Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Aptekara85

Zamieszcza historie od: 9 października 2014 - 15:40
Ostatnio: 18 kwietnia 2020 - 8:58
O sobie:

Uprzejma, ale nie pozwolę po sobie i mi bliskich jeździć :)

  • Historii na głównej: 7 z 14
  • Punktów za historie: 4922
  • Komentarzy: 184
  • Punktów za komentarze: 895
 
zarchiwizowany

#74410

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Zaczęłam wierzyć, że straż miejska/gminna to jednak chyba ci, co na policję się nie dostali.

Do tej pory nie miałam z mężem za dużo do czynienia z ta instytucją, ale to się zmieni. Po pierwszym kontakcie ze strażą gminną zastanawiamy się jak dalej będzie wyglądała współpraca z tymi służbami. Historia chyba z gatunku piekielny czarny humor.

Od pewnego czasu prowadzę z mężem fundację, pracujemy oboje na pełen etat, ale staramy się, żeby ktoś w domu był jak nas nie ma. Opiekujemy się rannymi, chorymi bądź osieroconymi ptakami, po uleczeniu (jak się da) wypuszczamy na wolność. Przywozi je do nas najczęściej lokalne schronisko, ewentualnie ludzie prywatni, ostatnio po raz pierwszy mąż miał do czynienia ze strażą (S)z ościennej gminy.

Zadzwonili wcześniej, że przywiozą dzięcioła. Po godzinie przyjechali, mąż (M) otwiera kartonik...
S - To młody dzięcioł, chyba potrącony, biedny oczka zamyka...
M - Po pierwsze, to duży dorosły dzięcioł. Po drugie, już nie żyje.
S - ??? A my myśleliśmy, że śpi, jak wyjeżdżaliśmy to się tak kładł.
M - Nie, proszę pana, ptaki tak nie śpią.

Dzięcioł leżał na boku, z podkurczonymi nóżkami, już sztywny, nie wiem czego ci panowie potrzebowali aby stwierdzić, że ptak nie żyje, aktu zgonu? Specjalnie jechali ponad 20 km w jedna stronę, aby nam trupa zawieźć. Po drodze musieli gdzieś kluczyć, bo w okolicy nie ma takich korków żeby 20 km godzinę jechać. Biedny dzięcioł na pikawę padł po prostu.

Tylko nie wiadomo, śmiać się z rozeznania panów strażników czy smucić się z powodu ptaka (z powodu stresu jakim jest zderzenie z autem i tak pewnie by padł, nie mówiąc o ewentualnych urazach wewnętrznych), który mógł umrzeć w spokojniejszych warunkach.

Straż Gminna

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -6 (26)
zarchiwizowany

#68462

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Czytając ten artykuł http://metrocafe.pl/metrocafe/1,145523,18730632,niania-bila-dziecko-po-glowie-bo-probowala-je-uspic-szukaja.html
przypomniało mi się zdarzenie, które widziałam pięć lat temu. I do tej pory żałuję, że jakoś lepiej nie zareagowałam.

Pracowałam wtedy w aptece w małym ciągu handlowym, w budynku supermarketu. "Moja" apteka była przedostatnia, ostatni był sklep z ciuchami i innymi pierdółkami. Do apteki nie było drzwi, tylko szerokie wejście, na noc zasuwane roletą.

Stoję sobie pewnego razu przy stanowisku, swoje recepty przeglądam, więc głowa pochylona. Katem oka widzę jak z ostatniego sklepu ktoś wychodzi i ciągnie dziecko za rękę. Nagle usłyszałam, jak ten ktoś jadowitym, wściekłym głosem cedzi głośno przez zęby:
- Ci dam k... gówniarzu ...- i dziecko nagle wrzeszczy z przerażeniem "nieee..."

Podniosłam szybko głowę, zobaczyłam babcię około 65 lat, szczupłą, ale bardzo energiczną. Stała przed wejściem do apteki, jedną ręką trzymała, a raczej podnosiła chłopczyka (3 - 4 lata max) za jego rączkę, a drugą tłukła z wściekłością dzieciaka po tyłku, plecach i udach złożoną małą parasolką. Dzieciak krzyczał wniebogłosy i zanosił się płaczem, widać że co najmniej przerażony, a parę razy dostał na pewno boleśnie. Krzyknęłam głośno:

- Co pani robi ?!?

Kobieta dopiero teraz chyba mnie zobaczyła, coś zaklęła pod nosem, dziarsko odmaszerowała prawie biegnąc i ciągnąc za sobą biednego chłopca, który zwyczajnie nie nadążał.

Do tej pory żałuję, że nie wyskoczyłam zza lady i nie natłukłam tej babie parasolką. Jak spytałam się ochrony na obiekcie, czy przejrzą monitoring, to mnie wyśmieli. Już ani razu nie widziałam ani tej babci, ani jej wnuczka/podopiecznego. Mam nadzieję, że już go nie biła, ale nadzieja marna...

P.S: Nie mam pojęcia, za co chłopiec dostał taki łomot, może chciał coś ze sklepu z ciuszkami i pierdółkami...

Apteka

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 3 (31)
zarchiwizowany

#63613

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Z przed chwili.

Pani, lat około 50 :
- Poproszę paracetamol.
- Tabletki czy syrop ?
- Syrop, mój syn nie lubi tabletek bo są gorzkie.
- Jaki wiek syna ?
- 28 lat

Kurtyna

P.S.: W dalszej rozmowie pani nie dała się przekonać do żadnych tabletek. Syn zdrowy, nie ma problemów z łykaniem.

słuzba_zdrowia

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -24 (44)
zarchiwizowany

#63594

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Do historii http://piekielni.pl/63468 . W skrócie musiałam uśpić kota bo miał poważny uraz szczęki, pierwszy wet go po partacku zszył, i w tamtej historii chciałam przestrzec przed złymi weterynarzami. Piszę tu bo nie chce mi się do każdego na PW pisać.
Rozumiem czemu historia nie trafiła na główną. Narracja była do bani, składnia też nie najlepsza, przecinki nie tam gdzie trzeba, ogólnie lepiej w podstawówce pisałam opowiadania. Pisałam to na gorąco, i dlatego wyszło takie badziewie. Ale czytając komentarze zaczęłam się zastanawiać nad pewną przypadłości naszego wspaniałego narodu.

Większość komentarzy miała za zadanie udowodnić mi że jestem bezduszną, leniwą, rozkapryszoną starą panną, nie chciało mi się opiekować biednym korkiem i z lenistwa go uśpiłam, ba! pewnie sama go okaleczyłam, tylko się przyznać nie chcę. Od razu też wyłonił się sztab ekspertów, weterynarzy, półweterynarzy, ćwierćweterynarzy i weterynarzy-studentów. I każdy wiedział jak wyleczyć mojego kota, a ja głupia mogłam się od razu ich spytać, zamiast leczyć zwierzaka u weterynarza z kilkudziesięcioletnim doświadczeniem w zawodzie. Gdybym tylko wiedziała że są tacy znawcy tematu to bym od razu uderzyła do was!

Czy ktoś z was (poza kilkoma osobami, o czym na końcu) próbował się wczuć w moje położenie? Wie że spałam po 2-3 godziny dziennie, bo pilnowałam kota jak chodził w nocy po domu żeby krzywdy sobie nie zrobił? Karmiłam go strzykawką co 2-3 godziny bo jeść nie chciał? Jak serce mi do gardła podjeżdżało, gdyż patrzyłam na gnijącą skórę na szczęce mojego kotka? Że tydzień po jego uśpienia musiałam być na środkach uspokajających, żeby jakoś pracować? Co moment zyskiwałam nadzieję że będzie wszystko dobrze, po czym znowu coś się paprało. Rodzina miała przy nim dyżury, kiedy byłam w pracy. W pracy chcieli się składać na operację przeszczepu, gdyby się dało zrobić. Mam odłożone 2000, w razie czego wzięłabym kredyt. Kotu odpadła skóra ze szczęki, widać było krtań, na szczęce gołą kość, bez tkanki, nie chciało się w ogóle goić, kot słabł z dnia na dzień, dwa razy był szyty. Konsultowałam się chyba z 30 wetami, żaden nie chciał się podjąć leczenia. Nie chciałam go uśpić, ale nie chciałam go męczyć.
Ale WY wiecie lepiej. To moja wina. Nie zrobiłam wszystkiego. WY wiecie lepiej, bo staliście kiedyś koło weterynarza. Jak zwykle POLAK WIE LEPIEJ.

Dziękuję tym którzy jednak okazali odrobinę współczucia i nie mądrzyli się, żeby pokazać mi jaka głupia i bezduszna jestem. Okazali zrozumienie, nie jechali jak po burej suce, która i tak mało co załamania nerwowego nie przeszła. Dziękuję też za bardzo pocieszającą wiadomość na PW. Ktoś tam się czepiał składni, ale rozumiem, ta krytyka przynajmniej była uzasadniona.
A reszta... no cóż, drodzy specjaliści, mam nadzieję że was głowa nie boli od nadmiaru wiedzy. Bo ja nie chciałam się wymądrzać, tylko przestrzec przed złymi wetami.

Oj, pewnie się posypią joby i opieprze:)

Piekielni po prostu

Skomentuj (70) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 312 (646)
zarchiwizowany

#63468

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Już trochę ochłonęłam, mogę na spokojnie opisać wszystko, ale cały poprzedni tydzień miałam bardzo ciężki.

W moim domu od zawsze były jakieś zwierzęta, kilkanaście lat pies, w międzyczasie koty. Mieszkam na wsi, moje zwierzaki żyją w trybie wolnowychodzącym, to znaczy jedzenie i spanie w domu, spacery na podwórku do woli. Wszystkie były przygarnięte albo przybłędy, odrobaczane, wysterylizowane, szczepione, kotów miałam max 3. To tytułem wstępu.

W październiku przygarnęłam kota dachowca, Kocurek, Czesio ochrzczony, wiek ok 4 miesiące, rasa szaro-paski-biały. Przylepa, szybko polubił się z naszą zadomowioną kotka, grzeczny, kastracja już umówiona na styczeń. W niedzielę 7 grudnia, godzi 17,45 Czesio idzie do mnie po podwórku i wyje, podbiegam do niego, a jemu CAŁA skóra na dolnej szczęce wisi!!! Złapałam kota, biegiem do domu, telefon do wszystkich weterynarzy, do jakich mam numer. Nikt nie odbiera. Dzwonię do ostatniego jaki mi został, rzeźnik ale może chociaż zszyje. Próbowałam zapomnieć jak parę lat temu chciał uśpić mi psa, "bo stary i pewnie rak"- pies miał dyskopatię. Ale zadzwoniłam, odebrał, zgodził się zszyć, od razu bez oglądania krzyknął 150 zł, nie ma sprawy, chcę ratować kota. 18,10 jesteśmy na miejscu, pięć minut później kot już uśpiony, 18,50 kot nieprzytomny ale zeszyty, no to jadę do domu. W domu dopiero się przyjrzałam, kot ma brodę z boku (!) ale dobra, będzie krzywy, ale żywy. Co prawda do rana był nieprzytomny. Kołnierz założony, wszystko cacy.

Następnego dnia kot śmierdzi, siedzi w kącie, ślina mu kapie z pyska, obraz nędzy i rozpaczy. We wtorek udało mi się dostać do innego weterynarza, złoty człowiek, od razu 3 zastrzyki dostał, saszetki z elektrolitami do rozpuszczania w wodzie, kot 2 godziny później odżył, zaczął się łasić, mruczeć, nadzieja wstąpiła.

Środa po południu, kot czuje się dobrze, ale skóra odpadła po jednej stronie! Sączy się coś ropobodobnego. Znowu do weterynarza, już do tego drugiego, szył go ponad 2 godziny, zresztą byłam przy tym, naprawdę zrobił co mógł. Kot przed znieczuleniem zważony, pół godziny po zabiegu przytomny i zadowolony z życia. Czwartek wszystko dobrze, mimo że ten drugi specjalista nic nie obiecał bo było bardzo mało tkanki. W międzyczasie odwiedziłam pierwszego "specjalistę", był bardzo oburzony że mu niefachowość zarzucam, ale dziwne bo stówę oddał.... 50zł za fatygę wziął.

Piątek wieczór. Czesiowi skóra odczepiła się znowu. Znałam rokowania, bo drugi weterynarz mnie ostrzegał. W sobotę rano pojechałam go uśpić, tak się tulił do mnie, nie chciał mnie puścić, zasnął na moich rękach, na drugi zastrzyk już nie patrzyłam. Pochowałam go z mężem w lesie, lubił tam chodzić...

Dlaczego pierwszy wet nie kazał przyjechać na kontrolę? Czemu nie próbował mi wytłumaczyć czemu pierwszy zabieg nie wyszedł ani nie próbował mnie pocieszyć albo przeprosić? Czemu nawrzeszczał że nie mam prawa się go czepiać, a i tak kasę z własnej woli oddał? Czy gdybym od razu się dodzwoniła do pierwszego, to by Czesiowi pomógł? Już do końca życia będę się tym zadręczać.

Drugi weterynarz nie chciał ani wypowiadać się na temat pierwszego, ani nie dał sobie zapłacić. Jeśli znowu by się coś takiego zdarzyło, to prędzej dam nieszczęsnemu zwierzakowi w łeb siekierą niż pojadę do tego szarlatana. I najgorsze że Inspekcja Weterynaryjna podobno nic nie może zrobić, a to nie pierwszy przypadek kiedy coś spierniczył. Na Internecie psy na nim wieszają, a on dalej przyjmuje...

Przepraszam że tak chaotycznie, ale jak to piszę to przypomina mi się jak w sobotę rano przed uśpieniem się przytulał do mnie, leżał mi na kolanach, na szyi, jak chciał żyć, tylko ja nie chciałam przedłużać mu agonii, bo umarłby w końcu w cierpieniu... i nie mogę łez powstrzymać... żegnaj Czesio... Jak macie mnie zminusować , to minusujcie, tylko błagam nie piszcie hejtu...

Weterynarz...

Skomentuj (62) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 276 (468)
zarchiwizowany

#63032

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Na tym forum z tego co zauważyłam jest trochę lekarzy i farmaceutów. Mam nadzieję że wspólnie się czegoś dowiemy bo ta sytuacja powoli sprawia, że ręce mi opadają.

Co się dzieje z lekami? Brakuje insulin, Humalogów głównie. Ostatnio nie ma Atrovent N areozol, wyrwanie jakiegoś opakowania z hurtowni graniczy z cudem. To samo ze Spiriva. Reglamentacja Clexane, Fraxiparyne i innych doprowadza już moją kierowniczkę do szału, bo jak pomyśli że znowu musi wisieć na słuchawce i błagać o parę opakowań, to zaczyna siwieć. Do tego infolinia żąda skanów recept na dowód, że naprawdę Clexana jest potrzebna dla pacjenta. Nie ma ostatnio skąd Zoloftu brać, podobno Pfizer wycofuje się z Polski, nie wiem czy to prawda. Travatanu od dwóch tygodni nie jestem w stanie dla pacjentki sprowadzić. Pradaxę całe szczęście mamy namiary na dobrego przedstawiciela i od czasu do czasu udaje nam się ściągnąć. Już nie mówię o Atecortinie - Jelfa leci sobie w kulki i nie ma od paru miesięcy.

Przychodzą do mnie pacjenci z cukrzycą i chorobami płuc jednocześnie, i co? Nie mam skąd ściągnąć, nie mogę zamienić za bardzo na nic, mogę polecić jedynie szukanie w innych aptekach albo spacer do lekarza, żeby dał inny wziew albo inną insulinę. To też nie rozwiązuje problemu, bo nie zawsze wszystko "da się" zamienić, albo lekarz i pacjent często się męczą jakiś czas żeby dopasować lek, a tu nagle zmiana. I nie ma gwarancji że z zamienionym lekiem za 2-3 miesiące też nie będzie problemu...
Przy zastrzykach przeciwzakrzepowych jest jeszcze gorzej, bo zazwyczaj są potrzebne teraz, zaraz, natychmiast. I co ma pacjent zrobić jak Clexane nie dostanie? Umrzeć???

Najbardziej żal mi pacjentów, bo jestem w stanie sobie wyobrazić, jaki stres może powodować niemożność wykupienia leku, który jest niezbędny do życia i funkcjonowania.

Drodzy koledzy i koleżanki po fachu takim czy innym, macie jakieś informacje o co tak naprawdę chodzi? A reszta użytkowników Piekielnych, czy są jakieś leki, które bierzecie stale albo okresowo, i macie problem żeby je dostać?

Chora słuzba_zdrowia

Skomentuj (46) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 165 (301)
zarchiwizowany

#62443

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Witam, to moja pierwsza historia, więc się przedstawię. Jestem technikiem farmacji, pracuję w aptece całodobowej w średniej wielkości mieście w zachodniej Polsce. Pracuję jako technik za pierwszym stołem ponad 2,5 roku, wcześniej jako pomoc albo dermokonsultantka. W tej historii chciałabym się skupić na pacjentach, bo kontakty z pracodawca i zespołem są w normie. Większość pacjentów też jest całkiem w normie, ale część się mocno stara, aby ciśnienie mi podnieść.

Pacjent nr 1 - ma stałe leki, wie kiedy mu się skończą i odpowiednio wcześniej idzie do przychodni po recepty, a potem do apteki po wykupienie. Jeżeli jakiegoś leku nie ma to albo wyraża zgodę na odpowiednik, albo czeka aż jego lek przyjedzie z hurtowni (zazwyczaj na następny dzień). Wie że leki czasem dużo kosztują i nie drze się z tego powodu na całe gardło "RABAT!!! Jestem STAŁYM klientem!!!". Jak kupuje leki bez recepty, to albo wie czego konkretnie chce, albo współpracuje z farmaceutą przy wyborze odpowiedniego specyfiku. Często jeśli mają jakieś leki które jadą do apteki dłużej niż dwa dni dzwonią albo przychodzą i zamawiają z wyprzedzeniem. Wbrew pozorom całkiem spora grupa pacjentów, aż miło pomagać takim ludziom.
Pacjent nr 2 - ma stałe leki, kiedy zostaje mu zapasu na 1 albo 2 dni (albo w ogóle)idzie do przychodni po RP, a w aptece szok : NIE MA. Jakim cudem nie ma JEGO leku? Czemu apteka się nie postarała i nie domyśliła że ON akurat DZISIAJ będzie potrzebował tego leku? Pół biedy jeśli jest to coś bardziej dostępnego to przyjedzie na następny dzień. Ale w przypadku części specyfików trzeba czekać tydzień albo dłużej. "Pani, ale ja NIE MAM leku", w takim razie mogę jedynie zaproponować rajd po aptekach z małą szansą powodzenia albo czekanie bez leczenia. Bywa że żądają rabatu, nawet za leki z urzędową ceną.
Pacjent nr 3 - zbliżony do pacjenta nr 2 ale przychodzi do apteki jak kończy mu się jednocześnie zapas leku i ważność recepty (zazwyczaj 30 dni). Dyskusja w przybliżeniu wygląd tak:
- Niestety recepta się Panu jutro przeterminuje.
- Ale jak to?
- Kiedy lek przyjdzie jutro/za 3 dni/za tydzień to zapłaci Pan za niego 100% ceny urzędowej, czyli 2 zł/100 zł/500zł drożej, chyba że poprawi Pan receptę u lekarza, to będzie refundowane.
- Ale czemu mam tyle płacić?Jestem ubezpieczony!
- Recepta na ten lek jest refundowana przez 30 dni, jak lek przyjdzie to mogę go sprzedać za 100%, chyba że Pan poprawi receptę u lekarza.
- To niech Pani sama sobie poprawi!
- Namawia mnie Pan do fałszowania dokumentów.
- Jakich dokumentów, co Pani mówi, JA JESTEM UBEZPIECZONY!
...
itd itp zapętlajcie sobie dowolnie. Typ roszczeniowy, żąda cudów, np żeby 24 grudnia sprowadzić na następny dzień jakąś super mega hiper ultra niedostępną szczepionkę na żółta febrę, bo Pani w styczniu jedzie w ciepłe kraje i potrzebuje. Często chcą też rabatów na leki z listy refundowanej, bo on jest STAŁYM KLIENTEM i "jak to się nie da? W aptece X się da tylko Pani nie chce się!" Taka zmora się trafia dość rzadko, ale potrafi humor na cały dzień zniszczyć.
Oczywiście trafiają się typy mieszane, np typ 1 z przeterminowaną receptą (nie ma problemu, poprawia u lekarza) bądź typ 3 z zapasem leku i dobrą receptą, ale kto to widział że on 2 razy po leki musi chodzić i w ogóle czemu tak drogo, przecież on jest KLIENTEM i w aptece X ten sam lek refundowany jest tańszy...
Kochani pacjenci, jeśli traficie na zgorzkniałego farmaceutę, to niestety zazwyczaj praca go do tego doprowadza. Bądźmy dla siebie ludźmi, bo przez takich pacjentów kilku mi znanych farmaceutów powoli ma dość. Większość z nas naprawdę chce wam pomóc ale po paru takich osobach zaczynamy was szufladkować.

Jak się spodoba, to następnym razem opiszę komiczne i tragikomiczne sytuacje z pracy za pierwszym stołem.

słuzba_zdrowia

Skomentuj (29) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 29 (285)

1