Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

FaceOfInsane

Zamieszcza historie od: 28 kwietnia 2012 - 17:45
Ostatnio: 11 czerwca 2017 - 20:48
O sobie:

Nie jestem tym który zwątpił
I tchórzem co się poddał
Nie jestem buntownikiem,
Choć niewiele mi się tupodoba

  • Historii na głównej: 10 z 14
  • Punktów za historie: 5800
  • Komentarzy: 194
  • Punktów za komentarze: 983
 
zarchiwizowany

#45340

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Tuż przed świętami postanowiliśmy wybrać się z mężczyzną moim na święta do jego mamy, do Holandii. Ale żeby postanowieniu zadość się stała, trzeba było się tam jakoś dostać. Po przejrzeniu opcji przeróżnych i ogarnięciu naszych możliwości finansowych wybraliśmy pewną firmę przewozową. Był to tzw. mały przewóz osób, w którym kierowców nie obowiązuje używanie tachografów.
Termin przejazdu ustalony na czwartek, 5:00 rano. Co ważne, jechaliśmy z centrum Polski. Przewoźnik przyjechał i tu zaczęły się piekielności.
Na pierwszym postoju kierowca przyznał, że to jego pierwszy kurs i że nie śpi już od 19:00 poprzedniego dnia. Później było już tylko gorzej.
Zebraliśmy już 3 osoby, kiedy przyszło do następnego pasażera. Okazała się nim pijana w sztok panienka. Rad, czy nie rad, kierowca na własną odpowiedzialność (zniszczenia tapicerki w razie ponownego przywitania się ze śniadaniem, zachowań nieprzediwywalnych dla kierowcy i innych pasażerów etc) musiał ją wziąć. Doprawdy cudownie jechało się w oparach alkoholu, w nagrzanym samochodzie, co jeszcze bardziej potęgowało żuliettowaty zapach miss imprezy dnia poprzedniego.

Nareszcie, po 10 godzinach jazdy, przez Legnicę włącznie (SIC!) dojechaliśmy do Niemiec. Tu właśnie kierowca zaczął niedomagać zupełnie. Okazało się jednak, że jedzie z nami kierowca innej firmy (jako pasażer), który podjął się dalszej jazdy, bo widział, że dalsze kierowanie przez zmęczonego na śmierć jegomościa może się źle skończyć.
Następne schody zaczęły się, kiedy mieliśmy się przesiąść do innego busa (który miał rozwozić ludzi do jednego obszaru Holandii, do którego właśnie my jechaliśmy, żeby było sprawniej, co później okazało się totalną bujdą). Kierowcy mimo usilnych starań nie mogli się dogadać na której stacji tak właściwie mają się spotkać, czego skutkiem poznałam dokładnie wsystkie stacje benzynowe w promieniu 30km od Hannoveru. Kiedy w końcu odnaleźliśmy drugiego busa okazało się, że tkwi tam już od 1,5h. Pasażerowie spędzili ten czas poza autem, w nocy, w mrozie, w porywistym wietrze.
Kiedy przyszło do przesiadki, okazało się, że jedna z paczek którą mają przekazać kierowcy (firma świadczy również usługi kurierskie) jest źle zaadresowana. Kolejne pół godziny czekania, kiedy panowie próbowali ustalić od kogo i dokąd właściwie jest ta przesyłka.
Prawdziwy koszmar jednak zaczął się od tejże przesiadki właśnie. Znowu trafiliśmy na kierowcę żółtodzioba, który jechał ze swoim drugim w życiu kursem i nie spał już od... 20h. Nie przeszkadzało mu to jednak zupełnie w jechaniu z zawrotną prędkością po autostradzie przy jednoczesnym pisaniu sms'ów. Od ekranu telefonu odrywał wzrok dopiero wtedy, kiedy bus zaczynał wibrować od wypukłości umieszczonych na liniach przy pasie rezerwowym. Szczerze? Byłam praktycznie pewna, że mimo uwag pasażerów, w końcu wpakuje nas w barierki i tyle nas żywych zobaczą. Strachu dodawały jeszcze 2 podania w radiu o wypadkach busów Holandia - Polska tego samego dnia, w tym jeden z ofiarami śmiertelnymi.
Jakimś szczęściem cudownym udało nam się w końcu dojechać na miejsce w jednym kawałku. Po 25h jazdy, w dodatku przez Belgię (!). Gratuluję logistykowi pomysłu na ustalenie trasy przejazdu.

Niestety, na tym nie koniec historii. Jako, że nie było nas za bardzo stać na innego przewoźnika (ten był najtańszy) byliśmy zmuszeni wybrać busa powrotnego z tej samej firmy. Bardzo zależało nam, żeby wrócić na Sylwestra do Polski, więc zaklepaliśmy auto na 29-go wieczorem. Odpisano nam, że nie ma sprawy, kierowca będzie jeszcze dzwonił, żeby ustalić szczegóły. Owszem, zadzwonił, wieczorem dnia poprzedzającego wyjazd. Szkoda tylko, że następnego dnia nie dało się już do niego dodzwonić, a po pewnym czasie zaczął odrzucać połączenia. Zostaliśmy na lodzie, pewni, że nie uda nam się znaleźć busa o 23:00 na następny dzień. Na całe szczęście poratował nas mój szwagier, na stałe mieszkający w Holandii, który dość często kursuje do Polski. Polecił nam jednego przewoźnika i dał pieniądze, których brakowało, żeby nim pojechać. Finał? Wróciliśmy mega wygodnym samochodem, z 4 osobami na całe 9 miejsc, jako że specjalnie dla naszej dwójki, zamiast jednego posłali dwa busy i podzielili pasażerów. Cała podróż trwała nie 25, a niecałe 12 godzin.

Po powrocie chciałam napisać co sądzę o całej tej firmie. Niestety okazuje się, że kasują wszelkie negatywne komentarze, zostawiając tylko pochlebne opinie, których nawiasem mówiąc są na stronie aż 3.
Jednak internet prawdę Ci powie; otóż w firmie tej ciężko trafić na kierowcę z dłuższym stażem, jako, że wszystkich kantują z umowami, które to mają dostać 'po pierwszych kursach'. Umowy na zlecenie rzecz jasna.


I teraz jeszcze ciekawostka: chłopak, który zastąpił kierowcę opowiedział nam historię ze swojej firmy, w której to musiał składać podanie pisemne o 4h snu.
Nie mam więcej pytań.

usługi

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 178 (252)

#44065

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Coraz częściej widuję tu historie o piekielnej policji, tak więc postanowiłam, że przytoczę kilka przypadków jak to wygląda "od wewnątrz" i z jakimi piekielnościami muszą się zmagać sami niebiescy. Historie opowiedziane przez mojego rodziciela, glinę-emeryta, który pracował na stanowisku koordynatora. Wszystkie przytoczone przykłady i zgłoszenia są autentyczne.

1. Dlaczego np radiowóz przyjeżdża godzinę po zdarzeniu, a czasem i wcale?
Otóż kiedy dzwonicie na 997 wasz telefon odbiera dyspozytor(ka). To on przyjmuje lub odrzuca zgłoszenie. Później trafia ono do koordynatora i właśnie ten w miarę możliwości weryfikuje co właściwie przyjęto szczebel niżej. Niestety zazwyczaj dyspozytorki (bo najczęściej są to kobiety) nie mają pojęcia jakie zgłoszenia nadają się na interwencję, a jakie nie, więc przyjmują praktycznie wszystko jak leci. I tak oto ktoś pod waszym oknem okrada sklep, a policji ni widu ni słychu, bo jakaś pani Jola przyjęła zgłoszenie pt "Jakiś kundel zgwałcił moją rasową pudelkę, zróbcie coś z tym!". Koordynator musi użerać się wtedy z właścicielką futrzaka i tłumaczyć jej, że z taką sytuacją to może zadzwonić co najwyżej do związku kynologicznego. W czasie jednej takiej rozmowy nawarstwiają się pierdoły, które trzeba po kolei weryfikować i odwoływać, przez co przeciąga się to w nieskończoność, a radiowozy nie wiedzą gdzie właściwie mają jechać. Bo po co zatrudnić kogoś kompetentnego?

Tak samo sprawa wygląda z chorymi na manie prześladowcze/choroby psychiczne, którzy dzwonią na policję kilka razy w tygodniu/miesiącu i zgłaszają, że np prąd się z gniazdek ulatnia i lata po mieszkaniu chcąc ich zabić, albo, że ktoś ich śledzi/próbuje się dostać do mieszkania, itd. Kiedy dyspozytorzy połapią się, że ta sama osoba dzwoni dziesiąty raz z tą samą, irracjonalną sprawą zaczynają odrzucać zgłoszenia. I tu dopiero zaczyna się koszmar, bo oszołomy dzwonią wtedy częściej, zajmując linię, aż ktoś im nie "pomoże".
W takich właśnie przypadkach przydaje się myślenie i wyobraźnia, co w policji zdarza się obecnie coraz rzadziej.

Mój tato sprawę z morderczym prądem rozwiązał w prosty sposób: powiedział spanikowanej brakiem interwencji pani, coby przykładała do kontaktów suchą szmatę i kiedy "nasączy się" prądem wkładała ją do słoika. Na kilka miesięcy nastąpił spokój, po którym świrnięta kobietka zadzwoniła, że ma już cały pokój słoików i nie wie co z tym całym złapanym prądem zrobić ;)
Niestety prawdą jest, że mógł on sobie pozwolić na takie zachowanie tylko ze względu na wysokie stanowisko. Gdyby pierwszy lepszy posterunkowy wypalił takie coś do obywatela miałby zapewne później problemy. A szkoda, bo z niektórymi można walczyć tylko ich własną bronią.

2. Mandaty.
Otóż młodzi policjanci skazani na patrole uliczne wcale nie wlepiają wam ich ze swojej wrodzonej złośliwości. Mają wydane polecenie wypisania tylu, a tylu mandatów w czasie służby, inaczej nie dostaną premii. Dlatego strzeżcie się amatorzy piwka w plenerze.

3. Brak reakcji.
Często słyszy się historie, w których policjanci nie interweniują w trakcie np. bójki ulicznej, rozbestwienia jakiejś grupy dresów, etc. Prawda jest taka, że dwóch policjantów (bo właśnie tyle jest w patrolu) nie rzuci się na dwudziestoosobową rozsierdzoną bandę i mają to polecone nawet przez przełożonych. Moglibyście spytać czemu, przecież mają broń, etc? Przytoczę tekst z kultowego polskiego filmu; "Chcesz kogoś uderzyć? Uderz policjanta - nie odda, bo się boi" i tak, jak w filmie pada "Nie się boi, tylko nie może, bo paragrafy nie pozwalają." I niestety prawdą jest, że policja w Polsce ma praktycznie związane ręce, bo każde użycie broni, lub przemocy może oznaczać poważne problemy, lub nawet wydalenie z pracy, czy wyrok.

4. Wyszkolenie.
Kiedyś młody policjant mógł wyjść na ulicę dopiero po długich szkoleniach i tylko w asyście starszego stopniem i doświadczeniem gliny. Dziś kociarstwo wypuszcza się zaraz po szkole policyjnej w zupełnie zielonych duetach na zasadzie "a teraz radźcie sobie sami".

5. Przenoszenie komendantów z miejsca na miejsce.
Kiedyś jeden komendant był przypisany do jednego posterunku/rewiru przez długie lata. Znał on tam większość oprychów, powiązań, etc. Najlepszym przykładem może być przypadek, w którym na miejscu włamania komendant patrząc po stylu działania złodziei, wiedział gdzie zadzwonić po informacje gdzie są fanty z grabieży, gdzie obecnie przebywają sprawcy i ile z tego już zdążyli upłynnić.
Dziś policjant, który przepracuje kilka lat w jednym miejscu przenoszony jest w następne, którego nie zna wcale i tak w koło Macieju.

Przyczyn powolnej i mało skutecznej pracy policji jest wiele więcej, jednak większość z nich bierze się z coraz gorszego szkolenia, absurdalnych przepisów, biurokracji i ludzi, którzy wzywają panów w smutnym kolorze blue do najmniejszej drobnostki. Tak więc nie wieszajcie psów na policjantach na patrolach i tych, którzy przyjeżdżają godzinę po zgłoszeniu. To najczęściej naprawdę nie ich wina.

policja

Skomentuj (79) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 444 (624)

#35833

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Niestety, z racji roku urodzenia miałam (nie)przyjemność załapać się do gimnazjum. W przybytku owym gabinet swój miała pani stomatolog. Dzieciaki mogły leczyć się u niej za darmo, ale na początku roku rodzice mieli dostarczyć podpisany świstek, czy się na to zgadzają, czy nie. Kiedy owe orzeczenia rozdawano, nie było mnie w szkole, ale nic straconego; od dawien dawna miałam "własną" dentystkę, a brak dostarczonej zgody jest w końcu równoważny z jej brakiem na leczenie leczenie w ogóle.
Otóż, jak się okazało - nie.

AKT I

W środku lekcji do klasy weszła asystentka dentystki i nakazała, że "wszystkie dzieciaki, które nie dostarczyły orzeczenia, mają iść do gabinetu, bo brak kartki oznacza zgodę" (SIC!). Pomyślałam sobie, że po drodze (całe 3 piętra) wszystko wyjaśnię. Wytłumaczyłam kobiecie, że mam już dentystkę, do której regularnie chodzę. Stwierdziła, że to i tak będzie tylko rutynowa kontrola stanu uzębienia, więc nie będzie to miało żadnego wpływu na moje dotychczasowe leczenie.

Wchodzimy do gabinetu (ja i moje dwie koleżanki). Padło na to, że na fotel usiadłam ostatnia, ale obie (co ważne) cały czas były w gabinecie.
Dentystka pogmerała mi w zębach, po czym stwierdziła, że mam powierzchowną próchnicę zęba i trzeba będzie wiercić. Ja na to, że nie zgadzam się na zabieg, co zbyła słowami "jak już usiadłaś, to ci go zrobię, nie będziesz mi tu pyskować". Wybór miałam prosty - albo siedzieć cicho, albo zrobić burdę i wyrwać się z fotela.

Niestety był to mój ostatni rok, w którym walczyłam o czerwony pasek, coby się dostać do dobrego liceum, więc wybrałam to pierwsze, żeby nie psuć wywalczonej cudem oceny z zachowania.

No więc siedzę, a dentystka pyta się, czy chcę znieczulenie.
Tu, co ważne, odmówiłam, jako, że nigdy wcześniej znieczulenie nie podziałało na mnie jak powinno (jak się okazało w późniejszej części historii potrzeba było poczwórnej dawki, żeby mój organizm w ogóle zaczął na nie reagować).
Dentystka przyjęła to do wiadomości, po czym wykonała zabieg, zaplombowała ubytek, wszystko cacy.

AKT II

Budzę się w nocy, z potwornym bólem wcześniej wierconego zęba. Jakoś wytrzymałam do ranka. Wtedy to przyznałam się rodzicom, że dałam sobie rozwiercić zęba bez ich wiedzy i zgody. Tatko mój, wyczulony strasznie na przepisy prawne, wkurzył się niemożebnie, że mimo braku zgody, wykonano zabieg. Pojechał do szkoły, znalazł dentystkę, która, kolokwialnie mówiąc, spieprzyła sprawę i zawarł umowę, że pojedzie ze mną do "porządnego" dentysty, a ona pokryje koszty leczenia. Przystała na te warunki, więc padre w te pędy wrócił do domu i zabrał mnie do lekarza.
Wynik - zgorzel, leczenie kanałowe, usuwanie korzenia i nieskończone zdziwienie dentysty, jak można było otworzyć ząb i widząc, że nadaje się do poważnego leczenia, tak o, zaplombować go, że niby "wszystko w porządku".

Tak czy siak, słowo się rzekło, po naprawieniu zęba, tata pojechał poinformować panią doktor, że jej niekompetencja wyniosła nas ok 300 zł, które zobowiązała się pokryć (dostarczając jej rachunek z dokładnym kosztorysem). Jak nietrudno się domyślić piekielna dentystka sadystka uznała, że nic takiego nie mówiła i chcemy ją okraść.
Rodziciel dość mocno się zirytował i oznajmił, że skoro nie można się dogadać polubownie, to sprawa skończy się w wyższej instancji, bo nie dość, że kobieta popełniła błąd w sztuce, to jeszcze wykonała zabieg bezprawnie (nie miałam wtedy jeszcze skończonych 16 lat, żeby mieć choć minimalne prawo decydować o sobie od strony prawnej).

Żeby udowodnić pierwszy aspekt potrzeba było mojej karty leczenia, którą to tata otrzymał.
I tu pojawiła się jeszcze jedna niezgodność - pani doktor wpisała, że podała mi 2ml leku znieczulającego w jednej ampułce.
Tu dopiero ostatecznie się pogrążyła, ponieważ:
a) sfałszowała dokumentację lekarską wpisując, że w ogóle podała mi znieczulenie
b) podana dawka leku, według biegłego mogłaby znieczulić konia na dwa dni
c) nie istnieją ampułki owego leku o wartości 2ml, jedynie 1,7ml

Sprawa skończyła się sądzie.
Smaczki?
Zastraszenie dziewczyn, które były wtedy w gabinecie, żeby zeznawały na jej korzyść.
Tłumaczenie, że nie zauważyłam, kiedy dawała mi znieczulenie, bo lampa świeciła mi w oczy (SIC!).
Wykłócanie się, że przecież byłam dorosła (SIC! vol.2), więc miała prawo wykonać mi zabieg bez zgody rodziców (już nawet nie skomentowałam, że mojej zgody również nie miała).
+ Na jaw wyszło fałszowanie dawek podawanych dzieciom, w celu wyłudzenia pieniędzy od NFZ.

W każdym razie sprawę wygraliśmy, a dentystka musiała zwrócić koszty mojego leczenia + sądowe (jak to było? chciwy dwa razy traci?).

Ostatnio byłam też odwiedzić stare, szkolne mury.
Zerknęłam na drzwi od gabinetu stomatologicznego. Na tabliczce widniało nazwisko zupełnie niepodobne do tego, którym podpisywała się felerna pani doktor.

gimnazjum

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 667 (715)

#30757

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zachciało mi się prawa jazdy.
Jako, że przepisy co do wieku zdawania na "pełne" A miały się zmienić, ta właśnie kategoria poszła na pierwszy ogień.

Poszłam, kurs odbyłam, wszystko pięknie ładnie, instruktor nie ma zastrzeżeń. Teraz nic, tylko iść do WORDu i zaliczyć nieszczęsny egzamin.

Tak więc przychodzę na umówioną godzinę i czekam. Wyczytano mnie, więc wstaję i idę na placyk. Podchodzę do egzaminatora i już widzę, że dobrze nie będzie. Facet zmierzył mnie od stóp do głów (wytatuowane i wykolczykowane takie), z miną dezaprobaty z serii "co za dziwadło" i prychnął ni to ze śmiechu, ni z pogardy. Staram się nie zwracać uwagi i trzymać nerwy na wodzy.

No ale niech zacznie się egzamin; losowanie, sprawdzanie świateł i płynów - wszystko ok. Jeszcze tylko założyć kask i do manewrów. Kiedy tylko wzięłam go do ręki i poczęłam nakładać na czerep usłyszałam:
- Phi, ty dziewczynko umiesz chociaż kask założyć? Może Ci pomóc? - I w śmiech z pomocnikiem (na A zawsze oprócz egzaminatora jest druga osoba, która odwozi motor do WORDu, jakby zdający na trasce coś odwalił).
W tym momencie szlag mnie trafia, ale najgrzeczniej jak umiem wycedziłam przez zęby:
- Nie trzeba, dam sobie radę sama.

Jak powiedziałam, tak też zrobiłam. Wsiadam na motor, robię wszystko co trzeba (lusterka, obejrzenie się w jedną, w drugą, etc) i ruszam. Zrobiłam 5 ósemek i slalom, wszystko pięknie ładnie. Chcę przejść do górki, na co egzaminator:
- Niezaliczone, manewr do powtórki.
Ja lekkie WTF, ale ok, może lekko najechałam na linię, może pomyliło mi się i zrobiłam o jedną ósemkę za mało, więc ruszam. Na to facet mnie stopuje:
- Dziękuje, egzamin zakończony negatywnie.
Ja lekki karpik i pytam dlaczego. Na to, w odpowiedzi słyszę:
- Nie obejrzała się pani przed ruszeniem.
Ja już ledwo utrzymuję cierpliwość i mówię:
- Przecież się obejrzałam, w obie strony.
Na co widzę cwaniacki uśmiech i odpowiedź:
- Widocznie za mało, bo nie widziałem.

Mi w tym momencie szczęka do ziemi opadła i zastygła z grymasem niedowierzania. Już mam się odezwać, na co przemiły pan, że mogę się odwołać, ale niewiele mi to da, skoro nie umiem jeździć (swoją drogą ciekawe jak zdążył to ocenić?). Ok, przełknęłam wszystko, co chciałam w tym momencie powiedzieć, pożegnałam się i wróciłam do domu.

Nie zgadzając się z opinią powyższego pana co do moich umiejętności, podeszłam do egzaminu ponownie. Trafiłam na innego egzaminatora, zdałam. Czyli widać jednak jeździć umiem.

Poczytałam później z ciekawości opinie o egzaminatorze - większość osób, która je napisała stwierdziła, że facet wybitnie nie lubi kobiet za kierownicą i 90% oblewa. Na motorze nie przepuścił ponoć żadnej. Mimo skarg nadal pracuje.
Jakim prawem seksistowskie uprzedzenia tego człowieka mają mieć wpływ na wynik egzaminu pytam się?

WORD

Skomentuj (73) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 572 (704)