Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Elide

Zamieszcza historie od: 5 czerwca 2012 - 18:11
Ostatnio: 31 stycznia 2021 - 16:49
Gadu-gadu: 4255111
  • Historii na głównej: 6 z 16
  • Punktów za historie: 5941
  • Komentarzy: 157
  • Punktów za komentarze: 730
 
zarchiwizowany

#34844

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Zdarzyło mi się 2 lata temu wynajmować pokój w pewnym mieszkaniu. Pod blokiem był parking należący do dwóch wspólnot mieszkaniowych - bloku, w którym mieszkałam i bloku obok. Po uzgodnieniu wszystkiego z właścicielką mieszkania korzystałam z wolnego na parkingu miejsca i zostawiałam tam swoj samochód.

Kiedy na samym początku przywoziłam swoje rzeczy spotkałam na parkingu pana, na oko po siedemdziesiątce, który zainteresowal się nowym lokatorem w okolicy. Okazało się, że mieszka w bloku obok. Przez chcwilę miło pogawędziliśmy (ot takie tam - obce tablice, więc dyskusja skąd, że okolica ładna i spokojna, bla, bla, bla...), pan opowiedział wtedy, że samochód sprzedał kilka lat temu, bo stary jest i jeździć się boi. Później się rozeszliśmy.

Po dobrych 3 miesiącach, kiedy wsiadałam do samochodu, zaczepił mnie ten sam pan. Byłam wtedy akurat w asyście odwiedzającej mnie rodziny i chłopaka. Pan Piekielny stwierdził, że nie wolno mi parkować na tym parkingu, bo nie jestem członkiem wspólnoty. Na nic zdały sie argumenty, że jestem mieszkańcem tego bloku, a parking przeznaczony jest dla mieszkańców i korzystam z niego za zgodą wlaścicielki mieszkania, która swojego auta nie posiada (mieszkałyśmy razem). Na nic też fakt, że miejsce jest dużo ciaśniejsze niż pozostałe (parking-klepisko) i nigdy wcześniej nic tam nie stało (miałam wtedy Tico, więc się mieściłam).
Rozmowa skończyła się wrzaskami pana, że:
- blokuję miejsce, które mógłby zajmować jego sąsiad, który ma dwa auta
- wstawiając tam swój samochód blokuje wyjazd komuś innemu (samochody parkowane równolegle do siebie, z panem parkującym obok mnie widywaliśmy się regularnie i zastrzeżeń nie miał)
- on sobie tam slupek postawi, żebym stać nie mogła
- wezwie policję i mnie wywiozą (mnie do lasu czy auto na lawecie na parking policyjny? ;) )
- jestem młoda i mogę parkować pod supermarketem (0,5km dalej).

Pewnie bym nawet dla świętego spokoju parkowała w innym miejscu, gdyby takie po prostu było, ale niestety - wszędzie pełno.
Samochód został. Kiedyś zdarzyło mi się wyjść z domu rano, a że pogoda ładna postanowiłam zostawić samochód. Wróciłam dopiero po 22. Po chwili przyszedl sąsiad z parteru, ktory pewnie słyszał jak wracam. Uświadomił mnie, że alarm w moim samochodzie wył od dobrych 4-5 godzin. Wyszłam na parking, faktycznie rzęził. Akumulator całkowicie rozładowany. Na drugi dzień zeszłam do auta, jego bok przyozdobiony był plamami po zgniłych jabłkach. Szorowanie z zaschniętych owoców trochę potrwało.
Ponieważ sytuacja powtórzyła się kilka dni później, kiedy byłam w domu, profilaktycznie wyłączyłam syrene alarmu. Następnym krokiem bylo odłączanie akumulatora na noc (ile razy można ładować?!).
Z czasem na samochodzie, poza zgniłkami i obierkami zaczęły pojawiać się drobne kamyki i grudki ziemi. Szala goryczy przeważyła się, kiedy trafiłam na wygięte lusterko i uszkodzoną uszczelkę przy przedniej szybie.
Sprawa została zgloszona na policję, tam skierowano nas do dzielnicowego, który przyznał, że mam prawo parkować w tym miejscu, zgłoszenie niby przyjął i stwierdził, że jak będzie w okolicy to do mnie zajrzy. Niestety na tym się skończyło :/

Pana Piekielnego raz zdarzyło mi sie przyuważyć przez okno, niestety nie miałam pod ręką telefonu, żeby całe zajście nagrać.
Samochód przestawiłam na inny parking serwując sobie codzienne spacery. Bałam się co prawda stawiać grata na obcych tablicach w okolicy o mocno nieciekawej reputacji ze względu na obywateli w dresach, którzy wyskakują z bramy w celach rabunkowych, ale okazalo się, że tam i dla niego, i dla mnie jest zdecydowanie bezpieczniej niż pod czujnym, trosklwiym okiem Piekielnego Sąsiada.

Żałuję, że machnęłam na to wszystko ręką i nie pociągnęłam sprawy dalej, ale z czasem wyprowadziłam się i nie chcialo mi się już z tym babrać. Do czasu mojej wyprowadzki (a i teraz, często przejeżdżam obok mojego dawnego miejsca zamieszkania) nikt nie parkuje w tym miejscu - żaden normalny samochód się tam nie mieści, a motocykla nikt tam nie posiada.

parking pod blokiem

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 104 (134)

#32919

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Student poza miastem rodzinnym musi gdzieś mieszkać. Jedni w akademiku, inni u rodziny, kolejni na stancji, część coś sobie wynajmuje.
Ja z tych wynajmujących w mieszkaniach studenckich.
W związku z tym trafiłam kiedyś w piękną okolicę, same domki jednorodzinne. Niby na uboczu miasta, ale na kampus rzut beretem. No... Baśniowo. Czarownicy co prawda nie poznałam, ale ponoć była.

Ja z koleżanką poznałam natomiast czarnoksiężnika Piekielnego. Dom wielki, cały przeznaczony dla studentów. Przebudowany miliony razy, co już na pierwszy rzut oka było widać. Ale cena bardzo okazyjna.

Właściciel domu wpuścił nas do środka i zaprosił do BIURA. Do dziś nie wiem dlaczego zamknął się w nim z nami na klucz. Przedstawił nam wtedy cały regulamin, tak, jakbyśmy już miały umowę podpisać. Był niezwykle zaskoczony, że najpierw chcemy zobaczyć ten dobytek.

W skrócie: w kuchni dwie zasyfione kuchenki, ściany żółte, dwie stare lodówki (ze 30-letnie?!). Łazienki dwie. Takie... jak z koszmaru - pleśń, zasłonki prysznicowe jakieś takie... przechodzone, stare, popękane kafelki. Wreszcie dotarłyśmy na górę, gdzie były potencjalnie nasze pokoje. Na ścianach zacieki, meble takie, że lepiej nie tykać, żeby się nie rozpadły. Wszystko można porównać do ośrodków turystycznych lat 80, bez remontu po dziś dzień.
Pan nie zważając na nasze zszokowane miny, dalej pewny dobitego targu, mówi nam o zaliczkach, itd.
Zaproponowałyśmy, żeby zejść na dół. Odwróciłyśmy się w stronę schodów i zobaczyłyśmy psa rasy kieszonkowej. Sikającego na ścianę. Właściciel nie zareagował w żaden sposób poza tym, że wziął psa na ręce - schody wąskie i bardzo strome.

Przy wyjściu dowiedziałyśmy się, że jak teraz nie wpłacimy zaliczki, to on nam nie gwarantuje, że miejsca będą, bo ludzie walą drzwiami i oknami. Nie zdecydowałyśmy się. Pan dzwonił do mnie przez kilka kolejnych dni.

PS. Po powrocie do domu zaczęłyśmy szukać informacji na temat tego miejsca. W necie. Okazało się, że chawira ma swoją stronę internetową, od opinii aż huczy na studenckim forum. ;)

Baśniowa

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 513 (549)
zarchiwizowany

#33484

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Firmy kurierskie często goszczą na łamach Piekielnych. Cieszylam się zawsze, że nie mam z nimi problemów (z PP o dziwo też zawsze dobrze). No i padło i na mnie.

Kurier miał dostarczyć kupione przez internet reflektory do samochodu (potrzebne dość pilnie, samochód nagle unieruchomiony). Fakt, że mogły być zapakowane lepiej - jakiś styropian czy coś (reflektory - każdy z osobna i oba razem grubo owinięte folią, zapakowane w dopasowany karton). Najważniejsze, że karton był solidnie oklejony taśmą z oznakowaniem "UWAGA! SZKŁO!".
Nie wiem co się wydarzyło po drodze, ale na moje nieszczęście kurier nie kontaktował się z nami przed przyjazdem (chyba nie musi nawet?) i paczkę odebrała babcia lat 80 (paczka adresowana na mojego ojca). Z jej relacji wynika, że pan się śpieszyl, paczkę wstawił, dał coś do podpisania i tyle go widziala. A paczka? Hmm... rozwalony karton z wielką dziurą.
Tata po powrocie porobił zdjęcia. Okazało się, że jeden z reflektorów jest rozbity w drobny mak.

Telefon do sprzedawcy z opisem sytuacji, tu tata dowiedział się, że trzeba dzwonić do kuriera i wytargać od niego druk, że paczka jest uszkodzona (taki druk można wypelnić w ciągu 7 dni od dostarczenia przesyłki). Telefonu do kuriera nie było, więc dzwonimy o firmy. Oni spychają nas do kuriera, po dłuższych bojach podali numer.
[T] - Dzień dobry, dzwonię w sprawie przesyłki takiej a takiej, dostarczonej dziś o godzinie takiej, a takiej. I opis problemu.
[K] - No ale ja już tam nie będę w okolicy.
[T] - Nie interesuje mnie to, proszę wrócić i spisać protokół.
[K] - Ja nie mam czasu, kolega tam będzie to on może podjechać, ale ja nie wiem czy on ma druczki.

WTF?!

[K] - Wie pan, ja zadzwonię do niego i oddzwonię za 5 minut.
Nie oddzwonił, dzwonimy ponownie. Nie odbiera. Dzwonimy do skutku, udało się dopiero po ok. godzinie.
[K] - Panie, ja już do domu jadę!
[T] - Kiedy w takim razie pan tu przyjedzie?
[K] - Ja nie wiem, w tygodniu będę to podjadę.
[T] - Kiedy konkretnie?
[K] - Nie wiem, to zależy od firmy jak paczki dostanę. Niech pan poda numer, to ja zadzwonię.

Numer podany. Cisza. Pierwszy dzień, drugi, trzeci... Siódmy wypadał niestety w Wigilię, więc po południu dnia szóstego, kiedy pana nadal niet, dzwonimy do niego. "Abonent ma wyłączony telefon lub jest poza zasięgiem sieci." Dzwonimy do firmy. Odbiera miła pani i leci dyskusja:
[T] - Dzień dobry, bla, bla, bla, opis sytuacji.
[P] - Siódmy dzień wypada jutro.
[T] - No tak, ale jutro jest Wigilia i szczerze wątpię, że pan do nas dotrze.
[P] - Niech się pan nie martwi, pracujemy w Wigilię, napewno przyjedzie. A jeśli nie, to i tak zgłosić można dopiero następnego dnia, ale że są święta, to dopiero 27 grudnia.
[T] - Dobrze, jeśli nie przyjedzie zadzwonię po świętach.
[P] Napewno nie będzie to koniecznie, proszę sie nie martwić! Wesołych świąt!

Kurier nie dojechał. Telefon po świętach.
[T] - Dzień dobry, ja dzwoniłem przed świętami w sprawie (opis sytuacji). Kurier niestety do nas nie dojechał.
[P] - Wie pan, to trzeba do nas przyjechać i spisać protokół na miejscu.

Ręce opadły, siedziba ponad 60km od miejsca zamieszkania. Tyle "szczęścia", że tata jest w tamtym mieście raz w tygodniu i przy okazji podjechał. Nowy reflektor wysłano bez problemu, znowu firmą ze szczęśliwą cyfrą w nazwie :| Na szczęście tym razem dotarl cały. Jak sprawę załatwił sprzedawca nie wiem. Niestety tylko on mógł reklamować usługi.

kurierzy

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 121 (149)

#33316

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia sprzed kilku lat, kiedy pracowałam w pewnej firmie przewozowej. Przytrafiła się jednemu z kierowców TIRa, który tego dnia przewoził meble.

Zdążył odjechać ok. 200km od bazy, kiedy zdarzył się wypadek. Z jego relacji (potwierdzone przez świadków) wynikało, że jadący z naprzeciwka VW Golf II wysunął się zza jadącego przed nim busa, po czym ponownie za niego wjechał (wyglądało to tak, jakby próbował wyprzedzać, ale widząc zbliżającą się ciężarówkę zrezygnował).
Kiedy TIR był już bardzo blisko busa, Golf nagle "wyskoczył" i zaczął wyprzedzać. Uderzył czołowo w ciężarówkę trafiając w prawe koło, które w wyniku silnego zderzeniu zostało wyrwane. Meble z naczepy się posypały.

Krótko po tym na miejscu pojawiły się odpowiednie służby. Nasz kierowca miał trochę obrażeń spowodowanych zapiętymi pasami (gdyby nie one, strach pomyśleć...), trafił do jednej z obecnych na miejscu karetek. Usłyszał wtedy głos będącego na zewnątrz policjanta, który powiedział do kogoś obok:
[P] - Tak połamanego trupa nigdy nie widziałem, jakim trzeba być, żeby tak załatwić dziecko... nawet nie wiedzieliśmy, że tam jest!

Sprawa wyjaśniła się jakiś czas później w trakcie ustalanie przyczyn wypadku. Tarcze tachografu wskazywały, że kierowca TIRa jechał przepisowo (co znowu nie takie dziwne, bo jego auto nie było pierwszej młodości ;) ). Co było powodem wypadku? Kierująca Golfem kobieta postanowiła w ten sposób popełnić samobójstwo. W domu zostawiła list, w którym powiadomiła swojego męża (rozwodzili się, mąż wystąpił o ograniczenie jej praw do dzieci), że jeśli ona nie może mieć dzieci przy sobie, to i on ich nie dostanie.

Na koncie tej pani było wiele niezapłaconych mandatów za brak fotelików dla dzieci i wiele innych przewinień drogowych. Tego dnia dzieci również jechały "luzem". Jedno z nich, to, które siedziało z tyłu, wypadło z samochodu, zmarło w trakcie reanimacji. Drugie, o którym mówił policjant, a o którego obecności nikt początkowo nie zdawał sobie sprawy, siedziało z przodu. W wyniku uderzenia wpadło w przestrzeń na nogi, zostało praktycznie zmiażdżone. Kobieta również zginęła na miejscu.

Kierowca TIRa zrezygnował z pracy, jeszcze jakiś czas po wypadku korzystał z porad psychologa.

Szosa

Skomentuj (88) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1692 (1742)
zarchiwizowany

#33252

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
O piekielnych współlokatorach. Będzie dość długo, bo historia potrzebuje wprowadzenia w sytuację.

Kilka lat temu kumplowałam się z dziewczyną, [M], z mojego roku. Ponieważ umowy na wynajmowane mieszkania nam się kończyły postanowiłyśmy zamieszkać razem. Znalazłyśmy dwie ′jedynki′ w mieszkaniu trzypokojowym. Miałam wtedy rybki, które z czasem dokonały żywota. Nie chciałam kontynuować tej drogi, więc rybki, po przedstawieniu współlokatorom warunków chowu, ustąpiły miejsca aksolotlowi (taka "wodna jaszczurka").

Aksolotl potrzebuje zimnej wody (najchętniej 16-19 stopni, max. 21), więc w swojej szufladzie w zamrażalniku miałam butelki z wodą, które w razie potrzeby umieszczałam w akwarium.
Butelki były płukane przed każdym włożeniem do chłodziarki.

Wszystko było dobrze do chwili, kiedy mieszkająca z nami para postanowiła się wyprowadzić i zwolnił się pokój dwuosobowy. Umówiłyśmy się z właścicielem mieszkania, że same znajdziemy kogoś na ich miejsce. Wspólne mieszkanie zaproponowałyśmy dwóm kolegom [P i G], z czego jeden, [G], od dawna był ślepo zakochany w koleżance (z czego ona radośnie korzystała). Pierwszy miesiąc mijał normnalnie, aż do chwili, kiedy P stwierdził, że butelki mu przeszkadzają. Zażyczył sobie ich dokładnego mycia, a najlepiej wyparzania. Wyparzanie w grę nie wchodziło, ale butelki zaczęłam przed każdym włożeniem myć w ciepłej wodzie płynem do naczyń.

Na wakacje porozjeżdżaliśmy się do domów, horror zaczął się po powrocie. P coraz częściej czepiał się mnie o butelki (mimo mycia), temat podchwyciła M, a za nią G. Kiedy tylko nie bylo mnie w kuchni butelki były wyjmowane z zamrażalnika i stawiane na parapecie (wewnątrz, co i tak było bez różnicy - był wrzesień). Doszło do tego, że chowałam je, żeby woda zamarzła, a kiedy tylko weszłam do pokoju, G wychodził od siebie i je wyjmował, a kiedy próbowałam znowu schować ten odpychał mnie od lodówki.

To nie wszystko. Zauważyłam też, że po powrocie do domu mój pokój wygląda inaczej niż przed moim wyjściem (np. zamknięte okno, które napewno zostawialam uchylone, bo pokój był maleńki). W drzwiach zostawiłam malutka karteczkę, która miała wypaść, kiedy ktoś je otworzy. Po powrocie karteczka leżała na podłodze. Nie widząc sensu w zwiedzaniu mojego lokum w trakcie mojej nieobecności, zostawiłam włączony dyktafon. W połowie października (a było już wtedy zimno na dworze) nagrało się np. wejście całej trójki i słowa:
[P] - to jak chce go chłodzić, to jej otwórz okno.
[G] - nie będzie miała potrzeby mrożenia butelek.
[M] - mądrego dobrze posłuchać!
Po czym słychać dźwięk otwieranego okna. Po moim powrocie termometr, który miałam w pokoju wskazywał ok. 12 stopni.

Pominę tu niewybredne komentarze na mój temat i grzebanie po szafkach. W takiej sytuacji zabroniłam współlokatorom korzystania z moich sprzętów. Dyktafon od tej chwili włączony był zawsze, kiedy mnie nie było, zawsze słychac było, że ktoś chociaż zaglądał do pokoju, żeby sprawdzić czy jestem w domu. Najwyraźniej po to, żeby sprawdzić czy można użyć miksera, co też się nagrało.

Powoli rozglądałam się za nowym mieszkaniem, aż pewnego dnia zadzwonił do mnie właściciel lokum, w którym mieszkałam. Chciał się ze mną spotkać, bo moi współlokatorzy się na mnie skarżyli:
- o to, że zamrażam butelki
- o to, że mój zwierzak BRUDZI (przypominam, że to zwierzę akwariowe, nie wychodzi na zewnątrz, a akwarium jest czyste, zadbane)
- o to, że słucham głośno muzyki i ich zagłuszam (bzdura, o to akurat mogłabym posądzić G)
- o to, że ciągle ktoś do mnie przychodzi (owszem, czasem wpadł kolega na 2-3 godziny, kilka razy koleżanka, ze 2 razy w tym czasie ktoś przenocował), co zabawne - w czasie, kiedy P i G z nami oficjalnie nie mieszkali, to właśnie G mieszkał u M "na waleta".

Dyskusja skończyła się krótką kłótnią (bo uczestniczyliśmy w niej wszyscy), a mi postawione zostało ultimatum: albo pozbywam się zwierzaka, albo się wyprowadzam. Postanowiłam sie wyprowadzić.

Dzień przed przeprowadzką wywoziłam już różne drobiazgi. Wszystko miałam już popakowane i ustawione na środku pokoiku (pokój 8 metrów, w nim duże biurko, komoda, wersalka, półki wiszące już od wysokości 30cm nad podłogą), więc był porządnie zagracony i, żeby dostać się do wersalki trzeba było skakać nad całym dobytkiem (sporo się tego zebrało). W czasie mojej nieobecności nagrało się kolejne wejście moich współlokatorów:
[P] - K***a, ale syf!
[M] - Jak można żyć w takim bajzlu? Ja pi****le!
[P] - Czas już, żeby się wyniosła.
[M] - Można to przyspieszyć...

A po chwili kolejne wejście, gdzie słychać śmiech i po chwili plusk wody okraszony głosem M:
[M] - I po zwierzęciu...

Jak się domyślacie, po odsłuchaniu tego serce mi stanęło. Bałam się, bo nie wiedziałam czego dolali do akwarium. Aksolotl kolejną dobę spędził w innym pojemniku w roztworze Hoftlera, zmienianym kilkukrotnie w celu wypłukania zwierzaka z ewentualnych toksyn.

Przy zdawaniu kluczy dowiedziałam się od właściciela mieszkania, że wiedział o tym zajściu, ponieważ moi przezorni, już ex-współlokatorzy, powiedzieli mu o wszystkim, żeby nie mieć później problemów. Wiedzieli, że wszystko się nagrywa, do akwarium wlali zwykłej wody.

I pomyśleć, że takich ludzi traktowalam kiedyś jako bardzo dobrych kolegów, takich, ktorych zaprasza się na wakacje.

Mieszkanie studenckie

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 297 (321)
zarchiwizowany

#32765

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
O piekielności pseudohodowli słów kilka.

Podsłuchane w autobusie od siedzących za moimi plecami pań z psami marki york.
Jedna z pań miała sunię kupioną z "hodowli". Sunia jako "ostatnia w miocie nie dostała rodowodu" (bo jak wiemy, ostatnie rodowodu nie dostają...). Sunia ma chore nerki i jest na specjalnej diecie. Ale pani miała zapędy hodowlane i sunię pokryła. Bo przecież rasowa, po rodowodowych rodzicach, tylko pecha miała i ostatnia. Sunia urodziła 7 szczeniąt. "I one codziennie zdychały! Po jednym!". Zostały 3. Dwa pieski i jedna suczka, slaba, matka ją odrzuciła i trzeba było odkarmić ręcznie. Owa suczka została w rodzinie, dwa pieski zostały sprzedane. Suczka, a jakże! Ma chore nerki. I do interesu trzeba bylo jeszcze dołożyć, bo weterynarz, bo mleko dla szczeniaka... Pani pokryła suczkę ten raz i już więcej nie chce. Za duże koszty i za dużo stresu.
A druga pani? Druga pani też miała ostatniego szczeniaka z miotu... O ewentualnym kryciu nic nie mówiła.

Eh... Ciekawe czy dożyję czasów, kiedy ludzie zrozumieją, że każdy pies po hodowlanych rodzicach (czyli psach mających rodowów i licencję hodowlaną) otrzymmuje rodowód. Nawet ostatni w miocie. Nawet ten bez łapy czy z innym defektem. I czy ci wielcy miłośnicy zrozumieją kiedyś, że rozmnażanie psów z wadami to kopiowanie tychże wad, pogłębianie ich i krzywdzenie tych zwierząt?

MZK Toruń

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 104 (192)