Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

bike_me

Zamieszcza historie od: 17 kwietnia 2012 - 16:48
Ostatnio: 2 stycznia 2017 - 9:24
O sobie:

Przekonanie o własnej nieomylności, błędy językowe i nieumiejętność czytania ze zrozumieniem są na mojej liście grzechów głównych użytkowników tego serwisu.

  • Historii na głównej: 0 z 10
  • Punktów za historie: 1351
  • Komentarzy: 173
  • Punktów za komentarze: 635
 
zarchiwizowany

#76403

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Może to mało piekielne, ale jednak pokazuje, jak rozpowszechniony jest pewien - chyba już trochę przestarzały - sposób myślenia.
Budujemy z mężem dom. Ostatnio byliśmy na etapie wybierania okien. Rozmawiając ze sprzedawcami, poruszaliśmy między innymi temat wysokości okna w kuchni. No i trochę mnie rozbawiło, że panowie sprzedawcy zawsze zwracali się do mnie:
"Przy blacie 90 cm będzie pani najwygodniej"
"Jak pani będzie coś tu kroić, to lepiej, żeby okno było wyżej".
Nie obrażam się na to, bo owszem, gotuję, ale mój mąż też nie stroni od kuchennych zajęć. Kiedy on jest bardziej zajęty w pracy, to ja gotuję, a kiedy ja jestem zajęta, to on bierze to na siebie. Czasem gotujemy każde dla siebie, kiedy na przykład on chce przyrządzić jakieś danie, za którym nie przepadam. Powiedziałabym, że pracujemy w kuchni równie często.
Dlatego trochę mnie bawi takie zakładanie z góry, kto będzie głównym użytkownikiem kuchni. Chyba przy zamawianiu zabudowy kuchennej powiem coś w rodzaju "No, bo chciałabym, żeby mężowi się wygodnie kroiło" i poczekam na reakcje. Będzie zabawnie.

budowa stereotypy

Skomentuj (36) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 41 (177)
zarchiwizowany

#59170

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Udzielam czasem prywatnych lekcji języka hiszpańskiego. Czasem dostaję uczniów za pośrednictwem szkoły językowej, w której lektor dojeżdża do klienta, a czasem uczniowie znajdują mnie bezpośrednio na portalach ogłoszeniowych.
Dzisiaj chcę opowiedzieć dwie sytuacje, które dosyć mnie zirytowały.

1. Królewna studentka
Zadzwonił do mnie tata przyszłej uczennicy.
- Córka właśnie zaczęła pierwszy rok iberystyki, ale nie za bardzo sobie radzi, czy mogłaby ją Pani wziąć pod swoje skrzydła (powiedział coś w tym tonie), żeby jakoś zaczęła to łapać?
- Oczywiście możemy spróbować, [tu parę pocieszająco-motywujących zdań].
No więc dziewczyna zaczęła przychodzić. Lekcje nie szły tragicznie, panna nie była głupia, tylko wydawała się stale rozkojarzona i jakby zapominała, o czym przed chwilą mówiłyśmy. Kiedy coś tłumaczyłam, czasem rozglądała się po pokoju. Ale nie było źle.
Któregoś dnia przyszła i mówi, że za tydzień ma kolokwium, no i...
- No i ja sobie tutaj wynotowałam takie słówka do przetłumaczenia, czy pani by mi je mogła przetłumaczyć?
Już brzmi podejrzanie, ale biorę od niej zeszyt i patrzę na te słówka. Kilkanaście stron. No niestety, nie zajmuję się charytatywną kaligrafią. Odpowiadam zatem:
- Jeśli chcesz, możemy potłumaczyć trudniejsze teraz na lekcji, a resztę będziesz musiała zrobić sobie sama.
- Nie, szkoda lekcji na pisanie słówek, nie może pani tego zrobić poza lekcją? Bardzo panią proszę itp. itd.
Oczywiście padły też słowa uwielbiane przez wszystkich świadczących jakieś usługi: "Dla pani to tylko chwilka".
- No ale wiesz, ja też mam swoje życie, nie mam czasu wypisywać takiej ilości słówek. Poza tym takie rzeczy to uroki filologii, nie da się tego obejść.
- No dobrze...
Doradziłam jej jeszcze, żeby może poprosiła kogoś z roku o pomoc, ale stwierdziła, że jej jedyne koleżanki niewiele ogarniają.
Przez resztę lekcji dziewczyna była nieco bardziej rozkojarzona i podirytowana niż zwykle, ale na końcu umówiłyśmy się, że we wtorek, dzień przed następną lekcją da mi znać, czy przyjeżdża (miała chyba jechać do domu i jeszcze nie wiedziała kiedy), a jeśli jej nie będzie, to spotykamy się w następnym tygodniu.
We wtorek czekam na informację od niej. W końcu wieczorem sama piszę do niej smsa, żeby potwierdziła, czy jutro przychodzi. Dostaję odpowiedź:
"Przykro mi, ale zdecydowałam się zrezygnować z lekcji u pani". Może i dobrze.
Jeśli idziecie na studia, to bądźcie gotowi naprawdę studiować, bo nikt za was tego nie zrobi.

2. Biznesmen z wymaganiami
Tym razem zlecenie było od szkoły. Miałam dojeżdżać do lokalnego oddziału znanej firmy przesyłkowej i udzielać lekcji hiszpańskiego jakiemuś regionalnemu prezesowi, który wcale nie zna języka i chce się uczyć od podstaw. Lekcje zamawiała dla niego żona.
Przyjeżdżam na pierwszą lekcję. Umówieni byliśmy na 10. Pan zjawił się o 10:30.
Na początku mówi mi, o jakie lekcje mu chodzi. Tłumaczy też, że nie będzie miał czasu na prace domowe ani naukę poza zajęciami. Mówię, że będzie trudno, ale jeśli skoncentrujemy się na praktyce i utrwalaniu, jest szansa, że się uda. Pół godziny, jakie zostało z lekcji, przebiega w miłej atmosferze, chociaż oczywiście nie bez potknięć ucznia, ale to naturalne, bo przecież to jego pierwszy kontakt z językiem. Ja ogólnie starałam się jak mogłam. Przygotowałam materiały dopasowane do ucznia bez znajomości języka, byłam cierpliwa i wyjaśniałam to, co sprawiało trudności. Wyszłam z lekcji zadowolona z siebie.
Po południu tego samego dnia szkoła przesłała mi maila, którego dostali od żony pana biznesmena:
"Prosimy o zmianę lektora, ponieważ obecny nie spełnia oczekiwań". Tak, po pół godziny lekcji na poziomie podstawowym, czyli tak naprawdę po wprowadzeniu do właściwej nauki. Do tej pory nie wiem, o jakie oczekiwania chodziło.

nauczanie

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 155 (289)
zarchiwizowany

#44338

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Będzie o wydobywaniu informacji od urzędów.
Moi rodzice mają niezagospodarowaną działkę budowlaną, którą postanowili podzielić. Razem z narzeczonym zdeklarowaliśmy się tym zająć. Kluczowe pytanie brzmiało, czy dla terenu na którym leży ta działka, istnieje miejscowy plan zagospodarowania (jeśli nie – staramy się o WZ i zarazem o podział). Narzeczony zadzwonił zatem do urzędu gminy z pytaniem, czy plan taki powstał dla miejscowości X. Uzyskał od pana urzędnika odpowiedź:
- Nie, nie ma tam miejscowego planu.
No to bierzemy się do roboty z WZ: znalezienie i wrysowanie na mapę projektów dwóch domów, płacenie za wypisy z ksiąg wieczystych i mapy, miesiąc czekania na dokumenty dotyczące doprowadzenia mediów i drogi... W końcu z kompletem dokumentów maszerujemy do tego samego urzędu gminy. Pani urzędniczka (koleżanka z pokoju pana, który wcześniej odebrał telefon) patrzy na papiery i mówi:
- Ale na tym terenie jest miejscowy plan przecież!
Cóż się okazało? Miejscowego planu dla miejscowości nie ma... poza niewielkim obszarem, na którym akurat znajduje się działka rodziców. Taki drobny szczególik, który umknął panu urzędnikowi. Poza tym, że w takiej sytuacji WZ się do niczego nie przyda, to jeszcze z podziału nici. W planie określona jest minimalna wielkość działki, a ta moich rodziców jest za mała, żeby powstały dwie takiej wielkości. Dzięki doinformowaniu pana urzędnika wysiłek, pieniądze (niewielkie, ale jednak) i czas, jaki w to włożyliśmy, poszły na marne.

urząd

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 82 (134)
zarchiwizowany

#36168

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Z niektórymi ludźmi nie sposób się dogadać nawet w ich ojczystym języku.

Będzie o ofercie zamieszczonej na pewnym znanym serwisie poświęconym zakupom grupowym. Dwie pierwsze literki jego nazwy (gr…) świetnie oddają mój obecny stan ducha.

Jestem w trakcie rozglądania się za jakąś fajną ofertą wakacyjną. Taką właśnie fajną – jak mi się wydawało, bo już się tego nie dowiem – ofertę przedstawił na polskiej wersji wyżej wspomnianego serwisu pewien hiszpański hotel. Wysoki standard, śniadania i transfer z lotniska w cenie, która zresztą była naprawdę sympatyczna – po wstępnych ustaleniach z drugą połową dokonałam zakupu.

Kupon można zwrócić bez żadnego problemu do dziesięciu dni od zakupu. W ciągu tych dni postanowiłam dowiedzieć się, czy hotel ma dostępny pokój w interesującym nas terminie i jak wygląda dokładnie sprawa z tym transferem. E-mail w pięknym kastylijskim języku z pytaniami w tych dwóch sprawach wysłałam na jeden z dwóch adresów podanych na kuponie – był to elektroniczny adres wspomnianego hotelu. Odpowiedź, jaką otrzymałam, była wyjątkowo lakoniczna:

„Przykro nam, ale nie oferujemy transferu z lotniska. Na lotnisku są autobusy, które dowiozą państwa pod nasz hotel”.

Nie dostałam potwierdzenia, czy w wybranym terminie pokój jest dostępny, dostałam za to lekkiego drgania powieki. Odpisuję więc, prosząc o rozwianie kolejnej wątpliwości: czy w takim razie hotel pokryje koszty autobusu? Ponawiam przy okazji pytanie o dostępność terminu.

„NIE ZAJMUJEMY SIĘ TRANSFEREM. NASZA OFERTA OBEJMUJE TYLKO USŁUGI W HOTELU. NIE WIEMY, CO OFERUJE PANI GR…, PROSZĘ SKONTAKTOWAĆ SIĘ Z NIMI”.

Potwierdzenia terminu znowu brak. Cóż – pomyślałam – może nie od razu z serwisem (ciągle liczyłam, że nie zostanę oszukana, chciałam tylko dostać konkretne informacje – a serwis raczej nie był tak dobrze poinformowany jak autor oferty), ale chyba rzeczywiście powinnam skontaktować się z kimś innym. Napisałam zatem z tymi samymi pytaniami na drugi z podanych na kuponie e-maili, jak się okazało – był to adres hiszpańskiego biura podróży.

Czekam i czekam, koniec dziesięciodniowego okresu zwrotu zbliża się nieuchronnie, a tu odpowiedzi nie ma. Wystosowałam więc kolejny e-mail do hotelu z prośbą o potwierdzenie terminu, jednak ze względu na drożejące w zastraszającym tempie loty postanowiłam nie czekać na odpowiedź i chwycić za komórkę.

Podany na kuponie telefon był numerem hotelu. Przedstawiłam się, wyjaśniłam sytuację (wykupiłam kupon, już do państwa pisałam itd.) i – jak mi się zdawało – kobieta po drugiej stronie skojarzyła, kim jestem. Pytam zatem, czy termin, o który nam chodzi, jest dostępny.

- Nie, nie, wtedy mamy komplet. Możemy zarezerwować dopiero w październiku.
- Aha, no to dziękuję.

Cóż, to przesądzało sprawę. Napisałam e-mail do obsługi serwisu na „gr” z wnioskiem o zwrot kuponu. O 22:06 tego dnia dostałam wiadomość od hotelu:

„Potwierdzamy rezerwację pokoju w terminie (tu termin, o który pytałam). Do zobaczenia za kilka tygodni”.

Grrr…

Hiszpanie w sieci

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 159 (193)
zarchiwizowany

#35413

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historię zamieszczam w ramach piętnowania praktyk popularnych wśród kontrolerów biletów MPK w Krakowie.
Jechaliśmy sobie z moją wyższą połową autobusem podmiejskim. Bilet kupiłam jeszcze na przystanku i jechałam sobie beztrosko, nieświadoma potencjalnego zagrożenia. W pewnym momencie mój mężczyzna, który ma chyba wmontowany jakiś kanaroradar, pyta mnie zaniepokojony:
- Skasowałaś bilet?
W tej chwili mnie olśniło. Bilet co prawda kupiłam, ale przy wsiadaniu tak się zagadaliśmy, że zapomniałam go skasować. A tu zbliżają się panowie z identyfikatorami.
Na pytanie o bilet musiałam zatem odpowiedzieć, że go nie posiadam. Wywiązał się dialog:

- Wysiądą państwo z nami? - Łatwo się było zorientować, że jedziemy razem. Mam prawo poprosić o wypisanie mandatu w pojeździe (mandat działa potem jak bilet), więc mówię:
- Wolimy nie, zależy nam na tym, żeby jechać tym kursem.
- No ale wie pani - rzecze na to kontroler z cwaniackim uśmiechem - jak pani zapłaci od razu, to będzie taniej.
Nieprawda. Jeśli zapłacę mandat do siedmiu dni, kwota jest ta sama, co w przypadku płatności u kontrolera. Coś mi zaczęło śmierdzieć - pan najwyraźniej liczył na to, że zgarnie kasę bez wypisywania karteczki (dla niekumatych - na to, że zgarnie łapówkę).
- Nie, wie pan, ja nawet nie mam przy sobie takiej kwoty.
- A bankomat by pani nie poratował? - spytał, zerkając z nadzieją na mojego mężczyznę (chyba liczył, że okaże się większym "równiachą" niż jego dziewczyna).

No błagam, to już zakrawało na żebry.
- Tak jak mówiłam, zależy nam na tym kursie. - Z tymi słowy podałam dowód, a pan z niezadowoloną miną wypisał mandat.

Nie ma to jak subtelne żebractwo w godzinach pracy.

Jako epilog przytaczam cytat ze strony krakowskiego MPK dotyczący wprowadzania pasażerów w błąd przez kontrolerów: "Bez znaczenia w ww. sytuacjach (a wyżej zostały opisane właśnie zasady obniżenia kwoty mandatu w zależności od tego, kiedy się zapłaci - przyp. aut.) pozostają twierdzenia zainteresowanych jakoby kontrolerzy w czasie kontroli nieprawidłowo pouczali o zasadach regulowania należności za przejazdy bez ważnych dokumentów przewozowych, ponieważ obowiązek uiszczenia opłat powstaje z mocy prawa bez konieczności stosowania zawiadomień i pouczeń".
Jak widać, zupełnie im wisi to, co robią panowie kanarki. Albo nie chcą, żeby im zawracać cztery litery, albo w jakiś sposób jest im to na rękę (większa atrakcyjność zawodu?).

kanar

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 61 (115)
zarchiwizowany

#34573

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia Kazuyi przypomniała mi pewną sytuację sprzed wprowadzenia zakazu palenia w pociągach.
Wsiadłam do zatłoczonego wagonu. Było jeszcze kilkanaście minut do odjazdu. Jedyne miejsce, jakie udało mi się znaleźć, było w przedziale dla palących, a sama nie jestem fanką smaku i zapachu tytoniu. Zaglądam - starsza pani, jakaś młoda dziewczyna, mężczyzna z dwójką małych chłopców i nie pamiętam już, kto jeszcze. Jakoś tak z twarzy wyglądali wszyscy na niepalących (nie wiem, po czym to poznałam - może to była halucynacja wywołana desperacją), więc skuszona wizją jazdy bez smrodu wchodzę do przedziału i pytam:
- Przepraszam, czy państwo są palący?
Na co ojciec(?) chłopców rzuca władczym tonem:
- Nie, nie będziesz tu palić.
No, zaskoczona byłam trochę - z jakiej racji facet w przedziale dla palących mówi mi, że nie będę w nim robić czegoś, do czego on jest de facto przeznaczony? Rozumiem - dzieci, rozumiem - tłok i brak miejsca gdzie indziej, ale może by tak jakieś "proszę"? Ale widać pan wcale nie uważał, że palacz w tym przedziale powstrzymując się od wyciągnięcia papierosa robiłby mu uprzejmość - po prostu spełniałby swój obowiązek wobec niego i jego dzieci.
Młoda i mało asertywna wtedy byłam, więc potwierdziłam tylko, że w istocie nie będę palić, bo i na co dzień tego nie robię.
Może to też tylko moje młodzieńcze urojenie, ale miałam wrażenie, że przez resztę podróży zerkał na mnie ze złośliwą satysfakcją.

Władczy tatuś w PKP

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 37 (155)
zarchiwizowany

#34563

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Zwykły drobiazg, a potrafi uprzykrzyć życie.
Od ponad roku rowerzyści mają prawo wyprzedzać z prawej strony wolniej jadące pojazdy. Bardzo mnie to cieszy, bo naprawdę niejednokrotnie usprawnia jazdę.
Zastanawia mnie tylko, co siedzi w głowach kierowcom, którzy wlokąc się w korku i widząc za sobą rowerzystę, ewidentnie celowo (czyli nie w sytuacji, kiedy są do tego zmuszeni tym, że np. ktoś wyprzedza ich z lewej) podjeżdżają do prawej krawędzi jezdni, uniemożliwiając tym samym wyprzedzenie ich? Co oni chcą tym udowodnić?

rower

Skomentuj (37) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 42 (132)
zarchiwizowany

#32798

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historie o roszczących sobie prawa do wydumanych przywilejów kobietach w ciąży przypomniały mi pewną sytuację.
Jechałam sobie tramwajem. Na siedzeniu po drugiej stronie siedziała młoda kobieta o włosach w barwie platyny z około dwuletnim chłopcem. W pewnym momencie pada hasło: „Proszę przygotować bilety do kontroli” i panowie z identyfikatorami zaczynają się przechadzać po pojeździe. Jeden z nich sprawdził mój bilet i przeszedł do pani platynowej. Pani biletu nie ma. Pada prośba o dokumenty. Pani milczy, odwraca wzrok, aż w końcu wypala z goryczą w głosie:
- Jak w ciąży byłam, to mi mandat daliście, to teraz jak z dzieckiem, też mi jeszcze chcecie dowalić?!
Z tego, co wiem, kobiety w ciąży i z dziećmi nie są uprawnione do darmowych przejazdów czy specjalnego traktowania w przypadku braku biletu…

komunikacja_miejska ciąża

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 136 (176)
zarchiwizowany

#29721

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
O sąsiedzkich niespodziankach.

Rytm mojego życia wyznacza rytm życia moich sąsiadów. Poranki to Czas Edukacji Muzycznej, specjalizacja: hip-hop i techno. Prowadzi ją sąsiad z dołu, którego roboczo nazwę Amadeuszem, ku czci tego, co też żył muzyką. Zajęcia odbywają się dość nieregularnie, ale zdarzają się na przykład w soboty i niedziele o ósmej rano. Tak więc można powiedzieć, że mimo woli studiuję zaocznie.

Wieczory zaś to Pora Pięknych Polskich Przekleństw, którymi z kolei raczy mnie sąsiad z góry. Ten człowiek o nieznanej mi twarzy ani wieku po prostu rzuca w ciszę ku**ami i pie**olnięciami, poza nim nie słychać żadnych innych głosów ani dźwięków. Nie wiem, może to zapalony fan futbolu? Zatem roboczo nazwiemy go Franek.

Część pierwsza będzie o Amadeuszu. Parę razy schodziłam do niego z poszarpanymi nerwami i dość mocno pukałam w drzwi. Jakieś trzy razy nie raczył mi otworzyć. Nie zniechęciłam się i zeszłam po raz czwarty. Wtedy, alleluja, drzwi otworzyły się i ukazał się w nich Amadeusz. Normalny młody człowiek, może trochę byczkowaty, no i bez włosów na głowie. Zwracam się zatem do niego grzecznie:
- Czy mógłby pan trochę ściszyć muzykę?
- Jasne.
- Dziękuję.
No i ściszył. Błoga cisza, jaka gościła w moim domu przez następnych parę poranków, przywróciła mi wiarę w ludzi. Niepotrzebnie. Po kilku dniach Amadeusz uznał, że to niemożliwe, żebym nie chciała korzystać z jego darmowych lekcji muzyki i zaczął mi ich znów udzielać. Jestem w trakcie obmyślania planu piątej wizyty. Może spróbuję zachęcić innych sąsiadów, żeby razem ze mną uprzejmie mu odmówili tych lekcji?

Przejdźmy do Franka. Jak już wspomniałam, człowiek ten lubi pokrzykiwać sobie "ku**wa" i "ja pie**olę". Głos brzmi agresywnie, to i iść się do niego boję. Ale nie boję się na drugie z tych przekleństw odkrzyknąć czasem: "a kogo tak pie**olisz"?
Któregoś razu w porze wieczornej podświadomie oczekiwałam przerwania ciszy pięknymi polskimi przekleństwami. Jakież było moje zdziwienie, gdy nagle usłyszałam wykrzyczane tym samym agresywnym tonem:
- Kurczę blade! Ja pierniczę!
Jakieś piętnaście minut zwijałam się ze śmiechu.

blok

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 191 (237)
zarchiwizowany

#29530

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Na co dzień poruszam się po mieście rowerem. Ponieważ jest to Miasto Królów Polski, wielu mieszkańców uważa się za królów jezdni bądź chodnika. Opowiem wam o paru bliskich spotkaniach z tymi samozwańczymi monarchami, a także o przejawach geniuszu, w których nie brałam bezpośredniego udziału, ale które słyszałam od znajomych lub obserwowałam z boku. Poczet królów i królowych czas przedstawić:
1. Wanda, co świateł nie znała. Czekałam sobie raz przed przejazdem dla rowerów prowadzącym w poprzek dwupasmowej drogi. Zielone światło, noga na pedał, jadę. Minęłam jeden pas, drugi, wysepkę i... spojrzałam w oczy Śmierci. Śmierć siedziała za kierownicą auta, które śmignęło przede mną i zmusiło do gwałtownego hamowania. Zrobiła tylko minę, jakby mówiła "ups..." i pojechała dalej, pewnie zawieźć kosę do ostrzenia.
2. Dama Kajeńska. Mój przyjaciel ma teorię, że ludzie posiadający Porsche Cayenne są najbardziej podatni na Syndrom Króla Drogi. Nieraz widział takie auta kosmicznie przekraczające prędkość, przejeżdżające na czerwonym świetle, że o genialnym parkowaniu nie wspomnę. Mnie zdarzyło się uświadczyć przypadek tego ostatniego właśnie. Odpinałam właśnie rower, który zostawiłam niedaleko przejścia dla pieszych. W pewnym momencie usłyszałam dość blisko za plecami pomruk silnika, odwróciłam się i przez chwilę nie mogłam uwierzyć. Lśniące Cayenne wjechało na chodnik dokładnie w miejscu, gdzie graniczył on z przejściem dla pieszych i zatrzymało się tak, że dla pieszych już raczej miejsca nie starczyło. Młoda dama, która z niego wysiadła, jakby nigdy nic odgarnęła włosy z twarzy i ruszyła, stukając szpilkami, załatwiać swoje z pewnością ważne sprawunki.
3. Strażnik Chodnika. Tę historię usłyszałam od koleżanki. Któregoś razu spacerowała sobie średnio szerokim chodnikiem, a nieco przed nią szedł starszy mężczyzna o kuli. W pewnym momencie koleżankę minął bardzo powoli rowerzysta. Gdy mijał mężczyznę, ten podniósł dzierżoną w dłoni kulę i... zdzielił rowerzystę przez plecy tak, że tamten o mało co się nie przewrócił. Mnie też wkurza łamanie przepisów drogowych, ale chyba są jakieś granice...
4. Doprzodek. Do tego tytułu kandyduje wielu kierowców w dawnej stolicy. Doprzodek to ten, który w ramach szybkiego docierania do celu ustala własne przepisy. Chodnik to dla niego trzeci pas. Przejście dla pieszych nie istnieje. Rowerzysta? Chyba może wyhamować pięć centymetrów przed bocznymi drzwiami jego auta, skoro on chce jechać? Najbardziej jednak przeraża mnie to, co widzę na twarzach Doprzodków, gdy zdarza mi się je dojrzeć. Absolutny spokój, znudzenie, zblazowanie. Żadnego poczucia, że to, co robią, jest niewłaściwe i niebezpieczne.
5. Świętoszek. Jestem na światłach. Przejeżdżając przez skrzyżowanie słyszę dzwonek smsa, więc wjeżdżam na chodnik bezpośrednio przy przejściu dla pieszych, żeby go przeczytać. Wtenczas do mych uszu dociera dźwięk klaksonu. Podnoszę wzrok speszona - wiem, to nie było genialne posunięcie z mojej strony - i zaczynam śmiać się w głos. Trąbił na mnie taksiarz zaparkowany dokładnie tak, jak Dama Kajeńska. Po chwili minął mnie i wyjechał na drogę, oczywiście po przejściu.
6. Ninja. Do ludzi traktujących ściezki dla rowerów jak poszerzenie chodnika już się przyzwyczaiłam. Szczęka już mi nie opada na widok matek z wózkami spacerujących po nich w słoneczne dni, kiedy rowerów jest szczególnie dużo. Już wiem, że to nie sen, kiedy matka idąca chodnikiem pozwala pięcioletniemu dziecku hasać bez opamiętania po ścieżce rowerowej. Już nie robią na mnie wrażenia pyskate odpowiedzi, gdy zwracam komuś uwagę. Ale żeby chodzić po zmroku po całkowicie nieoświetlonej ścieżce przy bulwarach? I to po całej jej szerokości? To zasługuje na porządny opiernicz.

rower

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 75 (115)

1