Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

PiotrusPan

Zamieszcza historie od: 7 marca 2012 - 8:08
Ostatnio: 12 stycznia 2014 - 12:05
  • Historii na głównej: 8 z 9
  • Punktów za historie: 8719
  • Komentarzy: 22
  • Punktów za komentarze: 237
 

#57363

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia apteczna, może bardziej śmieszna, niż piekielna, choć dla wiekowego pana magistra za ladą, kto wie... ;)

Zdarzyło się, że wieczora pewnego zadzwoniło do mnie dziewczę, z prośbą, czy przed wpadnięciem do niej (celem wspólnego wyjścia) nie kupiłbym w aptece czegoś na zwalczenie lub przynajmniej zamaskowanie obiektu opryszczkopodobnego, który wyskoczył jej na wardze - no bo jak to tak, tu do znajomych, impreza, a ona taka potworna. A apteki koło niej brak. Wpadłem więc, i owszem, koło mojego mieszkania dyżurowała jedna apteka (godzina była relatywnie późna).

Apteka typowo z lat 90. Stare plakaty leków na ścianach, wszystko w drewnie, szpitalne gabloty na leki. Za ladą starszy, siwiuteńki pan magister właśnie kończył obsługiwać jakąś panią. Przede mną w kolejce ustawione już były 2 osoby, płci męskiej, ze mną również wchodził jeden. Przedział wiekowy wszystkich nas czterech, mniej więcej 23-28.

Osobnik numer 1, ewidentnie z nas najmłodszy, obejrzał się przez ramię i teatralnym szeptem zażądał prezerwatyw. Przysłowiowa brewka nie pykła. Nikomu. Oprócz szanownego pana magistra, któremu pykły obie. Dość obcesowo wypytał o rodzaj prezerwatyw i z wyrazem ewidentnego potępienia na twarzy, podał chłopakowi.

Facet nr 2 podał tylko receptę, bez słowa. Pan magister, spojrzał, przeczytał, uniósł głowę i zapytał głosem, którym z powodzeniem mógłby przemawiać któryś z archaniołów, przybywających zgładzić mamusię Ziemię i ogłosić Sąd Ostateczny:
- Tabletki antykoncepcyjne?!
- To dla żony, lekarz przepisał...
Tabletki zostały sprzedane, a mina pana magistra przedstawiała żywą pogardę dla "tej współczesnej młodzieży".

Walcząc z samym sobą, by nie wybuchnąć śmiechem, podszedłem do okienka i poprosiłem o coś, na opryszczkę, bo dziewczyna się nabawiła...
To... mógł nie być najlepszy pomysł. Pan magister zrobił się czerwony w okolicach oblicza, nazwę leku i jego cenę wręcz wysyczał. Miałem wrażenie, że gdyby nie oddzielająca nas lada, wyrzuciłby mnie z apteki.

Historia może nie byłaby ciekawa w żaden sposób (może i nadal nie będzie), ale... zatrzymałem się w okolicach wyjścia z apteki, by schować resztę do portfela. I usłyszałem. Usłyszałem, jak chłopak, jeden jedyny, który został w aptece po mnie zamawia. Zamawia wazelinę.

Nie chcę wiedzieć co się działo w aptece. Ja wytoczyłem się na zewnątrz i postanowiłem pośmiać się chwilę pod murkiem. Tak z 15 minut...

apteka

Skomentuj (29) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1117 (1261)

#56534

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Było raz kiedyś tak, że Rodziciel mój szanowny został oddelegowany przez rodzinę do sobotniego sprzątania przybytku kościelnego - ot, proboszcz z ambony wyczytał kilka nazwisk, wśród nich i nasze, więc ktoś iść musi, bo wstyd przed sąsiadami. Wypadło mu rwać chwaściki spomiędzy płytek przed kościołem.

Kościół stoi przy skrzyżowaniu: główna droga to średnio ruchliwa arteria wiejska, a krzyżują się z nią dwie uliczki, obydwie ślepe, jedna, prowadząca do kliku domów i druga, okrążająca kościół i prowadząca na cmentarz.

I tak pieli sobie te roślinki radośnie, pieli, gdy nagle słyszy pisk hamulców samochodowych i niewiele cichszy pisk starszej pani. Co się okazało: jechała sobie pani lat na oko 70+ rowerem. Na cmentarz, uprzątnąć trochę przed niedzielą, ot, zwykły powód by coś zrobić i z domu wyjść. Dojeżdżając do opisywanego wyżej skrzyżowania została potrącona: całe szczęście, nie za mocno, bo samochód jechał grubo poniżej przepisowej 50-tki. Podskoczył szanowny rodziciel oczywiście na miejsce, zbiera panią z asfaltu, dopytuje troskliwie, czy na pewno wszystko w porządku, wilkiem spogląda na kierowcę... do momentu zasłyszenia poniższego dialogu:

[K]ierowca: Ja panią bardzo przepraszam, oczywiście, ale niech mi pani powie... bo pani jechała na cmentarz, tak? Bo pani skręciła w lewo...
[B]abinka: No na cmentarz, na cmentarz, a gdzie indziej bym ta miała jechać?
[K]: To dlaczego, na miłość Boską, pani wystawiła prawą rękę, a nie lewą, jak pani przecież w lewo jechała?! Ja panią powoli wyprzedzać zaczynam, a pani mi bach! prosto pod koła skręca!
[B]: Bo przecież jakbym ja lewą a nie prawą podniosła, to bym się wywaliła, ja nie umiem lewej podnosić!

Uważajcie na starsze panie na rowerach.

Wypadki

Skomentuj (50) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1122 (1184)

#47994

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia konduktorska, ponownie.
Nie przeżyłem jej osobiście, opowiedział mi ją jeden ze starszych konduktorów. Zarzekał się, że to nie żadne "urban legend", tylko sytuacja prawdziwa, która zdarzyła mu się jakiś czas temu, a ja jestem skłonny mu wierzyć. ;)

Otóż musicie wiedzieć, że pasażerowie bywają upierdliwi. "Niemożliwe!", zapewne zakrzyknęliście właśnie. :P A jednak. Łamią wszelkie możliwe regulaminy, bywają niemili, często zwyczajnie głupi. Ale jest też inna kategoria. A właściwie, należałoby napisać Kategoria, poprzedzając to słowo ukłonem do ziemi. Pasażerowie Jaśniepaństwo. Typ, który z bliżej niewyjaśnionych przyczyn zniżył swe arystokratyczne stopy, bardziej nawykłe do stąpania po perskich dywanach, do kontaktu z plebejską podłogą wagonu.

Konduktorzy są różni, podobnie jak różne bywają panie w mięsnym... Ja wychodziłem z założenia, że jestem jednak pracownikiem, klient nasz pan, jeśli ktoś o coś poprosi, to pomogę jak tylko będę umiał. Z ciężkim bagażem, trudną przesiadką, migającą lampką nad leżanką... No ale właśnie. Trzeba by poprosić o pomoc.

Pasażerowie Jaśniepaństwo nie proszą. Oni żądają. Z pretensją w głosie, że "służba" (w domyśle konduktor) nie odgaduje w lot ich myśli i w ogóle muszą werbalizować swe pragnienia. I właśnie panią z tej kategorii napotkał pewnego dnia na swej drodze mój znajomy konduktor.

Zaczęło się standardowo. Pretensje, że musi okazać bilet, groźby, po prośbie o okazanie dokumentów uprawniających do zniżki, i wykrzyczany na pół dworca w Katowicach rozkaz "wniesienia jej bagaży i wskazania przedziału!". Cóż, konduktor mój, człek spokojny z natury, rozkaz spełnił, przeklinając od razu w myślach następne kilkanaście godzin, które przyjdzie mu spędzić w towarzystwie Jej Miłości.

Okazja do zemsty nadeszła niebawem. Pani przyszła z pretensją, że w łazience nie da się umyć rąk, bo nie ma kurków. Cóż, no nie ma, ponieważ zawsze na dole, pod umywalką, jest zwykły pedał, który naciskany nogą umożliwia nam korzystanie z takiego dobrodziejstwa cywilizacji, jak woda z kranu. Tak się złożyło, że do owego konduktora wpadł w odwiedziny kolega z sąsiedniego wagonu. Musicie również wiedzieć, że przedział konduktorski jest pierwszym przedziałem od wejścia i jako taki sąsiaduje przez ścianę z łazienką. Cóż więc zrobił mój konduktor?

Ano zaprowadził Panią do łazienki, tłumacząc jej dobrotliwie, że tu standardy od jakiegoś czasu takie panują, że "służba" wodę za swego "pana" odkręca. Mówiąc to niepostrzeżenie depnął w pedałek, jednocześnie stukając w ściankę działową i podniesionym głosem anonsując: "Krzysiu, puść wodę, proszę!".

Woda posłusznie poleciała, pani zadowolona rączki umyła, a kiedy po kolejnych 2 godzinach wyczekiwania i nasłuchiwania, w przedziale konduktorskim dało się przez ścianę słyszeć władcze "Panie Krzysztofie, woda!", rozpoczęło się ponoć najweselsze 20 minut w życiu mego znajomego konduktora...

PKP

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1123 (1193)

#47376

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Rzecz będzie o piekielnych sąsiadach.
Zastanawia mnie od dawna jakim cudem do ludzi tego typu nie docierają najprostsze prawdy życiowe i żadne argumenty, co świadczyłoby o poważnych brakach w inteligencji, a jednocześnie potrafią się wykazać takim sprytem i pomysłowością, np. przy zachęcaniu służb mundurowych do interwencji? Rozdwojenie jaźni czy ki diabeł?

Lat temu kilka zamieszkałem w mieszkaniu, w dość nowoczesnym bloku. Ot, zwykłe mieszkanie studenckie, trochę po znajomości, więc cena przystępna dla dwóch studentów. Co istotne, mieszkanie to nie było zamieszkane wcześniej, od tzw. nowości, która to miała miejsce jakieś 3 lata wcześniej. Sąsiedzi przyzwyczaili się do takiego stanu rzeczy (niestety gołębie na balkonie również).

Dzień pierwszy. Meble przyjechały. Zakup właściciela, my w ramach wdzięczności za niższą cenę wynajmu, obiecaliśmy wytransportować toto na 11 piętro i poskładać.
Po kilku kursach z pudłami... nie działa duża winda. Cholera wie czemu, nie przyjedzie i już. Zostaje mała, 4 osobowa. Zapakowanie się do niej z kanapą, która została nam na dole, przypominało nalanie 1,5 litra wody do litrowej butelki... Koniec końców, po 25min i kilku przerwach ("i tak tego nie włożycie, wyjdźcie z tej windy, ja sobie muszę na moje 2 piętro wjechać" - jak to rzekł nam pewien 30-latek) udało się włożyć kanapę. Oczywiście mowy nie było, bym ja czy współlokator wszedł z kanapą do środka. Wysłaliśmy więc windę do góry, a sami potruchtaliśmy do góry na swych osobistych nogach. Dochodzimy, windy brak. Szybkie papier, kamień i nożyce, kto leci na dół szukać windy (tylko na dole wyświetlacz pokazywał na którym piętrze jest winda). Poszedł kumpel, ja zostałem.

Okazało się, że winda była na dole, współspacz wysłał ją więc na górę i urządził sobie ponowny spacer. Ledwo winda wylądowała u mnie na 11, drzwi od sąsiedniego mieszkania otworzyły się i wyjrzał zza nich zaskoczony nieco moim widokiem sąsiad:
- Noszą i noszą, co, drugą windę też trzeba wam zablokować? - i z godnością zatrzasnął drzwi...
Nie wiem jak facet się wprowadzał, może użył zmniejszacza, albo teleportacji?

Sytuacja następna. Wysiadam z windy i trafiam pod drzwiami na dziewczę. Dziewczę w wieku moim, zakatarzone i chore wyraźnie. Okazuje się, że mieszka owa niewiasta dokładnie pode mną, na 10-tym i od rana wydzwania do niej i jej współlokatorki pan z piętra nr 9, mieszkający pod nimi, że skaczą po całym mieszkaniu, wariują, aż mu lampa niemalże odpada i on sobie nie życzy imprez (godzina 17:00). Z tym że obie dziewczyny z 10-ego chore są, śpią w łóżkach, więc to prawdopodobnie od nas się niesie po pionie, a on dzwoni i męczy je...

Na tę dyskusję trafia sąsiad, jak się okazuje, właśnie pan z 9-ego. Awantura na całego, oczywiście przyłączył się sąsiad od mebli w windzie ("żeby pan widział jaki raban robili, jak się wnosili!"), więc komisyjnie zapraszam wszystkich państwa do mieszkania. A w mieszkaniu... mój współlokator, w słuchawkach na uszach i dresie spokojnie spaceruje po salonie z odkurzaczem w ręce. Myślicie, że zrobiło im się głupio? Gdzie tam... "kto to widział, żeby o 17 godzinie za porządki się brać! Czy on zwariował, nie może trochę ciszej chodzić?!"

Sytuacja trzecia. Policja. O 22:05. Zmęczony życiem funkcjonariusz przez domofon zapowiada, że policja, proszę ściszyć muzykę, zakończyć imprezę i grzecznie poczekać aż dojadą do nas windą, będzie kontrola. Ok, nie ma sprawy... Panowie wchodzą, zapraszam nawet do środka. No, a w środku, cóż, ja. Sam. Z laptopem na kanapie, włączony odcinek Top Geara. Sprzętu grającego głośniej niż głośniki w laptopie - brak. Imprezy - brak. Policjanci wzdychają ciężko i wychodząc trafiają pod moimi drzwiami na sąsiadów. Pan z dziewiątego i pan z mieszkania obok. Unię sobie, cholera, zawiązali. Obaj zaczynają, jeden przez drugiego, przekonywać policjantów, jaki to z nas element, jakie imprezy i koniec świata. Sąsiad z dziewiątego sięga po ostateczny argument: my tu coś kombinujemy, bo on słyszy, jak przynajmniej 2x w nocy, czasem i częściej i za dnia, leci woda z dużej wysokości, pewnie... marihuanę podlewamy.
Tu już absurd sytuacji mnie przerósł, zacząłem się śmiać. Policjant nawet nie pytał o co chodzi, popatrzył tylko z politowaniem na obu jegomościów i rzekł na odchodne:
- Proszę pana, normalnie ludzie na takie wyczyny mówią "brać prysznic". Polecam panu, najlepiej zimny.

Od tego czasu Policji na mieszkaniu nie stwierdzono, chociaż skargi pewnie chodziły. Szkoda tylko, że jakimś cudem panowie wydębili w administracji nr telefonu do właściciela mieszkania. Człowiek mieszkający 70km od Krakowa był co którąś noc regularnie budzony w okolicach 2:00 przez sąsiadów, że u nas jest impreza itp. Po jakimś czasie zaczął chyba przyjmować pogląd, że tyle skarg nie może być zupełnie nieusprawiedliwionych, zapewne coś jednak robimy. Nie chcąc mu dłużej robić problemów nie przedłużyliśmy umowy i znaleźliśmy nowe mieszkania.

Po roku zamieszkała tam jego córka, kiedy poszła na studia i z tego co wiem, sąsiedzi znów dzwonią z pretensjami... nawet, kiedy jest ona w domu rodzinnym i siedzi na kanapie obok ojca, rozmawiającego z nimi przez telefon, że córka właśnie urządza potężną imprezę. ;)

sąsiedzi

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1068 (1110)

#41231

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Akademika się zachciało...

Nowy rok akademicki się zaczął, mieszkać gdzieś trzeba, a że nie lubię za długo siedzieć w jednym miejscu, zadecydowaliśmy z kumplem: zmiana. W tym roku idziemy na akademiki.

Znajomi zapytani o nasze szanowne osoby być może jakieś zalety by znaleźli (chociaż nie na pewno), ale punktualności, terminowości i ogarnięcia w sprawach papierkowych by wśród nich na pewno nie było. Taki stan rzeczy zaowocował spóźnieniem w staraniach o własny pokój (liczonym w miesiącach) i dopiero po wielu bojach, maślanych oczkach i telefonach "załatwiających" dostaliśmy w końcu 2 miejsca. Niestety, to były ostatnie miejsca i były w osobnych pokojach.

A więc zamiana. Nasi tymczasowi współspacze ugadani, wszystko cacy, więc należy już "tylko" udać się do Pieczary Zła. Tamże, w tym owianym ponurą sławą miejscu, w godzinach 11:30 - 14:30 spotkać można Ją. Bestię. Relikt dawnego świata, jakby to napisał mistrz Tolkien. Kierowniczkę.

Dzień w dzień niestrudzone zastępy dzielnych studentów wkraczają w to Siedliszcze z płonną nadzieją pokonania Potwora. I dzień w dzień wychodzą ze spuszczonymi głowami, pobici, zdeptani, zrozpaczeni.

Weszliśmy i my. We trzech, bo taki wymóg, że wszyscy muszą przy zamianie uczestniczyć. Czwarty był dzień wcześniej, zostawił karteczkę, że wyraża zgodę, po czym z lekkim obłędem w oczach natychmiast wyjechał z miasta - prawdopodobnie ogolić głowę i resztę życia spędzić na uspokajających medytacjach, żywiąc się korzonkami i bezwiednie się śliniąc.

Wezwani do złożenia pokłonu rytualnym "Czego?" wyłuszczyliśmy, że suplikę taką a taką mamy, że wdzięczni będziem i radośni, i w ogóle.

- Nie przekwateruję.
- Ale dlaczego?
- Bo czterech ma być.
- Ale ten czwarty był wczoraj, karteczkę mu pani kazała napisać, że się zgadza i ją tu zostawił.
- A na co mi jego karteczka?
- Mówiła pani, że to wystarczy...
- Bo wystarczy. Ale nie przekwateruję. Szkody są.
- Jakie szkody?!
- W tym jednym pokoju. Ślad na ścianie, jakby coś kiedyś było przyklejone. Ten czwarty tak powiedział, jak go pytałam, czy bierze pełną odpowiedzialność za stan pokoju.
- Ale my nic nie przyklejaliśmy.
- Ja dochodzić nie będę. Nie mogę pomóc.

Kumpel w tym momencie postanowił zadzwonić do Czwartego, coby sytuację wyjaśnić. Czwarty na dźwięk imienia Sami-Wiecie-Kogo wpadł w lekką panikę, ale odrzekł, że ślad zgłosił, bo był, ale że on wyraźnie zaznaczał, że ten ślad to on zauważył już przy swoim pierwszym wejściu do pokoju...

- No tak mówił, co z tego?
- No że my się kwaterowaliśmy dzień po nim, to on był w pokoju wcześniej i ślad już był!
- Ja nie wiem. On zgłosił. Pan mi musi karteczkę wypisać, że pan za to bierze odpowiedzialność.
- Ale ja tego nie zrobiłem!
- No to nie wiem. Nie przekwateruję panów. Trzeba to było zgłosić, był specjalny zeszyt na portierni.
- Kiedy był?
- Do czwartego leżał, trzeba było pisać.
- Ale my akademik w ogóle szóstego dostaliśmy!
- No to nie wiem. Nie pomogę panom.

Był to wspaniały bój, o którym już układane są pieśni. 35 minut Potwór skutecznie bronił się przed ostrzami Logiki, unikał ciosów Zrozumienia oraz ostrzału Prawdą. Kiedy trzej niziołkowie opadli wreszcie z sił, Bestia uznała, że w zasadzie sytuacja ta nieco już ją znudziła. Ziewnęła więc potężnie, podrapała się po odwłoku szczeciniastą łapą i zamieniła w systemie kwaterunki. Zajęło jej to mniej więcej 2,5 sekundy.

Śmiertelnie wyczerpani wypełzliśmy na zewnątrz, po czym zrobiliśmy to, co student zwykł w takiej sytuacji robić: udaliśmy się do monopolowego, by przy cieple grilla spróbować jakoś poradzić sobie z traumą.

Następnym razem podłożymy owieczkę z siarką.

Akademiki

Skomentuj (33) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 813 (983)

#39313

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jak wspominałem, zdarzyło mi się pracować jako konduktor.
Ponieważ były to kuszetki i wagony sypialne, a więc nieco droższa opcja, piekielnych ludzi nie spotykało się za często, jeździli głównie emeryci, rodziny z dziećmi albo "byznesmeni", ogólnie element niekonfliktowy (nie licząc emerytów, rodzin z dziećmi czy "byznesmenów". :P
Ale raz jeden się zdarzyło.

Katowice. Jadę jako ostatni wagon w składzie, więc na peronie widzę z daleka kto zmierza do mnie. Idą. Trzech. Rozmiarów takich, że zacząłem się zastanawiać jakim cudem zmieszczą się w drzwiach, bo że zmieszczą się na łóżkach, to nawet się nie łudziłem. Woń wódeczki (co to nigdy nikomu jeszcze nie zaszkodziła, jak mawia Andrzej Grabowski) wyprzedza ich co najmniej o 20 metrów. Gwara konkretna, chłopcy odkarmieni, chluba i duma swych matek, ale szybko udaje się dojść do porozumienia: okazuje się, że panowie lat 30, ale studiować postanowili dokładnie i z namaszczeniem, jako i ja, więc wciąż status studenta przysługuje. Wiadomo, student ze studentem zawsze się dogada. ;)

Niestety, panowie zrobieni konkretnie, przepisu o niewpuszczaniu takowych brak, a i w plecakach u chłopaków coś pobrzękuje. Szybko zostałem szefuniem, kierownikiem i kolegą. Nie powiem, wzbudzili moją sympatię, natomiast mieli dziwną tendencję do niedogadywania się z resztą pasażerów. Otóż rodziny z dziećmi, starsze panie i "byznesmeny" jakoś nie do końca podzielali entuzjazm dwumetrowych, wytatuowanych, łysych Ślązaków w temacie integracji. O 3 w nocy. Zupełnie nie rozumiem...
Po kolejnej skardze, chcąc nie chcąc, musiałem się wybrać na wycieczkę na początek składu, do kierownika pociągu i zgłosić problem. Kierownikiem zwykle jest były konduktor, zawsze biorący stronę pracowników, więc bez większych ceregieli obiecał SOKi-stów na następnej stacji.

Muszę się Wam przyznać, chociaż oczywiście generalizuję, że jak szanuję policję, wojsko, strażaków, a ratownikom medycznym najchętniej całowałbym rękę przy spotkaniu, tak straży miejskiej i SOK-istów nie znoszę. Po prostu nigdy nie widziałem skutecznej i pożytecznej pracy w wykonaniu tych ludzi.

No i niestety, nie pomyliłem się. Ładuje mi się na wagon dwójka SOK-istów. Dziewczyna z blond warkoczem i chłopaczek, na oko lat 25 i wagi około 60 kilogramów, licząc z mundurem i czapką. Na twarzach miny pt. "przegraliśmy życie". Miałem lekkie obiekcje, czy uda im się nakłonić moją Świętą Trójcę do opuszczenia pociągu, ale nie zdążyłem ich zweryfikować, bo po wskazaniu palcem klientów, wspomniana dwójka interwencyjna przypomniała sobie w trybie natychmiastowym, że muszą coś pilnie zrobić na peronie (może żelazka z prądu nie odpięli), po czym wyparowali i nigdy więcej nie wrócili.

Sytuacja patowa, bez zmian, z tym że na następnej stacji kierownik pociągu obiecał dostarczyć policję. Wysiadam z wagonu, bo mam przyjąć czterech pasażerów, więc czekam na peronie. I nagle widzę koszmar. Idzie do mnie 4 łysych kolesi, każdy wielkości małego samochodu, glany, bojówki, z mojej perspektywy dramat, jeszcze brakowało tej czwórki do moich Ślązaków, naprawdę. Przekląłem moment, w którym zdecydowałem się na pracę na kolei, uznałem, że gorzej już nie będzie no i staję z miną jamnika na paradzie w Krakowie przed nadchodzącymi. Pierwszy z idących, typ taki, że na jego widok przeszlibyście na drugą stronę ulicy, co nie zdałoby się na wiele, bo przy jego szerokości, na drugiej stronie ulicy też by był, podchodzi i mówi:
- Aspirant Lucyfer Piekielny. My po tą trójkę, co burdel robią...

Chłopcy z Katowic uratowali nieco publiczną opinię o studentach i wykazali się zdrowym rozsądkiem. Wyszli (wypadli w podskokach, będąc szczerym) z wagonu po 15 sekundach, bez słowa skargi.
Po wszystkim szef gliniarzy zagaduje, że wyglądałem trochę kiepsko jak ich przyjmowałem na tym peronie. Odpowiadam, że wziąłem ich za innych, że pomyłka, bo oni w cywilu i w ogóle. Na co jeden z nich wybucha śmiechem:
- Bo jeszcze takiej kamizelki nie wymyślili, coby na Grzesia weszła!

Istotnie, Grzesiu w kwestii wymiarów grał w lidze z orkami w ciąży i młodymi waleniami. Do wagonu gość nie wsiadał, korytarz dlań za wąski, okna by powybijał przy obrocie, po co to komu. Żarcik musiał być oklepany, Grześ się nie odezwał, wyraźnie znudzony, ale jeden z przechodzących koło mnie policjantów rzecze:
- Wymyślili, wymyślili. Nazywają to czołgiem, Grześ to na siebie zakłada, tylko głowa i nogi mu wystają, ale narzeka, że rąk nie ma jak wystawić i cukierków wpier***ać nie może...

Jeśli śmiech można wyrażać w odległościach, to śmiałem się 200km.

PKP

Skomentuj (29) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1127 (1217)

#38867

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zdarzyło mi się kiedyś pracować jako konduktor. Jeśli mieliście kiedyś wątpliwą przyjemność jechać kuszetką czy też wagonem sypialnym, to typem, który zbierał Wasze bilety, legitymacje i budził Was przed końcem podróży, mogłem być właśnie ja. Na każdy wagon przypadał jeden taki człowiek, siedzący w przedziale służbowym i odpowiadający za cały wagon, dobytek i ludzi.

Muszę przyznać, że praca, choć tylko wakacyjna, nie była zła, miała jednak swoje piekielności.

1. Formalności.

Jak się zapewne domyślacie, w PKP nic nie może być proste. Sprawdzenie 1 (słownie: jednego) biletu zajmowało ok. 5min, każda strona biletu, zwykle 2-3stronicowego, musiała być podpisana, ostemplowana, z datą, numerem pociągu, trasy, numerem służbowym konduktora i podpisana. Każda. Następnie wszystko musiało być wpisane w odpowiedni raport i zaznaczone w tak profesjonalny sposób, jak... kropka przy stacji początkowej i końcowej. W rezultacie "obrabiane" wszystkich biletów, zajmowało nieraz godziny, a pomyłki, wynikającej z tego, że pociąg np. podskoczył i kropkę postawiło się przypadkowo przy innej stacji, nie było możliwości poprawić.
Wisienka na torcie: to, co z biletami robiliśmy my, jako konduktorzy podpadający formalnie pod WARS, nie było potrzebne. Około 1 w nocy przychodził szeregowy konduktor InterCity i sprawdzał bilety jeszcze raz. :>

2. Wiedza ogólna.

Po 2 miesiącach jazdy wiedziało się już co i jak, natomiast początki były ciężkie. Przykładowo nikt nigdy nie poinformował zaczynających konduktorów o tym, że na stacji X trzy ostatnie wagony składu są odpinane i jadą gdzieś indziej, więc środkowy wagon nagle staje się ostatnim. To wymaga włączenia świateł z tyłu wagonu, a za zaniedbanie tego grożą konduktorowi olbrzymie kary, co zrozumiałe, bo brak tylnych świateł jest mocno niebezpieczny na nieoświetlonych torach, kiedy skład np. czeka przed semaforem. Łatwo się domyślić, że często gęsto tych świateł nie było...

3. Ludzie.

Tematów na osobne historie jest wiele, ale największe problemy sprawiały panie typu +50 jadące do nadmorskiego sanatorium... z mamą, zwykle +80. Panie takie miały zwykle torby na kółkach wielkości średniej klasy lodówki. Oczywiście pomagałem to-to wnieść do środka, pytanie, co dalej, skoro monstrualnych wielkości torby... zwyczajnie nie mieściły się w korytarzu prowadzącym do przedziałów. A Panie koniecznie wymagają, ode mnie oczywiście, by z tym faktem coś zrobić.
Sprawa druga: wagony lat mają 30. Czasem nie działa światełko nad leżanką, czasem okno się nie otwiera. Naprawić. Już, teraz, natychmiast, to mój obowiązek. Pękniętą szybę również.
Sprawa trzecia: panika. Co z tego, że uprzedzam, że będę informował pół godziny przed dojazdem na stację, oddawał bilety, itp. Nieeee, Polacy to mądry naród, sami wiedzą kiedy dojeżdżamy. Efekt? Przez 40 min sznurek ponurych ludzi z wielkimi tobołami blokuje całkowicie wąski korytarz, mimo mojego tłumaczenia, że na stacji Y będziemy za blisko godzinę...

Takich smaczków jest więcej, myślę, że coś jeszcze dorzucę, jeśli zaciekawi Was jak podróż pociągiem wygląda "od drugiej strony". Wiedzieliście np. że w zimie te wagony są opalane... węglem, który konduktor szufluje do pieca na korytarzu? :>

PKP

Skomentuj (38) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 702 (744)

#27892

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Za późnego nastolatka bunt młodzieńczy przeżywały nie tylko moje włosy, ubrania czy cera, ale także, by świat nie był za nudny: zęby. Jako że Piotruś był w tym czasie częstym gościem Poradni Ortodontycznej i zostawiał w niej dużo monet, znudzona Pani doktor w ramach rozrywki i niejako w poczuciu obowiązku, fundowała mu zdjęcia rentgenowskie w ilości wystarczającej do uodpornienia się na ewentualne skutki wybuchu elektrowni atomowej.

Na jednym z takich zdjęć ukazał się Ząb Buntownik. Dzielny ten wizjoner postanowił dotrzeć do Indii od drugiej strony i ustawiwszy się korzeniem w dół rozpoczął przełomową wyprawę... w głąb podniebienia. Piotrowi było z tego powodu bardzo wszystko jedno, ale Pani doktor aż zachłysnęła się szczęściem, bo oto będzie Operacja! Nierefundowana!

Dobrze więc, niech się dzieje wola nieba. W dniu przesilenia letniego, po pożegnaniu się z rodziną, grobami przodków i złożeniu rytualnego 7,50 na ołtarzu PKS-u zjawił się więc nieszczęsny pacjent w Klynyce Nowoczesnej I W Ogóle Ę i Ą. Po kupieniu worków na swe wiejskie obuwie, co okazało się równie proste jak odpalenie głowic atomowych USA - zasiadł. I czeka. Czyta gazety. Regulaminy. Instrukcje przeciwpożarowe. W końcu, wzruszony bogactwem środków literackich na instrukcji obsługi gaśnicy - podmiot liryczny zapada w stan Otępienia Poczekalniowego.

- Piotruś Pan? - Zagaił aksamitnym głosem niewidoczny interkom.
- Eeee... tak? - Piotr postanowił mówić w stronę pobliskiego kwiatka.
- Proszę wejść, sala jest wolna.
- A że tak... które drzwi?
- Na prawo! - Interkom/kwiatek stracił cierpliwość.

Po otrzymaniu tak szczegółowych informacji, ciężko było nie trafić i już za 3 razem otworzyłem właściwe drzwi. Po usadzeniu mnie na kozetce wręczono mi kieliszek z czymś, co wyglądało jak wygazowana cola.

- Pszaszam, psze pani, ale cóż to za trunek?
- Ziółka, na nerwy przedoperacyjne! - Rozpromieniła się pielęgniarka.

Piotrusiowi przypomniała się gaśnica w poczekalni, jęknął, westchnął, wypił i zrobiło mu się niedobrze.

Po zainstalowaniu na łożu, znieczuleniu (-"Czy boi się pan igieł? -"Niespecjalnie." -"To dobrze, bo i tak nie mamy innego sposobu na znieczulenie, he-he.") pacjentowi zasłonięto twarz całą, co wybitnie poprawiło jego wizerunek, po czym włożono mu w usta rodzaj imadła, rozszerzający szczękę do maksimum.

- No i jak się pan czuje? - Zagaja lekarz.
- Hmmwhwmhym. - Odpowiadam zgodnie z prawdą.
- Ooo, to dobrze, to dobrze. A na studia gdzie pan idzie?
- Mmmdpdghwhsk shhshhmwsfsaaasdp.
- A jak pan myśli, która uczelnia w Krakowie najlepsza?
- Hmwhsmsjkhdjmmw. - Argumentuję.
- Ja to bym się chętnie z tego miasta już wyrwał. Gdzie Pan był na wakacjach?

Zabieg trwał 2,5h. Na zakończenie Piotruś usłyszał, że będzie taniej, bo "fajnieśmy sobie pogadali".
Dobrze, że facet nie jest ginekologiem.

służba_zdrowia

Skomentuj (40) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 972 (1124)
zarchiwizowany

#26587

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Jak wielu przede mną postanowiłem wreszcie przenieść się z tej leniwszej części użytkowników na jasną stronę mocy i założyć konto. Zacznę od historii ze stróżami prawa w roli głównej.

Mieszkam ci ja w mieście królów polskich. Przez środek tegoż miasta biegnie jedna z głównych arterii, Aleje Trzech Wieszczów. Droga szeroka, pas zieleni po środku i oczywiście światła na przejściach dla pieszych ustawione tak, by nie było możliwości pokonania całej ulicy za jednym zamachem, no chyba że biegiem. Leniwy jestem z natury, biegać po skrzyżowaniach mi się nie chce, ale i stać kolejnych kilka minut przed przejściem i ziewać w niebo również nie. Wracałem sobie jednak niczym liryczny Litwin z nocnej wycieczki i wypadło mi przejść przez w/w Aleje. Godzina bliska 23:00, kwiaty pachną, studenci śpiewają, ulice puste, słowem: idylla. Oczywiście pierwsze światła pokonane na zielonym, drugie, z uwagi na totalny brak jakiegokolwiek życia w okolicach, na późnym żółtym i od połowy czerwonym.

Błąd.

Zza stojących tuż obok kontenerów na śmieci wytacza się On. Stróż prawa, Clint Eastwood południowej Polski i z pewnością chluba naszego oddziału Straży Miejskiej. Na ten widok Piotruś wyobraził sobie minę Rodzicielki, która dostanie kolejne wezwanie do zapłaty mandatu (przychodzą na adres zameldowania) i krok jego stał się mniej pewny. Uprzejmie jednak zdjął z uszu słuchawki i pozdrowił miejscowego Lucky Lucka ze szczerą chęcią oddalenia się w kierunku nieznanym, ze świętością wypisaną na obliczu. Nie udało się.
- No gdzie na czerwonym świetle ze słuchawkami na uszach się przechodzi?! - ryknął Clint.
- Słucham? - zainteresowało Piotra - a co mają do tego słuchawki?
- No nie dość, że ze słuchawkami, to jeszcze na czerwonym!

Trudno polemizować, myślę sobie. W tym czasie ze stojącego w pobliżu Berlingo wychodzi drugi z Czcigodnych i wspiera kolegę w bitwie o słuszną sprawę:
- Proszę pana, to będzie mandat w wysokości 100zł. To jest bardzo ruchliwa ulica.
- Ponowie, odkąd trwa ta nasza urocza konwersacja, tą ulicą nie przejechał nawet Jezus na osiołku, że już o współczesnych osiągach cywilizacji nie wspomnę! Poza tym pan spojrzy: widoczność w lewo taka, że Zakopane widać, a to po prawej, gdzie tak wiatr drzewami targa, to Kielce są jak nic!

Jeden z Cezarów podszedł do krawędzi jezdni, protokolarnie spojrzał w lewo, badawczo w prawo i zawyrokował:
- Może i jest widoczność, ale jest też buspas, buspasem mogło coś jechać.
- No tak, zapomniałem, że jak coś jedzie buspasem, to staje się niewidzialne... - wymknęło się Piotrowi.

100zł za czerwone i 100 za obrazę funkcjonariusza na służbie, Matula się ucieszy.

Aleje i Reymonta

Skomentuj (34) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 235 (321)

1