że może chce mnie przeprosić i podziękować. Hahaha, odebrałem i usłyszałem coś w stylu buldoga w trakcie ataku epilepsji. Nie znam super angielskiego, zwłaszcza gdy ktoś do mnie strzela słowami. W pewnym momencie zrozumiałem, że ktoś zauważył numer strony w miejscu, gdzie była końcówka tabeli. Z czystego przeoczenia nie zauważyłem tego, co nie było trudne po 30 godzinach pracy.
Helga myślała, że zapadnie się pod ziemię ze wstydu, a ja dowiedziałem się, że obcina mi zadatek, który wpłaciłem na wypadek, gdybym coś pochrzanił - taka trochę kaucja. Na koniec zostałem jeszcze pozbawiony 30% zarobku.
Badum pssstt
Ku mojemu zdziwieniu, cztery dni przed terminem, a pięć dni przed planowanym drukiem, otrzymałem pliki od pani Helgi ze Szwecji, która projektowała je w pocie czoła. Moja rola miała być marginalna, jako beztroski przekaźnik maili, bez konieczności zaglądania do środka.
Jednak ciekawość zwyciężyła i aż zdębiałem, gdy zobaczyłem w spakowanym pliku .rar 2800 plików .jpg, z czego 600 to zdjęcia Helgi z zeszłorocznych wakacji. Obok nich znalazłem 2200 plików .jpg będących skanami czegoś, co już wcześniej było zeskanowane, spłaszczone i w RGB - jednym słowem, totalna katastrofa. Nie powiem, nawet się zaśmiałem, nie zdając sobie sprawy, jak szybko ten uśmiech zniknie z mojej twarzy.
Jeszcze wczoraj Helga śmiała się ze mnie, że nie używam Canvy, bo to takie proste i intuicyjne środowisko dla projektantów. Była dumna, że może ukończyć największy projekt w swoim życiu - dwa lata pracy kilkunastu osób nad wypełnieniem tych trzech ogromnych tomów. Twierdziła, że trzeba iść z duchem czasu i sobie ułatwiać życie.
Mimo że widziałem już wiele w poligrafii, nie mogłem pojąć, co musiało się wydarzyć po drodze. Technicznie rzecz biorąc, trzeba było się nieźle napracować, żeby to tak spaprać. Drugim ciosem było odkrycie, że pani Helga przez 20 lat swojej pracy nie robiła kopii zapasowych plików, bo szkoda jej było miejsca na dysku, a komputer chodził wolniej, co ją rozpraszało.
Bez zbędnej dramaturgii, Helga była wręcz oburzona na mnie, twierdząc, że to moja wina. Próbowała odzyskać plik, który usunęła zaraz po spakowaniu trzech tomów w 132-częściowe archiwum .rar, wysłane do mnie w 40 osobnych WeTransferach. Termin można zawsze przesunąć o tydzień i zrobić to, co Helga robiła przez pół roku. Wisienką na torcie była informacja o uroczystym zjeździe wszystkich ważnych gości z potentatem w branży medycznych wężyków ze Szwecji czy Norwegii.
Kiedy przyszło do analizy, szybko liczyłem w głowie, ile godzin to zajmie, zakładając, że robię wszystko od nowa, bazując na lepiej zapisanych .jpg i notatkach pracowników - po szwedzku.
Teleportujemy się 38 godzin do przodu - właśnie wysyłam ostatnią partię plików do drukarni, klikam enter, otwieram piwo, rozmyślając o nowych New Balance'ach, z poczuciem, że dzięki mnie ten projekt wjedzie na peron numer 3, a Szwedzi mówią do mnie POLSKA GÓRĄ!
Wszystko zostało wydrukowane, zszyte, oprawione, a ja zapomniałem o sprawie jak najszybciej, myśląc tylko o ilości kliknięć po 20 godzinach siedzenia, czasem zgadując, czy to "e" ma dwie kropki, czy to wektorowe linie Helgi.
Dzisiaj, po zjeździe wężyków, widzę na ekranie telefonu znajomy numer. Pomyślałem, że może chce mnie przeprosić i podziękować. Hahaha, odebrałem i usłyszałem coś w stylu buldoga w trakcie ataku epilepsji. Nie znam super angielskiego, zwłaszcza gdy ktoś do mnie strzela słowami. W pewnym momencie zrozumiałem, że ktoś zauważył numer strony w miejscu, gdzie była końcówka tabeli. Z czystego przeoczenia nie zauważyłem tego, co nie było trudne po 30 godzinach pracy.
Helga myślała, że zapadnie się pod ziemię ze wstydu, a ja dowiedziałem się, że obcina mi zadatek, który wpłaciłem na wypadek, gdybym coś pochrzanił - taka trochę kaucja. Na koniec zostałem jeszcze pozbawiony 30% zarobku.
Badum pssstt
dtpworld
Ocena:
10
(52)
poczekalnia
Skomentuj
(9)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Sprzątałam kiedyś wspólnotę mieszkaniową. Nie posiadała toalety, ale obok była taka mała galeria, pasaż z Lewiatanem, restauracją, paroma sklepami. Dzień w dzień tam chodziłam, również po jakieś jedzenie do spożywczego.
Toaleta była na samym końcu. Któregoś dnia, gdy z niej szłam, zaczepiła mnie jakaś kobieta, mówiąc że nie mam prawa korzystać z WC bo nie jestem klientem pasażu :D.
Ok. Zaczęłam chodzić z drugiej strony budynku, bo tam było wejście do przedszkola i do korytarza z toaletami :D.
Toaleta była na samym końcu. Któregoś dnia, gdy z niej szłam, zaczepiła mnie jakaś kobieta, mówiąc że nie mam prawa korzystać z WC bo nie jestem klientem pasażu :D.
Ok. Zaczęłam chodzić z drugiej strony budynku, bo tam było wejście do przedszkola i do korytarza z toaletami :D.
Toalety pasaż
Ocena:
26
(48)
poczekalnia
Skomentuj
(8)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Być może uznacie, że przesadzam, ale dla mnie to piekielne...
Słucham bardzo różnej muzyki. Dużych i małych wykonawców, od muzyki lekkiej do ciężkiej.
Niedługo w Polsce będzie koncert pewnej popowej wokalistki z dalekiego kraju. Koncert odbędzie się w Warszawie, w klubie, w którym często bywam, bo organizuje on często koncerty metalowe.
Na koncert idę z koleżanką, która ma konto na FB (ja nie mam).
No i w którymś momencie koleżanka do mnie napisała, że na wydarzeniu na FB jest ogłoszenie, że fanklub tej wokalistki będzie przed wejściem rozdawać opaski z numerkami w kolejce. Czyli jak ktoś przyjdzie i będzie musiał wyjść np na siku czy coś zjeść to nie straci miejsca w kolejce. Najpierw pomyślałam, że to całkiem spoko, ale wtedy koleżanka powiedziała, że opaski będą rozdawane... Od 10.
Nie jestem z Warszawy, chociaż nie mam na szczęście jakoś bardzo daleko, ale i tak kilka godzin muszę dojechać. No i mam pracę, mimo że specjalnie w ten dzień będę kończyć trochę wcześniej (odbiór nadgodzin) to i tak w Warszawie będę jakąś godzinę przed otwarciem klubu. Czyli około 17.
Jestem przyzwyczajona do tego, że przed niektórymi koncertami trzeba postać w kolejce, ale to dla mnie niepojęte, że ktoś sobie robi numerkowanie od 10, kiedy wiadomo, że wykluczy to wiele osób takich jak ja, które nie mają możliwości przyjechać wcześniej. No i gdybym nie szła z koleżanką to nawet bym się nie dowiedziała o tych numerkach, bo ktoś sobie zrobił całą "akcję" na FB, którego nie mam.
Ktoś powie: no i co z tego, że jakieś fanki robią sobie numerki, można to olać. Ale ta informacja o numerkach tworzonych przez fanklub została udostępniona przez oficjalnego dystrybutora biletów. Czyli dystrybutor nie widzi w tym problemu.
Jak mówiłam, często bywam w tym klubie na koncertach metalowych. Jestem przyzwyczajona do tego, że trzeba trochę postać w kolejce, nie jest mi to straszne. Ale jakoś metalowcy potrafią nie odwalać takich manian, ludzie się zaczynają schodzić faktycznie po południu, a nie o 10 rano, jak ktoś musi wyjść na chwilę z kolejki to da się dogadać, że ktoś potrzyma miejsce i nie trzeba się stresować, że jak się pojedzie po pracy to będzie się gdzieś na szarym końcu, no chyba że ktoś faktycznie przychodzi na chwilę przed początkiem koncertu (co oczywiście nie jest niczym złym, czasem sama tak przychodziłam jak byli wykonawcy, których mniej lubiłam i pasowało mi postanie sobie gdzieś na końcu, a nie rzucanie się w pogo).
Jakoś mi się odechciewa tam jechać teraz.
Słucham bardzo różnej muzyki. Dużych i małych wykonawców, od muzyki lekkiej do ciężkiej.
Niedługo w Polsce będzie koncert pewnej popowej wokalistki z dalekiego kraju. Koncert odbędzie się w Warszawie, w klubie, w którym często bywam, bo organizuje on często koncerty metalowe.
Na koncert idę z koleżanką, która ma konto na FB (ja nie mam).
No i w którymś momencie koleżanka do mnie napisała, że na wydarzeniu na FB jest ogłoszenie, że fanklub tej wokalistki będzie przed wejściem rozdawać opaski z numerkami w kolejce. Czyli jak ktoś przyjdzie i będzie musiał wyjść np na siku czy coś zjeść to nie straci miejsca w kolejce. Najpierw pomyślałam, że to całkiem spoko, ale wtedy koleżanka powiedziała, że opaski będą rozdawane... Od 10.
Nie jestem z Warszawy, chociaż nie mam na szczęście jakoś bardzo daleko, ale i tak kilka godzin muszę dojechać. No i mam pracę, mimo że specjalnie w ten dzień będę kończyć trochę wcześniej (odbiór nadgodzin) to i tak w Warszawie będę jakąś godzinę przed otwarciem klubu. Czyli około 17.
Jestem przyzwyczajona do tego, że przed niektórymi koncertami trzeba postać w kolejce, ale to dla mnie niepojęte, że ktoś sobie robi numerkowanie od 10, kiedy wiadomo, że wykluczy to wiele osób takich jak ja, które nie mają możliwości przyjechać wcześniej. No i gdybym nie szła z koleżanką to nawet bym się nie dowiedziała o tych numerkach, bo ktoś sobie zrobił całą "akcję" na FB, którego nie mam.
Ktoś powie: no i co z tego, że jakieś fanki robią sobie numerki, można to olać. Ale ta informacja o numerkach tworzonych przez fanklub została udostępniona przez oficjalnego dystrybutora biletów. Czyli dystrybutor nie widzi w tym problemu.
Jak mówiłam, często bywam w tym klubie na koncertach metalowych. Jestem przyzwyczajona do tego, że trzeba trochę postać w kolejce, nie jest mi to straszne. Ale jakoś metalowcy potrafią nie odwalać takich manian, ludzie się zaczynają schodzić faktycznie po południu, a nie o 10 rano, jak ktoś musi wyjść na chwilę z kolejki to da się dogadać, że ktoś potrzyma miejsce i nie trzeba się stresować, że jak się pojedzie po pracy to będzie się gdzieś na szarym końcu, no chyba że ktoś faktycznie przychodzi na chwilę przed początkiem koncertu (co oczywiście nie jest niczym złym, czasem sama tak przychodziłam jak byli wykonawcy, których mniej lubiłam i pasowało mi postanie sobie gdzieś na końcu, a nie rzucanie się w pogo).
Jakoś mi się odechciewa tam jechać teraz.
Koncert popowy w Warszawie
Ocena:
13
(41)
poczekalnia
Skomentuj
(7)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Będzie o kilku piekielnościach, które się łączą ze sobą.
Na początek wyjaśnienie.
W czasach studiów licencjackich zaczęłam praktyki w jednej firmie. Firma ta oferowała jako bonus HO (to było przed covidem, więc zanim tam trafiłam to nie wiedziałam nawet, że można pracować z domu). Przy czym pracownicy na etacie mieli jakąś małą liczbę HO, coś w stylu 2-3 dni w tygodniu (nie pamiętam co), a studenci i inni zleceniowcy (zatrudnieni przez agencję pracy, bo sama firma dawała umowy zlecenia tylko studentów) mieli HO 3 razy w tygodniu, a jak ktoś się dogadał z menedżerem, to mógł na jakiś czas mieć nawet 100% HO (ja np. tak robiłam jak byłam lekko chora i miałam możliwość pracować, bo żal mi było tracić pieniądze). Na magistrkę poszłam zaocznie, bo bardziej mi się opłacało płacić za studia i więcej zarabiać, niż dalej pracować tylko po kilka-kilkanaście godzin w tygodniu w przerwach między zajęciami.
Broniłam się w 2020 roku. Bardzo chciałam dostać w tej firmie etat i liczyłam na to, bo pracowało mi się świetnie, a także dobrze sobie radziłam, menedżer był zadowolony, niby cud miód malina. Ale to, że wybuchła pandemia pokrzyżowało moje plany, ponieważ firma bała się wtedy, że przez covid straci dużo pieniędy i zamrozili zupełnie etaty (była to decyzja szefostwa "z góry" z innego kraju). Mój manadżer nie mógł mnie zatrudnić, nawet jakby chciał, nie mogłam też się zaturnić przez agencję na zlecenie, ponieważ to również zostało zablokowane, mało tego, dużo osób na zleceniu miało nieprzedłużane umowy, mimo że dobrze pracowali. Cała ta sytuacja była pierwszą piekielnością. Ogólnie w firmie działy się też inne dziwne rzeczy, które mnie nie dotyczyły, np. wymagano u pracowników etatowych brania 1 dnia w tygodniu urlopu, nie pamiętam już skąd ta decyzja (też się to wiązało z jakimiś oszczędnościami, ale nie pamiętam o co chodziło) i wiem, że zmuszanie ludzi do wybierania urlopu jest teoretycznie nielegalne, ale mnie to nie dotyczyło, więc się nie odzywałam, ale wiem, że ludzie w ten sposób pomarnowali urlop na siedzenie w domu, opróćz paru spryciarzy, którzy pobrali kilkumiesięczne L4 psychiatryczne.
Jednak przede wszystkim przytoczyłam tę historię dlatego, żebyście zrozumieli, że od początku swojej pracy zawodowej byłam mocno przyzywczajona do pracy na HO. Po zakończeniu praktyk początkowo miałam problem ze znalezieniem pracy jakiejkolwiek, bo wiele firm zamroziło etaty. Po kilku miesiącach zaczęłam pracę nie w zawodzie, dosyć prostą i słabo płatną, ale poza kilkoma pierwszymi dniami, gdzie byłam przyuczana do obowiązków, mogłam znów pójść na full HO, bo covid dalej szalał. Przepracowałam tam prawie rok, w międzyczasie szukając pracy w zawodzie i w końcu trafiłam do firmy, w której pracuję teraz i z którą łączą się kolejne piekielności.
Zacznę od tego, że samą pracę (obowiązki, ludzi, benefity) bardzo lubię i pracuje mi się tutaj dobrze. Nie chciałabym tego zmienić. Firma ta jednak mieści się w innej części miasta, niż mieszkam i dojazdy zajmują mi bardzo dużo czasu, a dodatku pracujemy 8-16, więc trzeba dojeżdżać akurat wtedy, kiedy robi to większość ludzi i ulice są zakorkowane.
W początowym okresie mojej pracy firma nie wymagała chodzenia do biura, chyba że dany dział wykonywał jakieś procesy, których nie dało się wykonać inaczej. Nie będę się wdawać w szczegóły o tych procesach, bo nie jest to ważne. Niemniej faktycznie część osób z mojego działu musiała przyjeżdżać raz na jakiś czas do biura, by zrobić coś, czego nie mogli robić z domu. Był jeden proces, który wymagał czyjejś obecności w biurze przynajmniej raz na tydzień, ale po prostu osoby, które go robiły, wymieniały się robotą. W jednym tygodniu przyjechał ktoś, w innym ktoś inny itd. Ja na początku wykonywałam prostsze procesy, ale po jakimś czasie zostałam przyuczona do tego i również musiałam pojawiać się czasem w biurze. Była to dla mnie niedogodność, ale do przeżycia.
Jednak po jakimś czasie mądre głowy u góry uznały, że zagrożenia covidem już nie ma i wprowadzają hybrydówkę (tu zaznaczę, że znów chodzi o górę całej firmy, czyli szefostwo z zagranicy). Obowiązkowo już każdy musiał się stawić raz na tydzień w biurze, identyfikator rejestrował odkliknięcia. Niektóre osoby, nie tylko z mojego działu, które miały do biura bardzo daleko, np były spoza miasta, odeszło.
Firma co jakiś czas przeprowadza ankiety "zadowolenia z pracy". Z ankiety przeprowadzonej po wprowadzeniu hybrydówki jednoznacznie wynikło, że ludzie nie są zadowoleni z obowiązkowego biura. Co zrobiła "góra"? Opublikowała na intranecie post o tym, że są bardzo zdziwieni wynikami i się tego nie spodziewali i na tym temat się zakończył, tj hybrydówka została.
No ok, żyliśmy tak sobie przez jakiś czas, aż w tym roku góra uznała, że czas na zmiany i teraz wchodzi 2 dni z biura. Kolejna ankieta, kolejne głosy niezadowolenia, kolejne zdziwienie góry i kolejne nic więcej.
Co więcej, w niektórych innych krajach, w których są oddziały firmy, wprowadzono aż 3 dni z biura i w Polsce martwimy się, że nas to też czeka. Kolejne osoby rezygnują, albo mają taki zamiar, ale co z tego, jak firma ma to gdzieś. Sama się zastanawiam nad zmianą, mimo że naprawdę lubię inne aspekty tej pracy. I to jest właśnie kolejna piekielność.
A trzecią piekielnością, taką wisienką na torcie, jest podejście kilku rodzynków. Otóż gdy ogłoszono, że będą wprowadzane 2 tygodnie z biura, koleżanka z działu wysłała nam jako ciekawostkę stronę firmy na GoWorku. Okazało się, że ktoś (kto wie, może nawet ona, ale się nie przyznała) opublikował tam opinię, która krytykowała zachodzące zmiany. Z ciekawości śledziłam potem wątek, nawet sama dodałam króki komentarz, popierający tamtą wypowiedż. Link rozszedł się po kilku działach i sprawa zaczęła być szeroko komentowana. Niektórzy się nie udzielali, pojawiły się inne głosy niezadowolenia, ale pojawiły się też komentarze w takim tonie: Narzekacie, a kiedyś była tylko praca z biura i jakoś wam to nie przeszkadzało. Ale super, że będzie tyle biura, w biurze pracuje się lepiej (tu zaznaczę, że poza początkowym okresem mojej pracy, gdy jeszcze były obostrzenia covidowe, każdy mógł przychodzić do biura ile chciał, pod warunkiem, że to był ten minimum 1 dzień w tygodniu, ale jak ktoś miał ochotę to mógł nawet wszystkie 5, więc to nie był PRZYMUS 4 dni HO). Jak wam nie pasuje, to się zwolnijcie. Roszczeniowe milenialsy tylko by chciały benefitów (to ostatnie nie takimi słowami, ale taki był wydźwięk). Na moją delikatną próbę dyskusji (napisałam do jednej z osób, która pisała o tym, że kiedyś było full biuro i nikt nie narzekał, że ja akurat nigdy tak nie pracowałam) posypały się na mnie takie obelgi, że część z komentarzy została potem zdjęta przez administację serwisu. Ale generalnie dowiedziałam się, że jestem leniwa, roszczeniowa i że nie poradzę sobie w życiu, bo teraz większość firm wraca do pracy z biura i mam zamknąć gębę i się nie odzywać. Więc zamknęłam gębę, bo nie było sensu dyskutować na takim poziomie.
Nie wiem co się teraz dzieje w tym wątku, bo przestałam go śledzić, jednak dzisiaj przypadkiem mi się przypomniał, stąd w ogóle moja historia. Dziękuję, to na tyle, pożaliłam się. :)
Na początek wyjaśnienie.
W czasach studiów licencjackich zaczęłam praktyki w jednej firmie. Firma ta oferowała jako bonus HO (to było przed covidem, więc zanim tam trafiłam to nie wiedziałam nawet, że można pracować z domu). Przy czym pracownicy na etacie mieli jakąś małą liczbę HO, coś w stylu 2-3 dni w tygodniu (nie pamiętam co), a studenci i inni zleceniowcy (zatrudnieni przez agencję pracy, bo sama firma dawała umowy zlecenia tylko studentów) mieli HO 3 razy w tygodniu, a jak ktoś się dogadał z menedżerem, to mógł na jakiś czas mieć nawet 100% HO (ja np. tak robiłam jak byłam lekko chora i miałam możliwość pracować, bo żal mi było tracić pieniądze). Na magistrkę poszłam zaocznie, bo bardziej mi się opłacało płacić za studia i więcej zarabiać, niż dalej pracować tylko po kilka-kilkanaście godzin w tygodniu w przerwach między zajęciami.
Broniłam się w 2020 roku. Bardzo chciałam dostać w tej firmie etat i liczyłam na to, bo pracowało mi się świetnie, a także dobrze sobie radziłam, menedżer był zadowolony, niby cud miód malina. Ale to, że wybuchła pandemia pokrzyżowało moje plany, ponieważ firma bała się wtedy, że przez covid straci dużo pieniędy i zamrozili zupełnie etaty (była to decyzja szefostwa "z góry" z innego kraju). Mój manadżer nie mógł mnie zatrudnić, nawet jakby chciał, nie mogłam też się zaturnić przez agencję na zlecenie, ponieważ to również zostało zablokowane, mało tego, dużo osób na zleceniu miało nieprzedłużane umowy, mimo że dobrze pracowali. Cała ta sytuacja była pierwszą piekielnością. Ogólnie w firmie działy się też inne dziwne rzeczy, które mnie nie dotyczyły, np. wymagano u pracowników etatowych brania 1 dnia w tygodniu urlopu, nie pamiętam już skąd ta decyzja (też się to wiązało z jakimiś oszczędnościami, ale nie pamiętam o co chodziło) i wiem, że zmuszanie ludzi do wybierania urlopu jest teoretycznie nielegalne, ale mnie to nie dotyczyło, więc się nie odzywałam, ale wiem, że ludzie w ten sposób pomarnowali urlop na siedzenie w domu, opróćz paru spryciarzy, którzy pobrali kilkumiesięczne L4 psychiatryczne.
Jednak przede wszystkim przytoczyłam tę historię dlatego, żebyście zrozumieli, że od początku swojej pracy zawodowej byłam mocno przyzywczajona do pracy na HO. Po zakończeniu praktyk początkowo miałam problem ze znalezieniem pracy jakiejkolwiek, bo wiele firm zamroziło etaty. Po kilku miesiącach zaczęłam pracę nie w zawodzie, dosyć prostą i słabo płatną, ale poza kilkoma pierwszymi dniami, gdzie byłam przyuczana do obowiązków, mogłam znów pójść na full HO, bo covid dalej szalał. Przepracowałam tam prawie rok, w międzyczasie szukając pracy w zawodzie i w końcu trafiłam do firmy, w której pracuję teraz i z którą łączą się kolejne piekielności.
Zacznę od tego, że samą pracę (obowiązki, ludzi, benefity) bardzo lubię i pracuje mi się tutaj dobrze. Nie chciałabym tego zmienić. Firma ta jednak mieści się w innej części miasta, niż mieszkam i dojazdy zajmują mi bardzo dużo czasu, a dodatku pracujemy 8-16, więc trzeba dojeżdżać akurat wtedy, kiedy robi to większość ludzi i ulice są zakorkowane.
W początowym okresie mojej pracy firma nie wymagała chodzenia do biura, chyba że dany dział wykonywał jakieś procesy, których nie dało się wykonać inaczej. Nie będę się wdawać w szczegóły o tych procesach, bo nie jest to ważne. Niemniej faktycznie część osób z mojego działu musiała przyjeżdżać raz na jakiś czas do biura, by zrobić coś, czego nie mogli robić z domu. Był jeden proces, który wymagał czyjejś obecności w biurze przynajmniej raz na tydzień, ale po prostu osoby, które go robiły, wymieniały się robotą. W jednym tygodniu przyjechał ktoś, w innym ktoś inny itd. Ja na początku wykonywałam prostsze procesy, ale po jakimś czasie zostałam przyuczona do tego i również musiałam pojawiać się czasem w biurze. Była to dla mnie niedogodność, ale do przeżycia.
Jednak po jakimś czasie mądre głowy u góry uznały, że zagrożenia covidem już nie ma i wprowadzają hybrydówkę (tu zaznaczę, że znów chodzi o górę całej firmy, czyli szefostwo z zagranicy). Obowiązkowo już każdy musiał się stawić raz na tydzień w biurze, identyfikator rejestrował odkliknięcia. Niektóre osoby, nie tylko z mojego działu, które miały do biura bardzo daleko, np były spoza miasta, odeszło.
Firma co jakiś czas przeprowadza ankiety "zadowolenia z pracy". Z ankiety przeprowadzonej po wprowadzeniu hybrydówki jednoznacznie wynikło, że ludzie nie są zadowoleni z obowiązkowego biura. Co zrobiła "góra"? Opublikowała na intranecie post o tym, że są bardzo zdziwieni wynikami i się tego nie spodziewali i na tym temat się zakończył, tj hybrydówka została.
No ok, żyliśmy tak sobie przez jakiś czas, aż w tym roku góra uznała, że czas na zmiany i teraz wchodzi 2 dni z biura. Kolejna ankieta, kolejne głosy niezadowolenia, kolejne zdziwienie góry i kolejne nic więcej.
Co więcej, w niektórych innych krajach, w których są oddziały firmy, wprowadzono aż 3 dni z biura i w Polsce martwimy się, że nas to też czeka. Kolejne osoby rezygnują, albo mają taki zamiar, ale co z tego, jak firma ma to gdzieś. Sama się zastanawiam nad zmianą, mimo że naprawdę lubię inne aspekty tej pracy. I to jest właśnie kolejna piekielność.
A trzecią piekielnością, taką wisienką na torcie, jest podejście kilku rodzynków. Otóż gdy ogłoszono, że będą wprowadzane 2 tygodnie z biura, koleżanka z działu wysłała nam jako ciekawostkę stronę firmy na GoWorku. Okazało się, że ktoś (kto wie, może nawet ona, ale się nie przyznała) opublikował tam opinię, która krytykowała zachodzące zmiany. Z ciekawości śledziłam potem wątek, nawet sama dodałam króki komentarz, popierający tamtą wypowiedż. Link rozszedł się po kilku działach i sprawa zaczęła być szeroko komentowana. Niektórzy się nie udzielali, pojawiły się inne głosy niezadowolenia, ale pojawiły się też komentarze w takim tonie: Narzekacie, a kiedyś była tylko praca z biura i jakoś wam to nie przeszkadzało. Ale super, że będzie tyle biura, w biurze pracuje się lepiej (tu zaznaczę, że poza początkowym okresem mojej pracy, gdy jeszcze były obostrzenia covidowe, każdy mógł przychodzić do biura ile chciał, pod warunkiem, że to był ten minimum 1 dzień w tygodniu, ale jak ktoś miał ochotę to mógł nawet wszystkie 5, więc to nie był PRZYMUS 4 dni HO). Jak wam nie pasuje, to się zwolnijcie. Roszczeniowe milenialsy tylko by chciały benefitów (to ostatnie nie takimi słowami, ale taki był wydźwięk). Na moją delikatną próbę dyskusji (napisałam do jednej z osób, która pisała o tym, że kiedyś było full biuro i nikt nie narzekał, że ja akurat nigdy tak nie pracowałam) posypały się na mnie takie obelgi, że część z komentarzy została potem zdjęta przez administację serwisu. Ale generalnie dowiedziałam się, że jestem leniwa, roszczeniowa i że nie poradzę sobie w życiu, bo teraz większość firm wraca do pracy z biura i mam zamknąć gębę i się nie odzywać. Więc zamknęłam gębę, bo nie było sensu dyskutować na takim poziomie.
Nie wiem co się teraz dzieje w tym wątku, bo przestałam go śledzić, jednak dzisiaj przypadkiem mi się przypomniał, stąd w ogóle moja historia. Dziękuję, to na tyle, pożaliłam się. :)
korporacja
Ocena:
7
(45)
poczekalnia
Skomentuj
(19)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Miałam bardzo nieprzyjemną sytuację. Nie wiem kto wyszedł na piekielnego, ja czy druga osoba. Trochę nie umiem ocenić czasem niektórych sytuacji czy określić swojego postępowania, dlatego chcę żeby ktoś mi odpowiedział czy wyszłam na totalnego "ch*ja". Pracuje w takim miejscu, gdzie żeby pójść do toalety trzeba przejść się do pobliskiego Maka. Przycisnęło mnie niestety w godzinie szczytu, kolejka do damskiego dość długa, ale stoję a przede mną 3 dziewczyny. Nagle pojawił się młody ojciec z dziewczynką na rękach i pyta się czy do damskiego taka długa kolejka, wszyscy mówią, że tak. Ok, ojciec najpierw wszedł do męskiego,
chwilę później wyszedł i coś wymamrotał. Zrozumiałam, że zdecydował się jednak wejść z córką do damskiego bo stanął w kolejce za mną a nie przy drzwiach do męskiej toalety. Jako, że czas leciał a ja na przerwie za długo być nie mogę to kiedy chłopak wyszedł z męskiego postanowiłam opuścić kolejkę do damskiego i skorzystać z męskiego. Szybko się prześlizgnęłam bo sytuacja niekomfortowa, ale nie miałam wyboru bo czas gonił a do damskiego nic się nie ruszyło. Wchodzę do kabiny i słyszę jak ojciec do mnie krzyczy że "ładnie", że on z dzieckiem stoi a ja się wpycham. Powiedziałam mu, że nie wiedziałam, że chce tu wejść. Po tym jak wyszłam powiedziałam, że nie wiedziałam, że chce do męskiego a on "No tak, tak sobie dla zabawy stałem w kolejce" wkurzyłam się i już ostrzejszym tonem powiedziałam, że nie wiedziałam, chciałam wytłumaczyć sytuację, ale trzasnął przede mną drzwiami. Teraz pytanie, czy wyszłam na chama? Z jednej strony jak ochłonęłam to doszło do mnie, że zachowałam się źle, z drugiej naprawdę wydawało mi się, że zdecydował się na damską kabinę i nie wepchnelam się przed niego specjalnie. Niech ktoś podzieli się swoją szczerą opinią bo mam wyrzuty sumienia.
chwilę później wyszedł i coś wymamrotał. Zrozumiałam, że zdecydował się jednak wejść z córką do damskiego bo stanął w kolejce za mną a nie przy drzwiach do męskiej toalety. Jako, że czas leciał a ja na przerwie za długo być nie mogę to kiedy chłopak wyszedł z męskiego postanowiłam opuścić kolejkę do damskiego i skorzystać z męskiego. Szybko się prześlizgnęłam bo sytuacja niekomfortowa, ale nie miałam wyboru bo czas gonił a do damskiego nic się nie ruszyło. Wchodzę do kabiny i słyszę jak ojciec do mnie krzyczy że "ładnie", że on z dzieckiem stoi a ja się wpycham. Powiedziałam mu, że nie wiedziałam, że chce tu wejść. Po tym jak wyszłam powiedziałam, że nie wiedziałam, że chce do męskiego a on "No tak, tak sobie dla zabawy stałem w kolejce" wkurzyłam się i już ostrzejszym tonem powiedziałam, że nie wiedziałam, chciałam wytłumaczyć sytuację, ale trzasnął przede mną drzwiami. Teraz pytanie, czy wyszłam na chama? Z jednej strony jak ochłonęłam to doszło do mnie, że zachowałam się źle, z drugiej naprawdę wydawało mi się, że zdecydował się na damską kabinę i nie wepchnelam się przed niego specjalnie. Niech ktoś podzieli się swoją szczerą opinią bo mam wyrzuty sumienia.
McDonald's
Ocena:
5
(41)
poczekalnia
Skomentuj
(27)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Mieszkam w USA juz od kilku lat, w zwiazku z tym, mam juz troche znajomych i udalo mi sie zaaklimatyzowac. Jak wiadomo, Amerykanie sa znani z glupoty i z nazywania swoich dzieci glupimi imionami, ale pewna [M]adeczka ostatnio mnie wyjatkowo zaskoczyla.
Moja corka zaprzyjaznila sie z dziewczynka o imieniu Serenity (corka M), imie niespotykane, ale w moim mniemaniu calkiem ladne. Jak sie okazalo, M ma jeszcze 4 innych dzieci I Serenity to zdecydowanie najnormalniejsze imie w porownaniu z innymi. Otoz trzech synow nazwala Thor, Odin I Mjølnir z tym, ze Mjølnir wymawia jak "żolnar" i z kazdym sie wykloca, iz jest to poprawna wymowa tego slowa...
Jej druga corka ma na imie Chaneldior, pisane razem i na dodatek wymawia "czaneldioh" bo twierdzi, ze to francuska wymowa...
Wiekszosc osob, ktore tu poznalam to naprawde fajni, inteligentni ludzie, ale od czasu do czasu spotykam takie ananasy i niestety to wlasnie oni robia reklame dla swojego kraju...
Moja corka zaprzyjaznila sie z dziewczynka o imieniu Serenity (corka M), imie niespotykane, ale w moim mniemaniu calkiem ladne. Jak sie okazalo, M ma jeszcze 4 innych dzieci I Serenity to zdecydowanie najnormalniejsze imie w porownaniu z innymi. Otoz trzech synow nazwala Thor, Odin I Mjølnir z tym, ze Mjølnir wymawia jak "żolnar" i z kazdym sie wykloca, iz jest to poprawna wymowa tego slowa...
Jej druga corka ma na imie Chaneldior, pisane razem i na dodatek wymawia "czaneldioh" bo twierdzi, ze to francuska wymowa...
Wiekszosc osob, ktore tu poznalam to naprawde fajni, inteligentni ludzie, ale od czasu do czasu spotykam takie ananasy i niestety to wlasnie oni robia reklame dla swojego kraju...
Usa
Ocena:
38
(74)
poczekalnia
Skomentuj
(18)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Przeglądając Piekielnych trafiłam na historię o trzymaniu rzeczy na klatce schodowej https://m.piekielni.pl/91224
I natchnęło mnie to do napisania o własnej sytuacji, chociaż nie jest ona aż tak piekielna. Ale użytkownicy tego portalu często mogą poratować radą.
Jakiś czas temu zamieszkałam w nowo wybudowanym bloku. Klatka schodowa ma kształt litery L. Winda i schody znajdują się na krótszym boku tego L, również na krótszym boku na każdym piętrze są dwa mieszkania. Na dłuższym boku L są trzy mieszkania i komórki lokatorskie. Oba boki L są rozdzielone drzwiami.
Ja mieszkam na dłuższym boku L. Mieszka tam również rodzina z dzieckiem, a trzecie mieszkanie wciąż stoi puste.
Od samego początku sąsiedzi zostawiali rzeczy na korytarzu, pomiędzy swoim mieszkaniem a komórkami. Najpierw był to tylko wózek dziecięcy. W zimie do wózka dołączyły sanki. Na wiosnę sanki zostały zastąpione mini rowerkiem. W następnym roku cykl się powtórzył.
Na początku nie chcieliśmy sąsiadom zwracać uwagi, ponieważ głupio zaczynać mieszać w jakimś miejscu od zwad sąsiedzkich. Poza tym póki się meblowaliśmy to czasem sami musieliśmy coś zostawić na korytarzu, zwykle jakieś śmieci, pudła itp., które wyrzucaliśmy na po paru godzinach albo maks na następny dzień, ale mimo wszystko wiedzieliśmy, że nie powinniśmy byli, tylko jak człowiek się rozpakowuje i jest zmęczony to ciężko mu co chwila latać do śmietnika z każdym kolejnym pudłem.
W którymś momencie w zimie na tablicy ogłoszeń administracyjnych pojawiło się ostrzeżenie od administracji, że klatka to nie przechowalnia i wszystkie rzeczy mają być usunięte. Prawdopodobnie ostrzeżenie było bardziej wycelowane w sąsiadów z parteru, którzy również w tamtym czasie regularnie przetrzymywali na korytarzu sanki. Tamci sąsiedzi z dołu usunęli swoje rzeczy, ale ci z mojego piętra nic sobie nie robili z ostrzeżeń.
Myślałam o tym, by napisać do administracji skargę, ale mąż powiedział, że lepiej nie robić sobie tak szybko wrogów (gdyby ktoś na nich doniósł, naturalnie podejrzenie padłoby na nas, skoro na naszym boku L nikt inny nie mieszka, a drugi bok jest odgrodzony drzwiami). Wobec tego nic nie zrobiłam.
Ostatnimi czasy zauważyłam, że sąsiedzi do ściany na klatce przywiercili sobie coś (nie wiem jak to nazwać, uchwyt?) do którego przyczepiają ten dziecięcy rowerek, żeby nikt im nie ukradł albo nie mógł przestawić. Nie podoba mi się, że dalej traktują klatkę jako swoją komórkę na rzeczy dziecięce, a jeszcze bardziej nie podoba mi się, że naruszyli część wspólną, montując coś na klatce. I chętnie bym napisała do administracji, ale znowu... Mąż mówi, poczekajmy, aż czymś bardziej nam podpadną, a nie róbmy sobie tak od razu wrogów.
Wiem, wspominałam, że sami trzymaliśmy czasem pudła na klatce w początkowym okresie mieszkania, ale już tak nie robimy. Zdajemy sobie sprawę, że zagracanie klatki może mieć tragiczne konsekwencje, jeśli będzie musiała ingerować straż pożarna czy inne służby.
Jak myślicie, powinnam jednak napisać do administracji?
I natchnęło mnie to do napisania o własnej sytuacji, chociaż nie jest ona aż tak piekielna. Ale użytkownicy tego portalu często mogą poratować radą.
Jakiś czas temu zamieszkałam w nowo wybudowanym bloku. Klatka schodowa ma kształt litery L. Winda i schody znajdują się na krótszym boku tego L, również na krótszym boku na każdym piętrze są dwa mieszkania. Na dłuższym boku L są trzy mieszkania i komórki lokatorskie. Oba boki L są rozdzielone drzwiami.
Ja mieszkam na dłuższym boku L. Mieszka tam również rodzina z dzieckiem, a trzecie mieszkanie wciąż stoi puste.
Od samego początku sąsiedzi zostawiali rzeczy na korytarzu, pomiędzy swoim mieszkaniem a komórkami. Najpierw był to tylko wózek dziecięcy. W zimie do wózka dołączyły sanki. Na wiosnę sanki zostały zastąpione mini rowerkiem. W następnym roku cykl się powtórzył.
Na początku nie chcieliśmy sąsiadom zwracać uwagi, ponieważ głupio zaczynać mieszać w jakimś miejscu od zwad sąsiedzkich. Poza tym póki się meblowaliśmy to czasem sami musieliśmy coś zostawić na korytarzu, zwykle jakieś śmieci, pudła itp., które wyrzucaliśmy na po paru godzinach albo maks na następny dzień, ale mimo wszystko wiedzieliśmy, że nie powinniśmy byli, tylko jak człowiek się rozpakowuje i jest zmęczony to ciężko mu co chwila latać do śmietnika z każdym kolejnym pudłem.
W którymś momencie w zimie na tablicy ogłoszeń administracyjnych pojawiło się ostrzeżenie od administracji, że klatka to nie przechowalnia i wszystkie rzeczy mają być usunięte. Prawdopodobnie ostrzeżenie było bardziej wycelowane w sąsiadów z parteru, którzy również w tamtym czasie regularnie przetrzymywali na korytarzu sanki. Tamci sąsiedzi z dołu usunęli swoje rzeczy, ale ci z mojego piętra nic sobie nie robili z ostrzeżeń.
Myślałam o tym, by napisać do administracji skargę, ale mąż powiedział, że lepiej nie robić sobie tak szybko wrogów (gdyby ktoś na nich doniósł, naturalnie podejrzenie padłoby na nas, skoro na naszym boku L nikt inny nie mieszka, a drugi bok jest odgrodzony drzwiami). Wobec tego nic nie zrobiłam.
Ostatnimi czasy zauważyłam, że sąsiedzi do ściany na klatce przywiercili sobie coś (nie wiem jak to nazwać, uchwyt?) do którego przyczepiają ten dziecięcy rowerek, żeby nikt im nie ukradł albo nie mógł przestawić. Nie podoba mi się, że dalej traktują klatkę jako swoją komórkę na rzeczy dziecięce, a jeszcze bardziej nie podoba mi się, że naruszyli część wspólną, montując coś na klatce. I chętnie bym napisała do administracji, ale znowu... Mąż mówi, poczekajmy, aż czymś bardziej nam podpadną, a nie róbmy sobie tak od razu wrogów.
Wiem, wspominałam, że sami trzymaliśmy czasem pudła na klatce w początkowym okresie mieszkania, ale już tak nie robimy. Zdajemy sobie sprawę, że zagracanie klatki może mieć tragiczne konsekwencje, jeśli będzie musiała ingerować straż pożarna czy inne służby.
Jak myślicie, powinnam jednak napisać do administracji?
Blok
Ocena:
18
(42)
poczekalnia
Skomentuj
(8)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Opiszę ostatnią moją rekrutacje w piekielnej firmie. Chodzi o dużą firmę obuwnicza na terenie Krakowa. Ma oddziały również w innych miastach.
Jakoś 2 tygodnie temu zostałam zaproszona na rozmowę kwalifikacyjną. Na miejscu Pani wychwalała moje doświadczenie zawodowe w CV i zaproponowała zatrudnienie. Oczywiście na umowie zlecenie na miesiąc , na najniższą krajową i 3/4 etatu. Później po miesiącu miała być już umowa o pracę.
Zaproponowała bym rozpoczęła pracę od 10 kwietnia i przyszła na 12. W międzyczasie odwołałam kilka rozmów w innych firmach.
Rozpoczęłam pracę 10 kwietnia. Z racji,że nie miałam wcześniej doświadczenia w pracy z butami i z obsługą klienta to wszystko mi pokazali, gdzie jaka marka butów jest i pokazali działy męskie, damskie i dziecięce.
Starałam się i wywiązywałam z obowiązków.
Pod koniec pierwszego tygodnia szefowa powiedziała, żebyśmy dali sobie jeszcze czas w następnym tygodniu odnośnie przedłużenia umowy na umowę o pracę i,że da mi wtedy skierowanie na badania lekarskie.
W drugim tygodniu w piątek powiedziała,że nie podpiszę ze mną umowy o pracę. Jako powód podała,że jestem za niska,a u nich robią renament sklepu na większe półki i jak będzie duży ruch np w sobotę popołudniu to nie będzie gdzie rozłożyć drabiny na dziale dziecięcym. Widziały gały co brały. Z tego co się dowiedziałam zwolnienie z powodu niskiego wzrostu jest dyskryminacją. Dałam jej do zrozumienia, że zmarnowała mój czas, gdzie mogłabym inną pracę znaleźć.Po tym podała mi numer do innej galerii na terenie miasta. Do dziś miałam dostać odpowiedź z innej galerii. Sytuacja wygląda tak,że z obu galerii, z tej co byłam na umowie zlecenie i z tej co miałam rozmowę olewają mnie i nie odbierają telefonu.
Jakoś 2 tygodnie temu zostałam zaproszona na rozmowę kwalifikacyjną. Na miejscu Pani wychwalała moje doświadczenie zawodowe w CV i zaproponowała zatrudnienie. Oczywiście na umowie zlecenie na miesiąc , na najniższą krajową i 3/4 etatu. Później po miesiącu miała być już umowa o pracę.
Zaproponowała bym rozpoczęła pracę od 10 kwietnia i przyszła na 12. W międzyczasie odwołałam kilka rozmów w innych firmach.
Rozpoczęłam pracę 10 kwietnia. Z racji,że nie miałam wcześniej doświadczenia w pracy z butami i z obsługą klienta to wszystko mi pokazali, gdzie jaka marka butów jest i pokazali działy męskie, damskie i dziecięce.
Starałam się i wywiązywałam z obowiązków.
Pod koniec pierwszego tygodnia szefowa powiedziała, żebyśmy dali sobie jeszcze czas w następnym tygodniu odnośnie przedłużenia umowy na umowę o pracę i,że da mi wtedy skierowanie na badania lekarskie.
W drugim tygodniu w piątek powiedziała,że nie podpiszę ze mną umowy o pracę. Jako powód podała,że jestem za niska,a u nich robią renament sklepu na większe półki i jak będzie duży ruch np w sobotę popołudniu to nie będzie gdzie rozłożyć drabiny na dziale dziecięcym. Widziały gały co brały. Z tego co się dowiedziałam zwolnienie z powodu niskiego wzrostu jest dyskryminacją. Dałam jej do zrozumienia, że zmarnowała mój czas, gdzie mogłabym inną pracę znaleźć.Po tym podała mi numer do innej galerii na terenie miasta. Do dziś miałam dostać odpowiedź z innej galerii. Sytuacja wygląda tak,że z obu galerii, z tej co byłam na umowie zlecenie i z tej co miałam rozmowę olewają mnie i nie odbierają telefonu.
Polska
Ocena:
16
(44)
poczekalnia
Skomentuj
(42)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Temat trzymania swoich gratów w korytarzach. Będzie długo.
Większość mieszkańców w moim bloku nie ma z tym problemu. Sporo z nich ma na korytarzu swoje rzeczy, np. rowery, a nawet o dziwo regularnie wala się… wózek z biedronki, bo ktoś sobie nim wozi zakupy z garażu podziemnego do mieszkania. W bloku jest winda, więc komuś się nie chce przenosić siatek z samochodu do windy i z windy do mieszkania. Wiem kto to i wiem, że to nie są niepełnosprawni ludzie, no ale ok, ja mam takie podejście, że nie wciskam nosa w nie swoje sprawy. Dopóki da się przejść, nie leży to na środku korytarza, albo pod moimi drzwiami to się nie czepiam.
Niestety szkoda, że nie wszyscy mają takie podejście. Wprowadzając się trzy lata temu mój partner postawił sobie rower na korytarzu (no bo skoro wszyscy tak robią to co stoi na przeszkodzie?). Niedługo później jakiś sąsiad zwrócił mu uwagę, że ten rower nie powinien stać w tym miejscu, bo może blokować drzwi przeciwpożarowe (przywiązane do barierki trytytką…). Rzeczywiście jest pożytek z drzwi zablokowanych w taki sposób. W razie pożaru trzeba by było najpierw znaleźć jakiś nóż, żeby odblokować te drzwi xD Ale mój partner jako człowiek nie lubiący konfliktów po prostu wziął i przestawił ten rower pod inną barierkę niedaleko windy, gdzie przejście w tym miejscu jest szerokie. Dało się przejść bez problemu. Nikt nic nie mówił, że rower przeszkadza. Aż do czasu. Najpierw ktoś ukradł światełko, potem spuścił powietrze, następnie zaczął zdzierać skórę z siodełka, które było lekko pęknięte w jednym miejscu. Takim sposobem rower popadł w ruinę. Nie był jakiś nowy, to fakt, ale jeździł. Ot skromny rower nie pierwszej nowości. Trochę to się gryzło z widokiem lśniących wypolerowanych rowerów stojących we wnęce po drugiej stronie. Ale nie każdy rozwala pieniądze na nowe rzeczy, kiedy te stare też jeszcze mogą służyć. No właśnie - kiedy mogą służyć. Ktoś postawił sobie za cel, żeby ten rower już nie mógł służyć. Na początku myśleliśmy, że to dzieci. Wiele razy mówiłam partnerowi, żeby powiesił na tym rowerze kartkę, żeby go nie dotykać, bo to własność prywatna, albo żeby go zabrał w cholerę, bo aż przykro patrzeć jak niszczeje jeszcze bardziej. Tak też zostało postanowione. Za tydzień partner sobie zaplanował wyjazd do domu rodzinnego, gdzie zabierze rower i odda do naprawy.
Nie zdążył jednak, bo kilka dni później został zaczepiony słowami:
- Czy to coś co tu stoi jest twoje?
Poirytowany, ponieważ ktoś bezkarnie (niestety nie ma tam kamer) ten rower zniszczył odpowiada:
- A co to panią obchodzi?
Tutaj nastąpiła apokalipsa wyrzutów, że „to coś” blokuje przejście itp itd.
Po wejściu do mieszkania partner zwrócił się do mnie bądź co bądź po ciężkim dniu w pracy:
- Ty ku…, nie uwierzysz! Znowu się czepiają o ten rower.
Za chwilę słyszymy pukanie do drzwi. Otwieramy, a tam sąsiad. Ten sam, który trzy lata wcześniej prosił o przestawienie roweru, bo drzwi.
- Dlaczego pan wyzywa moją żonę?
- Zaraz, jakie wyzywa?
I tu pojawia się sąsiadka.
- Przecież cały blok słyszał jakimi niecenzuralnymi słowami mnie pan nazwał! Nie będę nawet przytaczać!
- Po pierwsze - do swojej partnerki w mieszkaniu mogę mówić co zechcę, a po drugie źle pani podsłuchała.
Ja również postanowiłam wesprzeć w tej kłótni partnera, więc powiedziałam jej, że jeżeli się kogoś atakuje na korytarzu to niech się potem nie dziwi, że ktoś odpowiada tym samym, bo jakby nie patrzeć jej pierwsze słowa były ofensywne, zwłaszcza że partner nie przypomina sobie, aby przechodził z nią kiedykolwiek na „ty”.
- Ale ja nic złego nie powiedziałam! To coś blokuje korytarz! A gdyby pogotowie do kogoś przyjechało to co wtedy?!
- „To coś” jak pani nazywa ten rower został zniszczony przez kogoś, dlatego tak wygląda.
- A co mi sugerujecie, że ja go zniszczyłam?! Gdybym to była ja, to bym nie tylko zniszczyła ten rower ale od razu wyrzuciła na śmietnik!
- To może wyrzućmy wszystkie rowery na śmietnik, a zwłaszcza ten wózek z biedronki, bo one blokują korytarz w takim samym stopniu.
Dodam, że jeden z tych pięknych rowerów jest ich własnością, i z wózka również to oni korzystają.
- One przynajmniej wyglądają jak rowery!
- Bo nikt ich nie zniszczył.
- To nie ja zniszczyłam!
- Nie wiemy kto zniszczył, ale wydaje nam się że ktoś komu ten rower bardzo przeszkadzał.
Nie wiem jak Wy, ale ja chyba już wiem już kto ten rower zniszczył :)
Ale za cholerę nie zrozumiem co tym ludziom daje takie nakręcanie awantur. Brak emocji w życiu? Brak innych problemów? Serio, chciałabym wiedzieć.
Większość mieszkańców w moim bloku nie ma z tym problemu. Sporo z nich ma na korytarzu swoje rzeczy, np. rowery, a nawet o dziwo regularnie wala się… wózek z biedronki, bo ktoś sobie nim wozi zakupy z garażu podziemnego do mieszkania. W bloku jest winda, więc komuś się nie chce przenosić siatek z samochodu do windy i z windy do mieszkania. Wiem kto to i wiem, że to nie są niepełnosprawni ludzie, no ale ok, ja mam takie podejście, że nie wciskam nosa w nie swoje sprawy. Dopóki da się przejść, nie leży to na środku korytarza, albo pod moimi drzwiami to się nie czepiam.
Niestety szkoda, że nie wszyscy mają takie podejście. Wprowadzając się trzy lata temu mój partner postawił sobie rower na korytarzu (no bo skoro wszyscy tak robią to co stoi na przeszkodzie?). Niedługo później jakiś sąsiad zwrócił mu uwagę, że ten rower nie powinien stać w tym miejscu, bo może blokować drzwi przeciwpożarowe (przywiązane do barierki trytytką…). Rzeczywiście jest pożytek z drzwi zablokowanych w taki sposób. W razie pożaru trzeba by było najpierw znaleźć jakiś nóż, żeby odblokować te drzwi xD Ale mój partner jako człowiek nie lubiący konfliktów po prostu wziął i przestawił ten rower pod inną barierkę niedaleko windy, gdzie przejście w tym miejscu jest szerokie. Dało się przejść bez problemu. Nikt nic nie mówił, że rower przeszkadza. Aż do czasu. Najpierw ktoś ukradł światełko, potem spuścił powietrze, następnie zaczął zdzierać skórę z siodełka, które było lekko pęknięte w jednym miejscu. Takim sposobem rower popadł w ruinę. Nie był jakiś nowy, to fakt, ale jeździł. Ot skromny rower nie pierwszej nowości. Trochę to się gryzło z widokiem lśniących wypolerowanych rowerów stojących we wnęce po drugiej stronie. Ale nie każdy rozwala pieniądze na nowe rzeczy, kiedy te stare też jeszcze mogą służyć. No właśnie - kiedy mogą służyć. Ktoś postawił sobie za cel, żeby ten rower już nie mógł służyć. Na początku myśleliśmy, że to dzieci. Wiele razy mówiłam partnerowi, żeby powiesił na tym rowerze kartkę, żeby go nie dotykać, bo to własność prywatna, albo żeby go zabrał w cholerę, bo aż przykro patrzeć jak niszczeje jeszcze bardziej. Tak też zostało postanowione. Za tydzień partner sobie zaplanował wyjazd do domu rodzinnego, gdzie zabierze rower i odda do naprawy.
Nie zdążył jednak, bo kilka dni później został zaczepiony słowami:
- Czy to coś co tu stoi jest twoje?
Poirytowany, ponieważ ktoś bezkarnie (niestety nie ma tam kamer) ten rower zniszczył odpowiada:
- A co to panią obchodzi?
Tutaj nastąpiła apokalipsa wyrzutów, że „to coś” blokuje przejście itp itd.
Po wejściu do mieszkania partner zwrócił się do mnie bądź co bądź po ciężkim dniu w pracy:
- Ty ku…, nie uwierzysz! Znowu się czepiają o ten rower.
Za chwilę słyszymy pukanie do drzwi. Otwieramy, a tam sąsiad. Ten sam, który trzy lata wcześniej prosił o przestawienie roweru, bo drzwi.
- Dlaczego pan wyzywa moją żonę?
- Zaraz, jakie wyzywa?
I tu pojawia się sąsiadka.
- Przecież cały blok słyszał jakimi niecenzuralnymi słowami mnie pan nazwał! Nie będę nawet przytaczać!
- Po pierwsze - do swojej partnerki w mieszkaniu mogę mówić co zechcę, a po drugie źle pani podsłuchała.
Ja również postanowiłam wesprzeć w tej kłótni partnera, więc powiedziałam jej, że jeżeli się kogoś atakuje na korytarzu to niech się potem nie dziwi, że ktoś odpowiada tym samym, bo jakby nie patrzeć jej pierwsze słowa były ofensywne, zwłaszcza że partner nie przypomina sobie, aby przechodził z nią kiedykolwiek na „ty”.
- Ale ja nic złego nie powiedziałam! To coś blokuje korytarz! A gdyby pogotowie do kogoś przyjechało to co wtedy?!
- „To coś” jak pani nazywa ten rower został zniszczony przez kogoś, dlatego tak wygląda.
- A co mi sugerujecie, że ja go zniszczyłam?! Gdybym to była ja, to bym nie tylko zniszczyła ten rower ale od razu wyrzuciła na śmietnik!
- To może wyrzućmy wszystkie rowery na śmietnik, a zwłaszcza ten wózek z biedronki, bo one blokują korytarz w takim samym stopniu.
Dodam, że jeden z tych pięknych rowerów jest ich własnością, i z wózka również to oni korzystają.
- One przynajmniej wyglądają jak rowery!
- Bo nikt ich nie zniszczył.
- To nie ja zniszczyłam!
- Nie wiemy kto zniszczył, ale wydaje nam się że ktoś komu ten rower bardzo przeszkadzał.
Nie wiem jak Wy, ale ja chyba już wiem już kto ten rower zniszczył :)
Ale za cholerę nie zrozumiem co tym ludziom daje takie nakręcanie awantur. Brak emocji w życiu? Brak innych problemów? Serio, chciałabym wiedzieć.
Korytarze korytarze
Ocena:
20
(66)