Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Elide

Zamieszcza historie od: 5 czerwca 2012 - 18:11
Ostatnio: 31 stycznia 2021 - 16:49
Gadu-gadu: 4255111
  • Historii na głównej: 6 z 16
  • Punktów za historie: 5941
  • Komentarzy: 157
  • Punktów za komentarze: 730
 
zarchiwizowany

#37089

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia koleżanki [S], która przez ostatnie kilka miesięcy pracowała u Pani Piekielnej [PP].
Pani Piekielna ma stoiska z torebkami i portfelami w różnych galeriach handlowych. Stoiska wolnostojące na pasażu.

Piekielność zaczęła się już szkoleniem - poważnie było! Bite 2 tygodnie, chociaż szkolenia w tego typu punktach trwają maksymalnie kilka dni. Ale wiadomo - szkolony pracownik ma mniej płacone.
Kolejny haczyk? Umowa. Kopii dla pracownika brak. Koleżanka dostała swoją po tym, jak sie o nią upomniała. Usłyszała przy tym, że nie ma zaufania i rodzice źle ją wychowali. Jej argument, że po prostu chce mieć dokument potwierdzający, że tam pracuje usłyszała [cytuję PP]: "Jak idziesz na przyjęcie, to zabierasz ze sobą pistolet, żeby w razie czego zabić gospodarzy, jeśli przestanie Ci się podobać?".

W sumie dziwię się, że w to weszła, ale cóż... studentka, wakacje za pasem. Weszła.
Umowa była taka, że pracuje ze swoją zmienniczką na dwie zmiany po 6 godzin. Praca nie miała kolidować z zajęciami na uczelni, a w razie, gdyby obie nie mogły, to na stoisku miała być szefowa, albo jej syn. Początkowo nawet tak było. Bywało też tak, że [S] była w pracy cały dzień zastępując koleżankę (dni wolne dostawała druga z dziewczyn, bo miała dłuższy staż pracy, [S] chyba jeszcze na tyle zasłużona nie była, bo pracowała 7 dni w tygodniu).
Do czasu sesji, kiedy to okazało się, że dziewczyny mają w tym samym dniu egzamin, w odstępie 1 godziny. [S] powiadomiła szefową o tym fakcie 2 tygodnie wcześniej. Nie było problemu, szefowa się zjawi i je zastąpi. Dzień przed egzaminem [S] dowiedziała się od swojej zmienniczki, że szefowa stwierdziła, że nic nie wiedziała, że stawiają ją pod ścianą i tak nie może być! W końcu na czas egzaminów do pracy przyszedł jej syn (2-3godz.), a zmienniczka [S] poszła tam prosto z uczelni i została do końca dnia.

Każdy kto pracował w takim miejscu wie, że czasem pracy nie ma zbyt wiele. Punkt, w którym pracowała [S] stoi w pasażu supermarketu (na jednej ścianie supermarket, na drugiej rząd sklepików). Ruch tam czasem zamiera. Czytać nie wolno - można zrozumieć. Siedzieć nie wolno - to już nieco dziwne, bo stoisko takie, że nawet, gdyby sprzedawca usiadł, to z 3 stron byłoby go widać. Krzesło stało. Dlaczego?
[PP] "Postawiłam dla [N] (poprzedniczka [S]), bo była w ciąży. Ale i tak nie siedziała!". Po co stało? Może, żeby się nikt nie czepiał?

Czystością na stoisku zajmują się pracownicy, ale to, co jest dookoła, to "działka" pań z firmy sprzątającej. Nie raz zdarzało się, że [S] 15 minut po otwarciu stoiska dostawała hmm... "słowną reprymendę" o silnym natężeniu za to, że podłoga przed stoiskiem nie lśni. Trzeba było myć - papierowym ręczniczkiem i płynem do mycia szyb. Ochrzan za kurz na skórzanych artykułach? No problem! Nic to, że nie było środka do czyszczenia skóry i nie można się go było doprosić ponad miesiąc.

Skończyło się zwolnieniem. Dzień później niż planowala [S], bo chciała najpierw dostać wypłatę, której [PP] zapomniała przynieść w terminie (zawsze do ostatniego dnia miesiąca). Była na miejscu... i była wielce zdziwiona, że to już ostatni.
[S] dostała wypłatę następnego dni. Po skończeniu swojej zmiany zwolniła się. Może nieco niepoważnie, bo poprzez SMS, ale odpowiedź [PP] w pełni ją rozgrzesza:
[PP]: "TWOJE SŁOWO JEST GÓWNO WARTE. TAK WCHODZISZ W DOROSŁE ŻYCIE.MAM NADZIEJE,ŻE ONO TOBIE ODPŁACI.SPALILAŚ WSZYSTKIE MOSTY."

Toruńskie galerie handlowe - pracodawcy

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 81 (127)
zarchiwizowany

#35727

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
W grudniu skradziono mi torebkę. W zasadzie ktoś ją sobie przywłaszczył, jak to zgrabnie nazwał policjant przyjmujący zgłoszenie. I jakoś tam pogodziłam się z myślą, że jeśli jej zawartość sama się nie odnajdzie, to i policja dużo nie zdziała, po dwóch tygodniach dostałam pisemko o umorzeniu sprawy i życie toczy się dalej.

Początkowo jednak nie blokowałam telefonu, który w tej torebce był - policjant zasugerował mi, że ktoś może z niego korzystać i wpaść przy jakiejś tam kontroli. Nieco naiwnie uwierzyłam, bo w sumie co mi szkodzi. Po kilku miesiącach jednak postanowiłam telefon zablokować i tu trafiłam na pewną piekielność.

Udałam się do swojego operatora z całem zestawem dokumentów (dowód zakupu przez pierwszego właściciela, który telefonu nie używał, karta gwarancyjna, mój dowód zakupu, zaświadczenie z policji). Tam dowiedziałam się, że telefon wyszedł z innej sieci (owszem, ja korzystam z sieci X, poprzedni właściciel dostał ten aparat przy przedłużaniu umowy w sieci Y) i to w niej powinnam blokować IMEI.
Udałam się do sieci Y. Tam za to dowiedziałam się, że nie jestem abonentem tej sieci, więc nie mogę zablokować tego telefonu. Po informacji, że posiadam internet z tej sieci zostało sporządzone zgłoszenie. Wszystko pięknie, ale po tygodniu dostałam pismo z sieci Y, że niestety zablokowanie telefonu nie jest możliwe, ponieważ internet nie wystarczy.

Przegryzłam nerwa jaki mnie wtedy trzasnął na myśl, ze ktoś radośnie bawi się moją zabawką.
Przestałam o sprawie myśleć, z internetu po jakimś czasie przestałam korzystać, więc postanowiłam wymówić umowę wcześniej. Wszystko poszlo w miarę gładko, aż tu nagle przyszedl rachunek do zapłacenia. Za TELEFON. I faktycznie! Razem z internetem dostalam gratisowo kartę SIM, normalną, do telefonu. Koszt 1zł, więc zwyczajnie o tym zapomniałam, z karty nigdy nie korzystałam.

Nie wiem niestety nadal co z tym fantem zrobić. Ktoś tam gdzieś pewnie używa mojego telefonu, który mniej lub bardziej świadomie kupił od złodzieja. Sieć X nadal twierdzi, że nie może mi zablokować tego numeru IMEI, bo telefon nie jest od nich, natomiast sieć Y twierdzi, że zablkować nie może, bo telefon nie był w ich sieci nigdy używany.

A policja? Policja może go kiedyś znajdzie przypadkiem w czasie rutynowej kontroli ;)

Sieci komórkowe

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 48 (96)
zarchiwizowany

#35602

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Ursynalia 2011. Bramki.
W mojej niewielkiej torbie kurtka "wiatrówka", portfel, telefon, tabletki, które musiałam wtedy zażywać i jogurt naturalny w butelce - firmowo zamknięty.
Zgodnie z moimi obawami jogurt "nie wszedł". Bo nie wolno wnosić żadnych napojów. Mówię o tabletce (niby wodą lepiej, ale wtedy wypadło na ten jogurt), ale nie - jogurt "nie wchodzi". Mogę go wypić przy bramce (tabletka do połknięcia 3 godziny później), albo wyrzucić.
Napój mogę sobie kupić później w "budkach" w okolicy sceny. Do wyboru: piwo, napoje gazowane typu coca-cola, sprite itp. Wody brak.

No i niech tam, wnoszenie napojów zabronione, więc jogurt wylądował w śmietniku. W trakcie dyskusji weszła jednak grupa chłopaków, która stała obok nas w kolejce. Bez problemu wnieśli piwa, nikt ich nie sprawdził, bo ochrona zajęta była jogurtem.

Ursynalia

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 133 (193)
zarchiwizowany

#35136

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historii o piekielnych jest tu mnóstwo. Jedna piekielniejsza od drugiej. Przy czym często nie treść jest piekielna, a forma. Ogromnie szkoda, że tak wiele osób zamiast pisać swoim własnym stylem, opowiedzieć piekielną historię tak, jakby opisywało ją znajomym, kopiuje wiecznie te same formy.

Wyszukiwarka znalazła np.:
- 361 historii, w których użyto hasła "mam ci ja"
- łącznie 58 historii, gdzie pojawiają się wydumane formy typu: matula, matuli, mateczka

Nie ma opcji, żeby sprawdzić jaki jest odsetek historii, w których występują inne udziwnienia, niepotrzebne archaizmy itd. Nie chodzi tu o regionalizmy, czy słowa przytoczone jako cytat, ale takie kwiatki wplecione w sam opis, które ani nie pasują, ani nie powodują, że historia mądrzej brzmi. Najbardziej piekielne są chyba te, które wciskane są na siłę wszędzie, gdzie się tylko da, nijak ze sobą nie współgrają, powodują, że czytelnik skupia się na mnogości udziwnień zamiast na samej historii. A kropką nad "i" są te, które zostały użyte bez znajomości ich znaczenia.

Wiele osób pisze w komentarzach, że historia jest nieczytelna, napisana bez ładu i składu, z błędami - gramatycznymi, stylistycznymi, ortograficznymi, interpunkcyjnymi. Komentarze raz minusowane na potęgę, innym razem autorzy dostają plusy - chyba zależnie od stopnia piekielności komentowanej historii.

A ilu jest tutaj takich, co to długo już czytają, ale piszą pierwszy raz, więc:
- trzeba im wybaczyć błędy (taki stres czy tu się po prostu inaczej pisze?)
- trzeba być dla nich wyrozumiałym w sensie ogólnym (j.w.)
- proszą, żeby nie minusować, bo PIERWSZY RAZ (oO)
I takich, którzy "wiedzą, że ich zjedzą" czyli w skrócie zdają sobie sprawę, że historia do bani (historia, sposob przedstawienia czy co tam jeszcze) i minusy polecą. Więc piszą o tym, żeby nie było, że liczyli na coś więcej (liczą chyba na litość w ten sposob?).

W poczekalni roi się od takich piekielnych historii. Czasem faktycznie o piekielnych, a czasem tylko piekielnych samych w sobie... Tylko dlaczego niektórzy autorzy chcą być na silę tacy fajni i raczą swoją piekielnością swoich potencjalnych czytelników?

piekielność Piekielnych

Skomentuj (45) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 36 (358)
zarchiwizowany

#34875

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Piekielność moich współlokatorów (http://piekielni.pl/33252) zmusiła mnie kiedyś do zmiany wynajmowanego mieszkania.
Postanowiłam razem z koleżanką, że poszukamy czegoś wspólnie. Ponieważ naszym bagażem było sporne zwierzątko w akwarium, to sprawa nieco utrudniona - dużo ludzi martwi się, że akwarium się potłucze i zalejemy sąsiadów.

Udało się jednak znaleźć dwuosobowy pokój, w dobrej lokalizacji (chociaż osiedle, mimo, iż piękne, to owiane raczej złą sławą). W tym piekielnym mieszkaniu, w pokoju jednoosobowym mieszkała wnuczka właścicielki. Bardzo sympatyczna studentka pierwszego roku, na wydziale, na którym i ja studiowałam. Akwarium nie przeszkadzało, poza tym pojawiła się wizja pojawienia się w domu kota, więc ogólnie super. Przymknęłyśmy nawet oko na brak pralki, internetu i zlewu w łazience. Z praniem mogłam dać sobie radę - mam ciocię w mieście, w którym studiuję. Internet można było wziąć mobilny, a bez zlewu można żyć - była wanna.

Brak szafy w pokoju też az tak nie przeszkadzał - część rzeczy wylądowała w szafie w przedpokoju, część w pudlach pod łóżkiem. Pokój był czysty, łóżka nowe. Mieszkało się całkiem milo i przyjemnie.

Pierwszym zgrzytem był brak umowy i wieczne zwodzenie dotyczące jej podpisania:
- bo drukarka zepsuta
- bo mama Izy zapomniała przywieźć
- bo babcia Izy zapomniała podpisać
itp.
No nasz błąd, że dałyśmy się zwodzić, ale sytuacja podbramkowa, a mieszkało się dobrze. Chyba po czasie nawet przestałyśmy liczyć na podpisanie tego dokumentu.
Drugą piekielnością była ubikacja. Ki diabel tam siedział nie wie nikt, ale gad ten zapychał kibel równo raz w tygodniu. Na amen. Wszystko stawało, z rury cofały się nieczystości i koniec. Nie pomagał żaden futerkowiec do przetykania rur (a kupowany z częstotliwością chleba), nie pomagała sprężyna. Propozycja wezwania hydraulika jakoś tak szla mimo uszu, w końcu kibelek "ruszał" średnio w drugiej dobie od zapchania. Czasem trzeciej. Do tego czasu trzeba bylo tak mierzyć, żeby nie trzeba było w domu korzystać.

Trzecią piekielnością były rachunki. Najpierw informacja o tym, że te mamy placić z koleżanką na pół, Iza jest z nich zwolniona, bo niby tak się umawiałyśmy na wstępie (???). To udało się odrkęcić i dzieliłyśmy przez trzy. Tyle, że kasa szła na konto Izy, a dalej... tego nie wie nikt, ale sądząc po tym jak chwaliła się nowymi rzeczami, mogły to być kasy sklepowe. Nie interesowaloby mnie to, gdyby nie fakt, że pewnego dnia po powrocie do domu zorientowałam się, że... nie ma gazu.
Ale, że bylo już późno, trzeba było czekać do następnego dnia, kiedy to Iza zadzwoniła do gazowni i odkręciła sprawę. Podobno gazownia się pomyliła i zamiast odciąc gaz sąsiadom, odcięła nam. No zdarza się. Ale, żeby DWA razy?! Kolejny raz był gorszy. Iza w czwartek po zajęciach pojechala do domu, koleżanka, z którą dzieliłam pokój też. A do mnie przyjechał chłopak. I zostaliśmy bez gazu. Telefon do Izy, wyłączony. To nic, do gazowni! A tu niespodzianka - ponieważ są jakieś zaleglości na koncie panowie odłączyli nam całe to gazowe urządzenie i zaplombowali rurę na klatce schodowej. Gazu nie było do poniedziałku po południu.

Bez gazu można żyć, nie? A no można, zwlaszcza jak ma się kumpla, który pożyczy elektryczny grill. Jest jednak jeden szkopuł - w tym budynku nie ma ciepłej woda i podgrzewa się ją za pośrednictwem termy. Na gaz. Tak więc od czwartku do poniedziałku byliśmy bez ciepłej wody i kuchenki gazowej, co utrudniało zjedzenie ciepłego posiłku. W styczniu ;]

Terma też była urządzeniem z duszą. Psuła się kilka razy w ciągu moich kilku miesięcy mieszkania tam. I wtedy ciepłej wody nie było. No chyba, że gotowana w czajniku/garnku. Raz nawet byl jakiś majster do tego urządzenia, który stwierdził, że naprawa jest grą niewartą świeczki. Skasowal za to stówę, którą początkowo miałyśmy dzielić na trzy. Na szczęście Iza zrezygnowała z tego planu.

Ah! I łóżka! Nowe, zwyczajne, jednoosobowe łóżka sosnowe z materacem. Niby fajnie tylko, że jak się wprowadzałyśmy w każdym były złamane dwie deski pod materacem. O tym Iza wiedziała, spać się dało, więc OK. Problem w tym, że pod moją bardzo drobnej budowy ciała koleżanką trzasnęła jeszcze jedna (nie skakała po łóżku, ani nic z tych rzeczy). A w moim, w trakcie snu zerwała się listewka podtrzymująca stelaż i materac od połowy łóżka w kierunku stóp spadł na rzeczy, które pod tym łóżkiem były.
Teoretycznie łóżka mogły iść do naprawy gwarancyjnej, ale gdzie byśmy wtedy spały (materacy nie było gdzie położyć)? Łóżka, po uzgodnieniu z Izą naprawiałyśmy sobie same (i tu ja bywałam piekielna zbiajając swoje czasem nawet w środku nocy, bo niestety - sosna zaczęła się sypać i listewka wypadała regularnie).

Niesprawny piekarnik, czy grymaszący czajnik można pominąć. Gibający się stół kuchenny i moje biurko też ;)
Ale tego, co wydarzyło sie po wyprowadzce, kiedy to okazało się, że za wszystko:
- zepsute łóżka
- zapychający się kibel
- niepopłacone rachunki
- zepsutą termę
i inne drobiazgi odpowiadamy my. Odzyskanie kaucji trwało kilka kolejnych miesięcy i udalo się połowicznie. Obecnie mieszkanie jest na sprzedaż, ale bez gazu i prądu. No i z długiem za nieopłacany czynsz (na dzień miesiąc przed naszą wyprowadzką było to ponad 4 tysiące o czym wiemy, bo była u nas pani z administracji). Nie wiem czy tam nie ma nawet jakiejś rodziny zameldowanej, bo regularnie przychodziły do nich rachunki za telefon, pisma ze szkoły i... kurator sądowy.

Wisienką na torcie był sąsiad z bloku obok, który sobie radośnie demolował mój samochód -> http://piekielni.pl/34844

Najzabawniejsze jest to, że ja bardzo mile wspominam ten okres mojego studenckiego życia. Historie związane z tym czasem, mieszkaniem itd. nadal bawią nas, kiedy sobie o tym wspominamy. Z Izą kontaktu nie mamy, ukarała nas nawet wyrzuceniem ze znajomych na pewnym portalu społecznościowym po tym, jak zażądałyśmy zwrotu kaucji.

A kiedyś myślalam, że malo piekielnych spotykam w życiu... im częściej jednak czytam Wasze historie tym więcej cudaków sobie przypominam.

mieszkanie studenckie

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 55 (113)
zarchiwizowany

#34846

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia[K]olegi. Nie jest szalenie piekielna, raczej z serii tych zabawnych, bo obyło się bez wyzwisk, policji i rękoczynów ;)
Kiedy jego [D]ziewczyna pomagała mi pakować wszelkie drobiazgi przed wyprowadzką, on czekał jeszcze na nasze "wezwanie" w mieszkaniu, które wtedy wynajmowali. W pewnym momencie przyszedł wściekły [P]an sąsiad i w krótkich, żołnierskich słowach wykrzyczał:
[P]: Wasz pies goni ludzi na rowerze!
I poszedł. [K] pierwszy raz w życiu widział czlowieka na oczy, a mieszkał tam od ponad pół roku.
Dowcip w wymianie sms′ów jaka nastąpiła po tym najściu między [K] i [D]:
[K] - "Przyszedł sąsiad i ochrzanił mnie, że nasz pies goni ludzi na rowerze. Co robić? ;) "
[D] - "Ale my nie mamy roweru...???"
[K] - "Psa też nie mamy."
Na szczęście pies nikogo nie zjadł, rower nikogo nie rozjechał i obyło się bez plicji.

historie sąsiedzkie

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 6 (72)
zarchiwizowany

#34844

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Zdarzyło mi się 2 lata temu wynajmować pokój w pewnym mieszkaniu. Pod blokiem był parking należący do dwóch wspólnot mieszkaniowych - bloku, w którym mieszkałam i bloku obok. Po uzgodnieniu wszystkiego z właścicielką mieszkania korzystałam z wolnego na parkingu miejsca i zostawiałam tam swoj samochód.

Kiedy na samym początku przywoziłam swoje rzeczy spotkałam na parkingu pana, na oko po siedemdziesiątce, który zainteresowal się nowym lokatorem w okolicy. Okazało się, że mieszka w bloku obok. Przez chcwilę miło pogawędziliśmy (ot takie tam - obce tablice, więc dyskusja skąd, że okolica ładna i spokojna, bla, bla, bla...), pan opowiedział wtedy, że samochód sprzedał kilka lat temu, bo stary jest i jeździć się boi. Później się rozeszliśmy.

Po dobrych 3 miesiącach, kiedy wsiadałam do samochodu, zaczepił mnie ten sam pan. Byłam wtedy akurat w asyście odwiedzającej mnie rodziny i chłopaka. Pan Piekielny stwierdził, że nie wolno mi parkować na tym parkingu, bo nie jestem członkiem wspólnoty. Na nic zdały sie argumenty, że jestem mieszkańcem tego bloku, a parking przeznaczony jest dla mieszkańców i korzystam z niego za zgodą wlaścicielki mieszkania, która swojego auta nie posiada (mieszkałyśmy razem). Na nic też fakt, że miejsce jest dużo ciaśniejsze niż pozostałe (parking-klepisko) i nigdy wcześniej nic tam nie stało (miałam wtedy Tico, więc się mieściłam).
Rozmowa skończyła się wrzaskami pana, że:
- blokuję miejsce, które mógłby zajmować jego sąsiad, który ma dwa auta
- wstawiając tam swój samochód blokuje wyjazd komuś innemu (samochody parkowane równolegle do siebie, z panem parkującym obok mnie widywaliśmy się regularnie i zastrzeżeń nie miał)
- on sobie tam slupek postawi, żebym stać nie mogła
- wezwie policję i mnie wywiozą (mnie do lasu czy auto na lawecie na parking policyjny? ;) )
- jestem młoda i mogę parkować pod supermarketem (0,5km dalej).

Pewnie bym nawet dla świętego spokoju parkowała w innym miejscu, gdyby takie po prostu było, ale niestety - wszędzie pełno.
Samochód został. Kiedyś zdarzyło mi się wyjść z domu rano, a że pogoda ładna postanowiłam zostawić samochód. Wróciłam dopiero po 22. Po chwili przyszedl sąsiad z parteru, ktory pewnie słyszał jak wracam. Uświadomił mnie, że alarm w moim samochodzie wył od dobrych 4-5 godzin. Wyszłam na parking, faktycznie rzęził. Akumulator całkowicie rozładowany. Na drugi dzień zeszłam do auta, jego bok przyozdobiony był plamami po zgniłych jabłkach. Szorowanie z zaschniętych owoców trochę potrwało.
Ponieważ sytuacja powtórzyła się kilka dni później, kiedy byłam w domu, profilaktycznie wyłączyłam syrene alarmu. Następnym krokiem bylo odłączanie akumulatora na noc (ile razy można ładować?!).
Z czasem na samochodzie, poza zgniłkami i obierkami zaczęły pojawiać się drobne kamyki i grudki ziemi. Szala goryczy przeważyła się, kiedy trafiłam na wygięte lusterko i uszkodzoną uszczelkę przy przedniej szybie.
Sprawa została zgloszona na policję, tam skierowano nas do dzielnicowego, który przyznał, że mam prawo parkować w tym miejscu, zgłoszenie niby przyjął i stwierdził, że jak będzie w okolicy to do mnie zajrzy. Niestety na tym się skończyło :/

Pana Piekielnego raz zdarzyło mi sie przyuważyć przez okno, niestety nie miałam pod ręką telefonu, żeby całe zajście nagrać.
Samochód przestawiłam na inny parking serwując sobie codzienne spacery. Bałam się co prawda stawiać grata na obcych tablicach w okolicy o mocno nieciekawej reputacji ze względu na obywateli w dresach, którzy wyskakują z bramy w celach rabunkowych, ale okazalo się, że tam i dla niego, i dla mnie jest zdecydowanie bezpieczniej niż pod czujnym, trosklwiym okiem Piekielnego Sąsiada.

Żałuję, że machnęłam na to wszystko ręką i nie pociągnęłam sprawy dalej, ale z czasem wyprowadziłam się i nie chcialo mi się już z tym babrać. Do czasu mojej wyprowadzki (a i teraz, często przejeżdżam obok mojego dawnego miejsca zamieszkania) nikt nie parkuje w tym miejscu - żaden normalny samochód się tam nie mieści, a motocykla nikt tam nie posiada.

parking pod blokiem

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 104 (134)
zarchiwizowany

#33484

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Firmy kurierskie często goszczą na łamach Piekielnych. Cieszylam się zawsze, że nie mam z nimi problemów (z PP o dziwo też zawsze dobrze). No i padło i na mnie.

Kurier miał dostarczyć kupione przez internet reflektory do samochodu (potrzebne dość pilnie, samochód nagle unieruchomiony). Fakt, że mogły być zapakowane lepiej - jakiś styropian czy coś (reflektory - każdy z osobna i oba razem grubo owinięte folią, zapakowane w dopasowany karton). Najważniejsze, że karton był solidnie oklejony taśmą z oznakowaniem "UWAGA! SZKŁO!".
Nie wiem co się wydarzyło po drodze, ale na moje nieszczęście kurier nie kontaktował się z nami przed przyjazdem (chyba nie musi nawet?) i paczkę odebrała babcia lat 80 (paczka adresowana na mojego ojca). Z jej relacji wynika, że pan się śpieszyl, paczkę wstawił, dał coś do podpisania i tyle go widziala. A paczka? Hmm... rozwalony karton z wielką dziurą.
Tata po powrocie porobił zdjęcia. Okazało się, że jeden z reflektorów jest rozbity w drobny mak.

Telefon do sprzedawcy z opisem sytuacji, tu tata dowiedział się, że trzeba dzwonić do kuriera i wytargać od niego druk, że paczka jest uszkodzona (taki druk można wypelnić w ciągu 7 dni od dostarczenia przesyłki). Telefonu do kuriera nie było, więc dzwonimy o firmy. Oni spychają nas do kuriera, po dłuższych bojach podali numer.
[T] - Dzień dobry, dzwonię w sprawie przesyłki takiej a takiej, dostarczonej dziś o godzinie takiej, a takiej. I opis problemu.
[K] - No ale ja już tam nie będę w okolicy.
[T] - Nie interesuje mnie to, proszę wrócić i spisać protokół.
[K] - Ja nie mam czasu, kolega tam będzie to on może podjechać, ale ja nie wiem czy on ma druczki.

WTF?!

[K] - Wie pan, ja zadzwonię do niego i oddzwonię za 5 minut.
Nie oddzwonił, dzwonimy ponownie. Nie odbiera. Dzwonimy do skutku, udało się dopiero po ok. godzinie.
[K] - Panie, ja już do domu jadę!
[T] - Kiedy w takim razie pan tu przyjedzie?
[K] - Ja nie wiem, w tygodniu będę to podjadę.
[T] - Kiedy konkretnie?
[K] - Nie wiem, to zależy od firmy jak paczki dostanę. Niech pan poda numer, to ja zadzwonię.

Numer podany. Cisza. Pierwszy dzień, drugi, trzeci... Siódmy wypadał niestety w Wigilię, więc po południu dnia szóstego, kiedy pana nadal niet, dzwonimy do niego. "Abonent ma wyłączony telefon lub jest poza zasięgiem sieci." Dzwonimy do firmy. Odbiera miła pani i leci dyskusja:
[T] - Dzień dobry, bla, bla, bla, opis sytuacji.
[P] - Siódmy dzień wypada jutro.
[T] - No tak, ale jutro jest Wigilia i szczerze wątpię, że pan do nas dotrze.
[P] - Niech się pan nie martwi, pracujemy w Wigilię, napewno przyjedzie. A jeśli nie, to i tak zgłosić można dopiero następnego dnia, ale że są święta, to dopiero 27 grudnia.
[T] - Dobrze, jeśli nie przyjedzie zadzwonię po świętach.
[P] Napewno nie będzie to koniecznie, proszę sie nie martwić! Wesołych świąt!

Kurier nie dojechał. Telefon po świętach.
[T] - Dzień dobry, ja dzwoniłem przed świętami w sprawie (opis sytuacji). Kurier niestety do nas nie dojechał.
[P] - Wie pan, to trzeba do nas przyjechać i spisać protokół na miejscu.

Ręce opadły, siedziba ponad 60km od miejsca zamieszkania. Tyle "szczęścia", że tata jest w tamtym mieście raz w tygodniu i przy okazji podjechał. Nowy reflektor wysłano bez problemu, znowu firmą ze szczęśliwą cyfrą w nazwie :| Na szczęście tym razem dotarl cały. Jak sprawę załatwił sprzedawca nie wiem. Niestety tylko on mógł reklamować usługi.

kurierzy

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 121 (149)
zarchiwizowany

#33252

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
O piekielnych współlokatorach. Będzie dość długo, bo historia potrzebuje wprowadzenia w sytuację.

Kilka lat temu kumplowałam się z dziewczyną, [M], z mojego roku. Ponieważ umowy na wynajmowane mieszkania nam się kończyły postanowiłyśmy zamieszkać razem. Znalazłyśmy dwie ′jedynki′ w mieszkaniu trzypokojowym. Miałam wtedy rybki, które z czasem dokonały żywota. Nie chciałam kontynuować tej drogi, więc rybki, po przedstawieniu współlokatorom warunków chowu, ustąpiły miejsca aksolotlowi (taka "wodna jaszczurka").

Aksolotl potrzebuje zimnej wody (najchętniej 16-19 stopni, max. 21), więc w swojej szufladzie w zamrażalniku miałam butelki z wodą, które w razie potrzeby umieszczałam w akwarium.
Butelki były płukane przed każdym włożeniem do chłodziarki.

Wszystko było dobrze do chwili, kiedy mieszkająca z nami para postanowiła się wyprowadzić i zwolnił się pokój dwuosobowy. Umówiłyśmy się z właścicielem mieszkania, że same znajdziemy kogoś na ich miejsce. Wspólne mieszkanie zaproponowałyśmy dwóm kolegom [P i G], z czego jeden, [G], od dawna był ślepo zakochany w koleżance (z czego ona radośnie korzystała). Pierwszy miesiąc mijał normnalnie, aż do chwili, kiedy P stwierdził, że butelki mu przeszkadzają. Zażyczył sobie ich dokładnego mycia, a najlepiej wyparzania. Wyparzanie w grę nie wchodziło, ale butelki zaczęłam przed każdym włożeniem myć w ciepłej wodzie płynem do naczyń.

Na wakacje porozjeżdżaliśmy się do domów, horror zaczął się po powrocie. P coraz częściej czepiał się mnie o butelki (mimo mycia), temat podchwyciła M, a za nią G. Kiedy tylko nie bylo mnie w kuchni butelki były wyjmowane z zamrażalnika i stawiane na parapecie (wewnątrz, co i tak było bez różnicy - był wrzesień). Doszło do tego, że chowałam je, żeby woda zamarzła, a kiedy tylko weszłam do pokoju, G wychodził od siebie i je wyjmował, a kiedy próbowałam znowu schować ten odpychał mnie od lodówki.

To nie wszystko. Zauważyłam też, że po powrocie do domu mój pokój wygląda inaczej niż przed moim wyjściem (np. zamknięte okno, które napewno zostawialam uchylone, bo pokój był maleńki). W drzwiach zostawiłam malutka karteczkę, która miała wypaść, kiedy ktoś je otworzy. Po powrocie karteczka leżała na podłodze. Nie widząc sensu w zwiedzaniu mojego lokum w trakcie mojej nieobecności, zostawiłam włączony dyktafon. W połowie października (a było już wtedy zimno na dworze) nagrało się np. wejście całej trójki i słowa:
[P] - to jak chce go chłodzić, to jej otwórz okno.
[G] - nie będzie miała potrzeby mrożenia butelek.
[M] - mądrego dobrze posłuchać!
Po czym słychać dźwięk otwieranego okna. Po moim powrocie termometr, który miałam w pokoju wskazywał ok. 12 stopni.

Pominę tu niewybredne komentarze na mój temat i grzebanie po szafkach. W takiej sytuacji zabroniłam współlokatorom korzystania z moich sprzętów. Dyktafon od tej chwili włączony był zawsze, kiedy mnie nie było, zawsze słychac było, że ktoś chociaż zaglądał do pokoju, żeby sprawdzić czy jestem w domu. Najwyraźniej po to, żeby sprawdzić czy można użyć miksera, co też się nagrało.

Powoli rozglądałam się za nowym mieszkaniem, aż pewnego dnia zadzwonił do mnie właściciel lokum, w którym mieszkałam. Chciał się ze mną spotkać, bo moi współlokatorzy się na mnie skarżyli:
- o to, że zamrażam butelki
- o to, że mój zwierzak BRUDZI (przypominam, że to zwierzę akwariowe, nie wychodzi na zewnątrz, a akwarium jest czyste, zadbane)
- o to, że słucham głośno muzyki i ich zagłuszam (bzdura, o to akurat mogłabym posądzić G)
- o to, że ciągle ktoś do mnie przychodzi (owszem, czasem wpadł kolega na 2-3 godziny, kilka razy koleżanka, ze 2 razy w tym czasie ktoś przenocował), co zabawne - w czasie, kiedy P i G z nami oficjalnie nie mieszkali, to właśnie G mieszkał u M "na waleta".

Dyskusja skończyła się krótką kłótnią (bo uczestniczyliśmy w niej wszyscy), a mi postawione zostało ultimatum: albo pozbywam się zwierzaka, albo się wyprowadzam. Postanowiłam sie wyprowadzić.

Dzień przed przeprowadzką wywoziłam już różne drobiazgi. Wszystko miałam już popakowane i ustawione na środku pokoiku (pokój 8 metrów, w nim duże biurko, komoda, wersalka, półki wiszące już od wysokości 30cm nad podłogą), więc był porządnie zagracony i, żeby dostać się do wersalki trzeba było skakać nad całym dobytkiem (sporo się tego zebrało). W czasie mojej nieobecności nagrało się kolejne wejście moich współlokatorów:
[P] - K***a, ale syf!
[M] - Jak można żyć w takim bajzlu? Ja pi****le!
[P] - Czas już, żeby się wyniosła.
[M] - Można to przyspieszyć...

A po chwili kolejne wejście, gdzie słychać śmiech i po chwili plusk wody okraszony głosem M:
[M] - I po zwierzęciu...

Jak się domyślacie, po odsłuchaniu tego serce mi stanęło. Bałam się, bo nie wiedziałam czego dolali do akwarium. Aksolotl kolejną dobę spędził w innym pojemniku w roztworze Hoftlera, zmienianym kilkukrotnie w celu wypłukania zwierzaka z ewentualnych toksyn.

Przy zdawaniu kluczy dowiedziałam się od właściciela mieszkania, że wiedział o tym zajściu, ponieważ moi przezorni, już ex-współlokatorzy, powiedzieli mu o wszystkim, żeby nie mieć później problemów. Wiedzieli, że wszystko się nagrywa, do akwarium wlali zwykłej wody.

I pomyśleć, że takich ludzi traktowalam kiedyś jako bardzo dobrych kolegów, takich, ktorych zaprasza się na wakacje.

Mieszkanie studenckie

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 297 (321)
zarchiwizowany

#32765

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
O piekielności pseudohodowli słów kilka.

Podsłuchane w autobusie od siedzących za moimi plecami pań z psami marki york.
Jedna z pań miała sunię kupioną z "hodowli". Sunia jako "ostatnia w miocie nie dostała rodowodu" (bo jak wiemy, ostatnie rodowodu nie dostają...). Sunia ma chore nerki i jest na specjalnej diecie. Ale pani miała zapędy hodowlane i sunię pokryła. Bo przecież rasowa, po rodowodowych rodzicach, tylko pecha miała i ostatnia. Sunia urodziła 7 szczeniąt. "I one codziennie zdychały! Po jednym!". Zostały 3. Dwa pieski i jedna suczka, slaba, matka ją odrzuciła i trzeba było odkarmić ręcznie. Owa suczka została w rodzinie, dwa pieski zostały sprzedane. Suczka, a jakże! Ma chore nerki. I do interesu trzeba bylo jeszcze dołożyć, bo weterynarz, bo mleko dla szczeniaka... Pani pokryła suczkę ten raz i już więcej nie chce. Za duże koszty i za dużo stresu.
A druga pani? Druga pani też miała ostatniego szczeniaka z miotu... O ewentualnym kryciu nic nie mówiła.

Eh... Ciekawe czy dożyję czasów, kiedy ludzie zrozumieją, że każdy pies po hodowlanych rodzicach (czyli psach mających rodowów i licencję hodowlaną) otrzymmuje rodowód. Nawet ostatni w miocie. Nawet ten bez łapy czy z innym defektem. I czy ci wielcy miłośnicy zrozumieją kiedyś, że rozmnażanie psów z wadami to kopiowanie tychże wad, pogłębianie ich i krzywdzenie tych zwierząt?

MZK Toruń

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 104 (192)

1