Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

FaceOfInsane

Zamieszcza historie od: 28 kwietnia 2012 - 17:45
Ostatnio: 11 czerwca 2017 - 20:48
O sobie:

Nie jestem tym który zwątpił
I tchórzem co się poddał
Nie jestem buntownikiem,
Choć niewiele mi się tupodoba

  • Historii na głównej: 10 z 14
  • Punktów za historie: 5800
  • Komentarzy: 194
  • Punktów za komentarze: 983
 

#78456

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Z serii piekielni wynajmujący.

W zeszłym roku z przyjaciółmi postanowiliśmy przeprowadzić się z małego miasteczka do miasta wojewódzkiego, w którym to studiujemy i pracujemy. Jako, że mieliśmy pod opieką psa, a w planie był kolejny - szukaliśmy domku z podwórkiem, coby psiaki poza spacerami miały dostęp do wybiegu i powietrza.

Po niedługich poszukiwaniach znaleźliśmy domek z podwórkiem. Co ważne w historii domek znajdował się na posesji wynajmującego, na której stoi również jego dom. Oczywiście przed podpisaniem umowy oznajmiliśmy panu Markowi (imię zmienione), że wprowadza się z nami czworonóg, a już niedługo pojawi się następny. Stwierdził, że nie ma problemu i że zdecydowanie woli psy niż np małe dzieci. Sprawiał wrażenie miłego, starszego pana i nie miał nic przeciwko psom, więc umowa została podpisana.

Pierwsze zgrzyty zaczęły się dość szybko. Panu Markowi pies nagle zaczął przeszkadzać, bo czasem załatwiał swoje potrzeby na podwórku. Oczywiście sprzątaliśmy sumiennie psie ekskrementy, jednak to nie obchodziło wynajmującego. Pies od tego momentu miał praktycznie zakaz wstępu na podwórko, a wszelkie zażywanie przezeń świeżego powietrza miało odbywać się na spacerach poza jego obręb.

Zagryźliśmy zęby, wszak umowa podpisana tylko na rok. Jednak to był dopiero początek.

Przy okazji prac podwórkowych pan Marek zaczął zaglądać nam w okna i sprawdzać co dzieje się w środku. Pewnego razu przyszedł i widząc, że dom nie jest w idealnym porządku, zaczął się na nas drzeć, że mamy burdel i co to w ogóle ma być. Gwoli ścisłości - wynajmujący jest pedantem i każdy pyłek kurzu czyni dom "zasyfionym". Dzień czy dwa później znowu przyszedł, przepchnął się w drzwiach przyjacielowi, który mu otworzył i zaczął robić zdjęcia po całym domu, "dokumentując burdel". Uwagi, że nie życzymy sobie takich zachowań i że w świetle prawa* to co robi jest przestępstwem, nie zrobiły na nim wrażenia.

Kolejna piekielność objawiła się podczas wymiany mebli. Te, z którymi wynajęty był dom nadawały się praktycznie do niczego, a sam wynajmujący stwierdził, że możemy z nimi zrobić co chcemy. W czasie wymiany z rogów wyłoniła się dorodna kolonia grzyba. Na tyle uparta, że ani oczyszczenie ściany i odmalowanie jej na nowo, ani pochłaniacze wilgoci nic nie dały. Pan Marek na zgłoszony problem stwierdził, że mamy otwierać okna, to grzyba nie będzie. W styczniu. Kiedy temperatury dochodziły do -20.

Kiedy pojawił się drugi pies, czara goryczy się przelała. Mimo, że panu Markowi pies nr 1 przestał przeszkadzać, bo wychodził poza podwórko, drugi stał się przyczyną otwartej wojny. I nieważne, że wyprowadzaliśmy oba czworonogi na spacer - usłyszeliśmy, że on się na żadne psy nie zgadzał i możemy "wyp**dalać". Pomijając już fakt, że pewnego razu znalazł kocią kupę na podwórku i zrobił nam karczemną awanturę, w której oznajmił, że jeśli zobaczy, że pies się pałęta, to "za*ebie go kijem".

W trybie natychmiastowym zaczęliśmy rozglądać się za nowym domem. Na szczęście dosyć szybko znaleźliśmy alternatywę, co oznajmiliśmy panu Markowi. Nagle okazało się, że psy mu wcale nie przeszkadzają, o ile są wyprowadzane poza teren posesji i że wypowiedzenie umowy jest naszym widzimisię, więc nie odda nam kaucji. Do tego wyparł się absolutnie wszystkich obelg i innych gróźb rzucanych pod naszym adresem, a trochę tego było.

O nie, tak rozmawiać nie będziemy.
Zaprosiliśmy pana Marka na rozmowę, na której zaproponowaliśmy polubowne rozwiązanie umowy. Biorąc pod uwagę wcześniejsze wypieranie się swoich słów i postanowień, postanowiliśmy nagrać dyskusję. Oczywiście był on jak najbardziej za polubownym rozwiązaniem, jednak nie chciał nawet słyszeć o zwrocie kaucji. Kiedy usłyszał, że rozwiązując ją w ten sposób jest zobowiązany do zwrotu pieniędzy, oznajmił, że w takim razie on nic rozwiązywać nie będzie i albo my wypowiemy najem tracąc kaucję, albo mieszkamy dalej.

Na szczęście prawo obce nam nie jest i uświadomiliśmy pana Marka, że w imię Art.682 KC** możemy zerwać umowę ze wskazaniem jego winy w związku z grzybem, który w międzyczasie zaczął wierzyć już w Boga, zwłaszcza, że domownicy zaczęli uskarżać się na objawy związane z zatruciem tym rosnącym na ścianie paskudztwem. Ponadto, na nasze szczęście przyznał się do najść i robienia zdjęć bez zgody i poplątał się w zeznaniach, podając 3 różne wersje jego stosunku do psów. W ciągu 20 minut stwierdził kolejno, że nie zgadzał się na żadne psy, potem, że zgadzał się na jednego, a na samym końcu uznał, że nie ma nic przeciwko, o ile wychodzą na zewnątrz.

Do tego nagle zaczęło mu zależeć na rozlatujących się meblach i już kombinował jak by tutaj nie oddać kaucji na każdy możliwy sposób. Na naszą korzyść przemówił podpisany przez niego in blanco protokół zdawczo odbiorczy domu.
Przedstawiliśmy mu to wszystko, stwierdzając, że zależy nam na polubownym załatwieniu sprawy, a jemu samemu też powinno, zważając na okoliczności. Pan Marek ani o tym myśli i już zapowiedział, że idzie do swojego prawnika, i jak chcemy to możemy to wszystko załatwić w sądzie.

Na szczęście już za 3 tygodnie wyprowadzamy się do nowego lokum, ale wszyscy chodzą po domu znerwicowani, zastanawiając się co znowu nasz "uroczy starszy pan" wymyśli, żeby tylko zatruć nam życie. Mamy nadzieję, że do pana Marka coś dotrze, bo nikomu z nas nie chce użerać się po sądach, a o koszmarnym wynajmie chcemy zapomnieć jak najszybciej po wyprowadzce.

* Art.193.KK Kto wdziera się do cudzego domu, mieszkania, lokalu, pomieszczenia albo ogrodzonego terenu albo wbrew żądaniu osoby uprawnionej miejsca takiego nie opuszcza, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do roku.

**Jeżeli wady najętego lokalu są tego rodzaju, że zagrażają zdrowiu najemcy lub jego domowników albo osób u niego zatrudnionych, najemca może wypowiedzieć najem bez zachowania terminów wypowiedzenia, chociażby w chwili zawarcia umowy wiedział o wadach.

wynajem

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 145 (153)

#69411

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Postanowiłam zmienić poradnię endokrynologiczną, jako, że w ostatniej działy się cuda na kiju, walki emerytek i inne dantejskie sceny, o czasie czekania na wizytę nie wspominając.
Udałam się więc do tegoż przybytku niedoli po kserokopię karty pacjenta.

Najpierw dostałam ochrzan, że nie pamiętam numeru karty (którego nikt nigdy mi nie podawał, wszystko na nazwisko). Kiedy wreszcie panie w rejestracji ją znalazły okazało się, że kopia do odbioru za dwa tygodnie. Kopia, czyli w tym przypadku 5 kartek do skserowania. Potrwałoby to może z minutę na miejscu. Uznałam, że nie będę specjalnie jeździć drugi raz, więc poprosiłam o kartę w celu zrobienia jej zdjęć (w końcu i tak liczą się zawarte w niej informacje, nie sposób w jaki je przekażę następnemu lekarzowi).

Pani i władczyni z okienka mówi, że owszem, mogę zrobić zdjęcia, ale poza okienko karta nie wyjdzie i kurczowo trzyma ją w rękach, bylebym tylko nie mogła jej sięgnąć. I na nic tłumaczenie, że przecież chcę ją położyć na "parapecie" po drugiej stronie okienka i zrobić zdjęcia, zwłaszcza, że w ten sposób nie zablokuję kolejki. A przecież nie zrobię zdjęć, jak ona będzie tę kartę trzymać niczym Gollum pierścień. Nie, nie i już.
Jestem wyjątkowo miłą i grzeczną osobą jeżeli chodzi o załatwianie wszelkich spraw, czasem nawet zbyt grzeczną, jednak w końcu puściły mi nerwy i praktycznie wyrwałam jej tę kartę z rąk, przy okazji dobitnie mówiąc co o tym sądzę.

Zrobienie zdjęć zajęło minutę, dyskusja z babą z rejestracji - 10 minut.

Skarga złożona. Dalej nie rozumiem co ma na celu takie utrudnianie ludziom życia.

NFZ

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 322 (368)

#66928

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pojechałam z mamą na tournée po mieście w celu załatwieniu kilku spraw.
Zaparkowałam pod ogrodzonym blokowym ogródkiem, a mama poszła w tym czasie załatwić jedną ze wspomnianych wcześniej spraw.

Jako, że siedziałam w aucie i nie miałam za bardzo co robić - zaczęłam obserwować przechodzących ludzi.
Moją uwagę zwróciła staruszka - kręciła się przez dobre 5 minut przy ogrodzeniu zachowując się jak złodziej, który ma zaraz coś ukraść. Okazało się, że czekała na moment, kiedy nikogo w pobliżu nie będzie. Nie wpadła na to, że ktoś może siedzieć w zaparkowanym 2 metry dalej samochodzie.
Kiedy doczekała się pustej uliczki, spojrzała jeszcze raz po kolei na wszystkie okna bloku (nie był zbyt duży), wsadziła rękę do torby i wyjęła kilka kawałków jedzenia. Przełożyła rękę przez ogrodzenia i wrzuciła je w krzaki, jeszcze raz dokładnie się oglądając, po czym dała jak najszybciej wióra.

Znam wiele historii znajomych, którzy udaremnili swoim psom zjedzenie kiełbasy nabitej szpilkami, czy inną trutką, a zachowanie staruszki było tak podejrzane, że od razu skojarzyłam fakty.
Wysiadłam z auta, poszłam do domofonu i zadzwoniłam pod pierwszy lepszy adres. Otworzył mi starszy pan; spytałam czy ktoś w bloku ma psa albo innego zwierzaka, bo widziałam, że jakaś kobieta podrzuca podejrzanie wyglądające kawałki jedzenia na ich podwórko. Mężczyzna nie kojarzył za bardzo jaki jest stan zwierzaków w kamienicy, ale obiecał powiadomić sąsiadów, żeby w razie czego uważali na swoich podopiecznych.

Niestety, nie byłam w stanie znaleźć rzuconego w krzaki jedzenia, ale mam nadzieję, że żadne zwierzę na nie nie trafi :/

zwierzęta

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 269 (323)

#63657

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Bank. Ludzi sporo, kolejka siedzi grzecznie na krzesełkach, kasy typu siedzącego (biurko + 2 krzesełka).
Przy jednej z kas małżeństwo, przy drugiej jakaś pani. Ta druga widocznie z bardziej skomplikowaną sprawą, bo pani obsługująca stanowisko musiała wstać i pójść po jakieś druczki etc.

Wtem wchodzi ON; ocenia sytuację i myk - pakuje się na krzesełko obok obsługiwanej pani, zupełnie ignorując jej obecność. W tym samym momencie wraca pani obsługująca kasę, której ten od razu zaczyna przedstawiać powód swego przybycia. Pracownica mówi mu, że w tej chwili obsługuje siedzącą kobietę, a jeśli on chce coś załatwić to niech ustawi się jak cywilizowany człowiek w kolejce. Facet nabrał koloru purpury; i nieznoszącym sprzeciwu tonem zagrzmiał
- Jak już usiadłem to masz mnie obsłużyć!
Pani z kasy dalej swoje:
- Obowiązuje kolejka, a do tego nie skończyłam jeszcze obsługiwać pani. Proszę czekać na swoją kolej.
- JA NA CIEBIE ZŁOŻĘ SKARGĘ! - wrzasnął, po czym wstał i wyszedł trzaskając drzwiami.

Nie rozumiem tylko skąd ludzie biorą taki tupet i jak to możliwe, że życie nie uczy ich krzty pokory?

bank

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 527 (579)

#62801

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia z mojej pierwszej stłuczki.

Na początku zeszłego roku w końcu zmotywowałam się do dorobienia sobie kategorii B. Prawko zdane, dokument odebrany.
Żeby od razu uniknąć komentarzy, że przedstawiona sytuacja była moją winą etc, bo świeży kierowca - pragnę nadmienić, że prawo jazdy miałam wtedy od 2 lat, tylko inną kategorię, a obycia z samochodem i przepisami tata uczył mnie odkąd zaczęłam sięgać nogami pedałów, więc swoje już przejeździłam.

Tak czy siak - jadę sobie grzecznie, mam już wjeżdżać na skrzyżowanie (miałam zielone), gdy nagle przede mną wyrasta jebitne dziursko (ja wiem, że u nas to norma, ale w samym centrum miasta to może trochę dziwić). Nie jechałam szybko, więc wyhamowałam, wrzucam jedynkę, zaczynam ruszać, gdy nagle ŁUP. Ktoś wpakował mi się w tył. Ja rozumiem, żeby jeszcze tuż po hamowaniu, ale coś takiego?
Wysiadam, a kierowca drugiego auta wyskakuje na mnie z krzykiem, że co ja robię, że zielone, że ja mam jechać, że powoduję zagrożenie.
O nie, tak się bawić nie będziemy, wszak to on nie zachował bezpiecznej odległości. Ot złota zasada: w 99% przypadków, gdy ktoś wiedzie wam w tył - jest to jego wina.

Zjechaliśmy na bok, mówię, że spisujemy oświadczenie o winie, na co facet wkurzony;
- A co pani chce niby w nim pisać?
- Ja? To pan wjechał mi w tył.
- TO BYŁA PANI WINA. NA ZIELONYM SIĘ JEDZIE!
Sprzeczałam się z nim dłuższą chwilę, po czym piekielny stwierdził, że dzwoni na policję. A proszę bardzo, niech dzwoni.

Policjanci przyjechali, zebrali dokumenty od uczestników kolizji, po czym któryś żartem rzucił, że "ho, ho, 6 dni temu wydane, a tu już taki pech". W tym momencie w głowie piekielnego wskoczył jakiś trybik i jak nie zacznie się awanturować, że trzeba mi wystawić mandat, bo powinnam mieć zielonego listka naklejonego na szybę (przepis ten ciągle nie wszedł w życie), że tacy jak ja nie powinni się po drogach poruszać i tak dalej. Policjanci rozmówili się krótką chwilę, po czym wystawili mandat na 300 zł i 6 pkt karnych... piekielnemu :)
Bardzo współczuję im późniejszej godziny tłumaczenia facetowi, że to była jego wina, a ja mimo zielonego mogłam zahamować.

Gość praktycznie nie hamował, tylko zjechał na bok. Co ciekawe zamiast uciekać w prawo, gdzie miał wolny pas - odbił w lewo, prawie uderzając w barierę. Przez całą resztę zajścia (i w kłótni ze mną i policjantami) praktycznie nie mógł odkleić się od telefonu, który trzymał w prawej ręce. Nie sądzę, aby była to kwestia przypadku. Moim zdaniem facet po prostu gadał przez telefon albo wysyłał smsa nie patrząc na drogę, a kiedy wyrosła przed nim przeszkoda pociągnął kierownicę jedyną ręką, którą na niej trzymał - czyli lewą.
Facet właśnie jechał sprzedać samochód. Rozwalony przód chyba nie przekonał kontrahenta do zakupu :D

kolizja

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 383 (497)

#62444

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia może nie tyle piekielna, co rozbrajająca głupotą piekielnego.

Przyjaciel mój prowadzi sklep w pasażu handlowym. Pewnego dnia musiał na chwilę wyjść (dosłownie na chwilkę, rozmienić pieniądze, do lokalu naprzeciwko). Niestety chwila nieobecności zaowocowała zniknięciem telefonu, który leżał pod ladą.
Zdarzyło się to nie pierwszy raz w tym pasażu, więc od razu sprawdzono monitoring - faktycznie, dwóch gości wchodzi, gada ze sobą, po czym jeden korzystając z nieobecności kolego wchodzi do lokalu i po chwili wychodzi z telefonem w ręku.

Złodziej mocno się naciął, bo kumpel miał zainstalowanego antywirusa, który przy okazji ma funkcję lokalizacji telefonu. Przy współpracy z policją telefon dość szybko wrócił do prawowitego właściciela. Okazało się, że adres podawany przez antiwirus pokrywał się z miejscem zamieszkania znanego na osiedlu pasera, u którego to właśnie telefon znaleziono. Jednak nie był to nasz złodziej, a jego towarzysz; dajmy na to Roman Złodziejski. Roman za nic nie chciał powiedzieć jak nazywa się jego towarzysz zbrodni. Na szczęście imię i nazwisko złodzieja "właściwego" poznaliśmy tego samego dnia. Jak?
Przyjaciel podpiął telefon do komputera, a tam po podłączeniu zamiast oryginalnej nazwy urządzenia (czyt. firmy i modelu) wyświetliło się:
Janusz Kradziejowski (imię zmienione, jakby kto się nie domyślił ;)

I tak oto bardzo mądry złodziej sam ułatwił jego ujęcie :)

telefon złodziej

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 359 (413)

#56493

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Może wyda się to mało piekielne, jednak sytuacja jest dla mnie wyjątkowo nieprzyjemna i nie wiem co z nią zrobić.

Jestem osobą dość charakterystyczną wizualnie, do tego czasem pozuję do zdjęć jako tzw 'modelka alternatywna'.
Kilka dni temu znajoma podesłała mi link do konta na najpopularniejszym portalu społecznościowym w Polsce, na którym osoba zamieszcza moje zdjęcia jako własne. Mało tego, kiedy zwróciłam jej uwagę, że jest to kradzież wizerunku - zmieniła wirtualne imię i nazwisko na moje i upodobniła swój profil aby jak najbardziej podobny był do 'oryginału'.

To samo w sobie by mi nie przeszkadzało (tak bardzo); wszak naśladownictwo najwyższą formą uznania.
Niestety osoba ta nie ogranicza się do 'bycia', ale żywnie bierze udział w internetowych dyskusjach na stronach, gdzie można komentować przez wspomniany portal, prezentując w nich poziom trolla z usuniętymi 3/4 mózgu. Od czasu kiedy odkryłam jej istnienie, aktywność wzmogła się na tyle, że sporo ludzi pisze do mnie i obraża się o rzeczy, które napisał mój samozwańczy klon.

Administracja portalu na zgłoszenia nie reaguje, a możliwość pisania wiadomości do tej osoby została przez nią zablokowana.
Ma ktoś jakiś pomysł co mogę z tym zrobić, zanim wspomniana jednostka zszarga do końca moją opinię?

internet

Skomentuj (37) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 557 (643)

#44065

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Coraz częściej widuję tu historie o piekielnej policji, tak więc postanowiłam, że przytoczę kilka przypadków jak to wygląda "od wewnątrz" i z jakimi piekielnościami muszą się zmagać sami niebiescy. Historie opowiedziane przez mojego rodziciela, glinę-emeryta, który pracował na stanowisku koordynatora. Wszystkie przytoczone przykłady i zgłoszenia są autentyczne.

1. Dlaczego np radiowóz przyjeżdża godzinę po zdarzeniu, a czasem i wcale?
Otóż kiedy dzwonicie na 997 wasz telefon odbiera dyspozytor(ka). To on przyjmuje lub odrzuca zgłoszenie. Później trafia ono do koordynatora i właśnie ten w miarę możliwości weryfikuje co właściwie przyjęto szczebel niżej. Niestety zazwyczaj dyspozytorki (bo najczęściej są to kobiety) nie mają pojęcia jakie zgłoszenia nadają się na interwencję, a jakie nie, więc przyjmują praktycznie wszystko jak leci. I tak oto ktoś pod waszym oknem okrada sklep, a policji ni widu ni słychu, bo jakaś pani Jola przyjęła zgłoszenie pt "Jakiś kundel zgwałcił moją rasową pudelkę, zróbcie coś z tym!". Koordynator musi użerać się wtedy z właścicielką futrzaka i tłumaczyć jej, że z taką sytuacją to może zadzwonić co najwyżej do związku kynologicznego. W czasie jednej takiej rozmowy nawarstwiają się pierdoły, które trzeba po kolei weryfikować i odwoływać, przez co przeciąga się to w nieskończoność, a radiowozy nie wiedzą gdzie właściwie mają jechać. Bo po co zatrudnić kogoś kompetentnego?

Tak samo sprawa wygląda z chorymi na manie prześladowcze/choroby psychiczne, którzy dzwonią na policję kilka razy w tygodniu/miesiącu i zgłaszają, że np prąd się z gniazdek ulatnia i lata po mieszkaniu chcąc ich zabić, albo, że ktoś ich śledzi/próbuje się dostać do mieszkania, itd. Kiedy dyspozytorzy połapią się, że ta sama osoba dzwoni dziesiąty raz z tą samą, irracjonalną sprawą zaczynają odrzucać zgłoszenia. I tu dopiero zaczyna się koszmar, bo oszołomy dzwonią wtedy częściej, zajmując linię, aż ktoś im nie "pomoże".
W takich właśnie przypadkach przydaje się myślenie i wyobraźnia, co w policji zdarza się obecnie coraz rzadziej.

Mój tato sprawę z morderczym prądem rozwiązał w prosty sposób: powiedział spanikowanej brakiem interwencji pani, coby przykładała do kontaktów suchą szmatę i kiedy "nasączy się" prądem wkładała ją do słoika. Na kilka miesięcy nastąpił spokój, po którym świrnięta kobietka zadzwoniła, że ma już cały pokój słoików i nie wie co z tym całym złapanym prądem zrobić ;)
Niestety prawdą jest, że mógł on sobie pozwolić na takie zachowanie tylko ze względu na wysokie stanowisko. Gdyby pierwszy lepszy posterunkowy wypalił takie coś do obywatela miałby zapewne później problemy. A szkoda, bo z niektórymi można walczyć tylko ich własną bronią.

2. Mandaty.
Otóż młodzi policjanci skazani na patrole uliczne wcale nie wlepiają wam ich ze swojej wrodzonej złośliwości. Mają wydane polecenie wypisania tylu, a tylu mandatów w czasie służby, inaczej nie dostaną premii. Dlatego strzeżcie się amatorzy piwka w plenerze.

3. Brak reakcji.
Często słyszy się historie, w których policjanci nie interweniują w trakcie np. bójki ulicznej, rozbestwienia jakiejś grupy dresów, etc. Prawda jest taka, że dwóch policjantów (bo właśnie tyle jest w patrolu) nie rzuci się na dwudziestoosobową rozsierdzoną bandę i mają to polecone nawet przez przełożonych. Moglibyście spytać czemu, przecież mają broń, etc? Przytoczę tekst z kultowego polskiego filmu; "Chcesz kogoś uderzyć? Uderz policjanta - nie odda, bo się boi" i tak, jak w filmie pada "Nie się boi, tylko nie może, bo paragrafy nie pozwalają." I niestety prawdą jest, że policja w Polsce ma praktycznie związane ręce, bo każde użycie broni, lub przemocy może oznaczać poważne problemy, lub nawet wydalenie z pracy, czy wyrok.

4. Wyszkolenie.
Kiedyś młody policjant mógł wyjść na ulicę dopiero po długich szkoleniach i tylko w asyście starszego stopniem i doświadczeniem gliny. Dziś kociarstwo wypuszcza się zaraz po szkole policyjnej w zupełnie zielonych duetach na zasadzie "a teraz radźcie sobie sami".

5. Przenoszenie komendantów z miejsca na miejsce.
Kiedyś jeden komendant był przypisany do jednego posterunku/rewiru przez długie lata. Znał on tam większość oprychów, powiązań, etc. Najlepszym przykładem może być przypadek, w którym na miejscu włamania komendant patrząc po stylu działania złodziei, wiedział gdzie zadzwonić po informacje gdzie są fanty z grabieży, gdzie obecnie przebywają sprawcy i ile z tego już zdążyli upłynnić.
Dziś policjant, który przepracuje kilka lat w jednym miejscu przenoszony jest w następne, którego nie zna wcale i tak w koło Macieju.

Przyczyn powolnej i mało skutecznej pracy policji jest wiele więcej, jednak większość z nich bierze się z coraz gorszego szkolenia, absurdalnych przepisów, biurokracji i ludzi, którzy wzywają panów w smutnym kolorze blue do najmniejszej drobnostki. Tak więc nie wieszajcie psów na policjantach na patrolach i tych, którzy przyjeżdżają godzinę po zgłoszeniu. To najczęściej naprawdę nie ich wina.

policja

Skomentuj (79) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 444 (624)

#35833

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Niestety, z racji roku urodzenia miałam (nie)przyjemność załapać się do gimnazjum. W przybytku owym gabinet swój miała pani stomatolog. Dzieciaki mogły leczyć się u niej za darmo, ale na początku roku rodzice mieli dostarczyć podpisany świstek, czy się na to zgadzają, czy nie. Kiedy owe orzeczenia rozdawano, nie było mnie w szkole, ale nic straconego; od dawien dawna miałam "własną" dentystkę, a brak dostarczonej zgody jest w końcu równoważny z jej brakiem na leczenie leczenie w ogóle.
Otóż, jak się okazało - nie.

AKT I

W środku lekcji do klasy weszła asystentka dentystki i nakazała, że "wszystkie dzieciaki, które nie dostarczyły orzeczenia, mają iść do gabinetu, bo brak kartki oznacza zgodę" (SIC!). Pomyślałam sobie, że po drodze (całe 3 piętra) wszystko wyjaśnię. Wytłumaczyłam kobiecie, że mam już dentystkę, do której regularnie chodzę. Stwierdziła, że to i tak będzie tylko rutynowa kontrola stanu uzębienia, więc nie będzie to miało żadnego wpływu na moje dotychczasowe leczenie.

Wchodzimy do gabinetu (ja i moje dwie koleżanki). Padło na to, że na fotel usiadłam ostatnia, ale obie (co ważne) cały czas były w gabinecie.
Dentystka pogmerała mi w zębach, po czym stwierdziła, że mam powierzchowną próchnicę zęba i trzeba będzie wiercić. Ja na to, że nie zgadzam się na zabieg, co zbyła słowami "jak już usiadłaś, to ci go zrobię, nie będziesz mi tu pyskować". Wybór miałam prosty - albo siedzieć cicho, albo zrobić burdę i wyrwać się z fotela.

Niestety był to mój ostatni rok, w którym walczyłam o czerwony pasek, coby się dostać do dobrego liceum, więc wybrałam to pierwsze, żeby nie psuć wywalczonej cudem oceny z zachowania.

No więc siedzę, a dentystka pyta się, czy chcę znieczulenie.
Tu, co ważne, odmówiłam, jako, że nigdy wcześniej znieczulenie nie podziałało na mnie jak powinno (jak się okazało w późniejszej części historii potrzeba było poczwórnej dawki, żeby mój organizm w ogóle zaczął na nie reagować).
Dentystka przyjęła to do wiadomości, po czym wykonała zabieg, zaplombowała ubytek, wszystko cacy.

AKT II

Budzę się w nocy, z potwornym bólem wcześniej wierconego zęba. Jakoś wytrzymałam do ranka. Wtedy to przyznałam się rodzicom, że dałam sobie rozwiercić zęba bez ich wiedzy i zgody. Tatko mój, wyczulony strasznie na przepisy prawne, wkurzył się niemożebnie, że mimo braku zgody, wykonano zabieg. Pojechał do szkoły, znalazł dentystkę, która, kolokwialnie mówiąc, spieprzyła sprawę i zawarł umowę, że pojedzie ze mną do "porządnego" dentysty, a ona pokryje koszty leczenia. Przystała na te warunki, więc padre w te pędy wrócił do domu i zabrał mnie do lekarza.
Wynik - zgorzel, leczenie kanałowe, usuwanie korzenia i nieskończone zdziwienie dentysty, jak można było otworzyć ząb i widząc, że nadaje się do poważnego leczenia, tak o, zaplombować go, że niby "wszystko w porządku".

Tak czy siak, słowo się rzekło, po naprawieniu zęba, tata pojechał poinformować panią doktor, że jej niekompetencja wyniosła nas ok 300 zł, które zobowiązała się pokryć (dostarczając jej rachunek z dokładnym kosztorysem). Jak nietrudno się domyślić piekielna dentystka sadystka uznała, że nic takiego nie mówiła i chcemy ją okraść.
Rodziciel dość mocno się zirytował i oznajmił, że skoro nie można się dogadać polubownie, to sprawa skończy się w wyższej instancji, bo nie dość, że kobieta popełniła błąd w sztuce, to jeszcze wykonała zabieg bezprawnie (nie miałam wtedy jeszcze skończonych 16 lat, żeby mieć choć minimalne prawo decydować o sobie od strony prawnej).

Żeby udowodnić pierwszy aspekt potrzeba było mojej karty leczenia, którą to tata otrzymał.
I tu pojawiła się jeszcze jedna niezgodność - pani doktor wpisała, że podała mi 2ml leku znieczulającego w jednej ampułce.
Tu dopiero ostatecznie się pogrążyła, ponieważ:
a) sfałszowała dokumentację lekarską wpisując, że w ogóle podała mi znieczulenie
b) podana dawka leku, według biegłego mogłaby znieczulić konia na dwa dni
c) nie istnieją ampułki owego leku o wartości 2ml, jedynie 1,7ml

Sprawa skończyła się sądzie.
Smaczki?
Zastraszenie dziewczyn, które były wtedy w gabinecie, żeby zeznawały na jej korzyść.
Tłumaczenie, że nie zauważyłam, kiedy dawała mi znieczulenie, bo lampa świeciła mi w oczy (SIC!).
Wykłócanie się, że przecież byłam dorosła (SIC! vol.2), więc miała prawo wykonać mi zabieg bez zgody rodziców (już nawet nie skomentowałam, że mojej zgody również nie miała).
+ Na jaw wyszło fałszowanie dawek podawanych dzieciom, w celu wyłudzenia pieniędzy od NFZ.

W każdym razie sprawę wygraliśmy, a dentystka musiała zwrócić koszty mojego leczenia + sądowe (jak to było? chciwy dwa razy traci?).

Ostatnio byłam też odwiedzić stare, szkolne mury.
Zerknęłam na drzwi od gabinetu stomatologicznego. Na tabliczce widniało nazwisko zupełnie niepodobne do tego, którym podpisywała się felerna pani doktor.

gimnazjum

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 667 (715)

#30757

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zachciało mi się prawa jazdy.
Jako, że przepisy co do wieku zdawania na "pełne" A miały się zmienić, ta właśnie kategoria poszła na pierwszy ogień.

Poszłam, kurs odbyłam, wszystko pięknie ładnie, instruktor nie ma zastrzeżeń. Teraz nic, tylko iść do WORDu i zaliczyć nieszczęsny egzamin.

Tak więc przychodzę na umówioną godzinę i czekam. Wyczytano mnie, więc wstaję i idę na placyk. Podchodzę do egzaminatora i już widzę, że dobrze nie będzie. Facet zmierzył mnie od stóp do głów (wytatuowane i wykolczykowane takie), z miną dezaprobaty z serii "co za dziwadło" i prychnął ni to ze śmiechu, ni z pogardy. Staram się nie zwracać uwagi i trzymać nerwy na wodzy.

No ale niech zacznie się egzamin; losowanie, sprawdzanie świateł i płynów - wszystko ok. Jeszcze tylko założyć kask i do manewrów. Kiedy tylko wzięłam go do ręki i poczęłam nakładać na czerep usłyszałam:
- Phi, ty dziewczynko umiesz chociaż kask założyć? Może Ci pomóc? - I w śmiech z pomocnikiem (na A zawsze oprócz egzaminatora jest druga osoba, która odwozi motor do WORDu, jakby zdający na trasce coś odwalił).
W tym momencie szlag mnie trafia, ale najgrzeczniej jak umiem wycedziłam przez zęby:
- Nie trzeba, dam sobie radę sama.

Jak powiedziałam, tak też zrobiłam. Wsiadam na motor, robię wszystko co trzeba (lusterka, obejrzenie się w jedną, w drugą, etc) i ruszam. Zrobiłam 5 ósemek i slalom, wszystko pięknie ładnie. Chcę przejść do górki, na co egzaminator:
- Niezaliczone, manewr do powtórki.
Ja lekkie WTF, ale ok, może lekko najechałam na linię, może pomyliło mi się i zrobiłam o jedną ósemkę za mało, więc ruszam. Na to facet mnie stopuje:
- Dziękuje, egzamin zakończony negatywnie.
Ja lekki karpik i pytam dlaczego. Na to, w odpowiedzi słyszę:
- Nie obejrzała się pani przed ruszeniem.
Ja już ledwo utrzymuję cierpliwość i mówię:
- Przecież się obejrzałam, w obie strony.
Na co widzę cwaniacki uśmiech i odpowiedź:
- Widocznie za mało, bo nie widziałem.

Mi w tym momencie szczęka do ziemi opadła i zastygła z grymasem niedowierzania. Już mam się odezwać, na co przemiły pan, że mogę się odwołać, ale niewiele mi to da, skoro nie umiem jeździć (swoją drogą ciekawe jak zdążył to ocenić?). Ok, przełknęłam wszystko, co chciałam w tym momencie powiedzieć, pożegnałam się i wróciłam do domu.

Nie zgadzając się z opinią powyższego pana co do moich umiejętności, podeszłam do egzaminu ponownie. Trafiłam na innego egzaminatora, zdałam. Czyli widać jednak jeździć umiem.

Poczytałam później z ciekawości opinie o egzaminatorze - większość osób, która je napisała stwierdziła, że facet wybitnie nie lubi kobiet za kierownicą i 90% oblewa. Na motorze nie przepuścił ponoć żadnej. Mimo skarg nadal pracuje.
Jakim prawem seksistowskie uprzedzenia tego człowieka mają mieć wpływ na wynik egzaminu pytam się?

WORD

Skomentuj (73) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 572 (704)

1