Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

bypek

Zamieszcza historie od: 6 maja 2011 - 21:43
Ostatnio: 12 lutego 2022 - 11:08
  • Historii na głównej: 4 z 12
  • Punktów za historie: 3207
  • Komentarzy: 237
  • Punktów za komentarze: 2012
 
zarchiwizowany

#80949

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Pisząc komentarz do jednej z historii o kurierze, przypomniała mi się nasza piekielność względem jednego z nich. Nazwa firmy, dla której pracował nie ma znaczenia dla historii.
Jakoś tak się złożyło, że dość często (2-3 razy w tygodniu) wysyłamy do Wielkiej Brytanii paczki, których waga zawsze jest w okolicy 30 kilogramów, a wymiary tworzą całkiem foremny sześcian, poręczny do noszenia. Od zawsze używamy jednej firmy kurierskiej.
Kiedy jeszcze mieszkaliśmy u rodziców męża, po paczki przyjeżdżał młody kierowca, mógł mieć może 25 lat. Nie był ułomkiem, ale do pakera też było mu daleko. I ten kierowca za każdym razem narzekał, że ciężkie paczki, że duże, że on to musi nosić. Po jakichś dwóch miesiącach po paczki zaczął przyjeżdżać inny kierowca, od którego dowiedzieliśmy się, że tamten zmienił region. Bywa.
Pech (jego pech) chciał, że w jego nowym regionie znalazła się wioska, do której wkrótce sami się przeprowadziliśmy. Żałuję, że nie mogliśmy zobaczyć jego miny, kiedy na zleceniu zobaczył nasze nazwisko. Męczył się z nami jeszcze kilka miesięcy, za każdym razem wyrzekając, jacy my niedobrzy, że takie fanaberie mamy. Któregoś razu musieliśmy nadać coś mniejszego, w rozmiarze pudełka po butach, i sporo lżejszego. Mój mąż nie mógł sobie odmówić drobnej uszczypliwości, i kiedy kurier podjechał po przesyłkę, zagaił:
- Takie paczki to można nosić, co?
- No, wszystkie mogłyby takie być. – Odrzekł, nic nie podejrzewając, kierowca.
Mój mąż był bezlitosny:
- To trzeba było listonoszem zostać.
Dwa, czy trzy tygodnie później w naszym regionie pojawił się nowy kierowca. Złoty człowiek, na którego złego słowa nie dam powiedzieć.

kurierzy

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -5 (25)
zarchiwizowany

#67640

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia autobusowa. Nie o babciach, nie o dresach, nie o gimbusach. O przewoźniku i jego podejściu do pasażerów.
Jak już wspomniałam kiedyś, dom moich rodziców znajduje się na wsi. Autobusy jeżdżą bardzo rzadko, a na wakacjach prawie wcale. Czekałam sobie na autobus na dworcu w mieście powiatowym przejeżdżający przez miejscowość moich rodziców. Dworzec jest w kształcie prostokąta a stanowiska (całe sześć) rozmieszczone są po jego bokach: po jednym przy każdym wierzchołku i po jednym w geometrycznym środku każdego z dłuższych boków. Mój autobus miał odjechać ze stanowiska szóstego, toteż grzecznie stałam. Przyszłam na dworzec o 14:03, autobus o 14:20. Trzeba zaznaczyć, że autobusów w ciągu tych dwudziestu minut odjeżdża co najmniej dziesięć – są to typowo pracownicze autobusy, odwożące głównie ludzi do domów po ich zmianie w pobliskiej fabryce; ale też każdego, kto na dworcu sobie do niego wsiądzie. W praktyce wygląda to tak, że podjeżdża cała chmara autobusów, ustawiają się jeden za drugim i trzeba szukać tego właściwego. Mój miał nazwę miejscowości na literę „S”. Wiedziona doświadczeniem, od mniej więcej dziesięć po drugiej wypatrywałam swojego przeznaczenia. Ale nie, piętnaście po jeszcze nie podjechał, dwadzieścia po też go nie było, dwadzieścia pięć po ani widu ani słychu. O wpół do trzeciej stało się jasne, że go przegapiłam. Tylko jakim cudem, nie wiadomo.
Następny autobus pod dom moich rodziców o 15:40, ale w międzyczasie jeszcze jest taki o 15:10, który jedzie w tym samym kierunku, tyle tylko, że jedzie wzdłuż drogi krajowej, a do wioseczki nie zajeżdża. Cóż, jako że do drogi krajowej od moich rodziców jest ledwie jakiś kilometr z haczkiem, stwierdziłam, że pojadę nim, a później podejdę, bo aż tak długo nie chciało mi się czekać. Wkurzona na samą siebie za gapiostwo, poszłam się przejść po dworcu (jakieś 50? metrów długości). Rozglądając się po okolicy, zauważyłam jedną (!) smętnie wiszącą kartkę z informacją: „Informujemy, że autobusy ze stanowisk numer 5 i 6 odjeżdżają ze stanowisk numer 3 i 2”. Kartka zwykła, A4, zadrukowana, wisiała sobie pod rozkładem jazdy na stanowisku piątym. Jeśli kiedykolwiek podobna kartka wisiała też pod rozkładem jazdy na stanowisku szóstym, to albo została radośnie przez kogoś zerwana, albo zaklejona jakąś informacją o skupie żywca, czy czymś innym. Pięknie, prawda?
Ciekawostka numer jeden: Na kartce nie było żadnej daty, pieczątki, czy podpisu, więc równie dobrze mógł ją nakleić pierwszy lepszy dowcipny Józek.
Ciekawostka numer dwa: Autobus z 15:10 rozkładowo również odjeżdżał ze stanowiska szóstego. I w rzeczywistości też stamtąd odjechał.

komunikacja-nie-miejska

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 71 (123)
zarchiwizowany

#14543

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia Fursti44 o handlarzu perfumami przypomniała mi moją przygodę z panem o identycznej profesji.

Kilka lat temu udałam się wraz z narzeczonym do pewnego centrum handlowego w mieście (kiedyś) wojewódzkim. Cel wizyty jest mało istotny, ważne jest to, spieszyło nam się z lekka, bo później mieliśmy jeszcze gdzieś wstąpić. Zaraz przy wejściu próbował zagadać do nas pan Sprzedawca Różnych Cudów [SRC]. Zbyliśmy go krótkim: „Przepraszamy, nie mamy czasu”. Kiedy już wychodziliśmy z tego przybytku, załatwiwszy to, po co przyszliśmy, z daleka widzimy SRC wpatrującego się w nas błagalnym wzrokiem. Szybkie spojrzenie na zegarek i decyzja, że piętnaście minut możemy panu dać.

SRC zagaja do nas, pokazując dwa flakony perfum, - damskie i męskie. Jednymi psika mój nadgarstek, drugimi celuje w nadgarstek narzeczonego i pyta o naszą ocenę zapachów. Nie były one powalające, lekko mdłe, ale gdyby użyć ich w bardzo rozsądnych ilościach, dałoby się przeżyć. Odpowiadamy więc, że są w miarę ok. I to był nasz błąd: SRC zaczął nam opowiadać jakie to szczęście nas spotkało, że mamy okazję nabyć te perfumy na dwa tygodnie przed ich premierą po bardzo promocyjnej cenie. Nie pamiętam dokładnie ile miały one kosztować, ale były drogie (około 200 złotych za 100 mililitrów). Ale, że jesteśmy tysięcznymi klientami (ciekawe ile tych „tysięcznych klientów” było), możemy je nabyć za jedyne sto złotych na sztuce. Nie mieliśmy zbyt wielu żywych pieniędzy przy sobie, więc stwierdziliśmy, że to jednak trochę dużo. SRC błyskawicznie zszedł z ceny na 75 złotych. Uznaliśmy, dobra, może być. Wręczył nam dwa flakoniki i już myśleliśmy, że przejdziemy do płatności, ale nie.

SRC oznajmił nam, że skoro byliśmy tacy mili i znaleźliśmy chwilkę dla niego, to obdarzy perfumami wszystkie kobiety z mojej i mojego narzeczonego najbliższej rodziny. Zupełnie za darmo. Zapytał wiec narzeczonego, ile ma sióstr, a ten - zgodnie z prawdą - odpowiedział, że jedną. SRC wręczył mu więc dwie buteleczki: jedną dla mamy, drugą dla siostry; po czym zapytał mnie o to samo. I to był tym razem jego błąd: odpowiedziałam, że mam cztery siostry, przy czym wcale nie skłamałam.

SRC zrobił się najpierw blady, potem czerwony, potem zabrał nam wszystkie flakoniki i zaczął się mętnie tłumaczyć:
[SRC] Przepraszam państwo bardzo, ale ja tak nie mogę. To byłoby za dużo na jednych klientów. Firma straciłaby zbyt wiele…

Po czym oddalił się od nas w tempie godnym niejednego sprintera.
Tym oto sposobem piekielna matka natura (bo kogóż winić o taką liczbę kobiet w jednej rodzinie?) wyratowała mnie i mojego narzeczonego od kiepskiej jakości perfum.

cuda na kiju

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 145 (191)
zarchiwizowany

#13916

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Kupiliśmy niedawno dom – jedną część bliźniaka. Moja historia nie będzie o tym, w jakim stanie go zastaliśmy, bo musiałabym pół dnia spędzić na pomstowaniu. Będzie za to o poprzednich właścicielach, a właściwie o ich synu.

Wszystko, co wiem na temat tego „dziecka” (dlaczego w cudzysłowie, dowiecie się wkrótce), wiem od sąsiadów. Otóż, kiedy synek miał koło czterech lat, miał wielkie problemy wysławianiem się: połykał głoski, jąkał się i takie tam, dość powszechnie spotykane wśród takich maluchów. Ale jego rodzice stwierdzili, że to jednak nie jest normalne i zaczęli chodzić z młodym po lekarzach różnych specjalizacji. Kiedy okazało się, że żaden lekarz nie mógł pomóc, poszli z nim do psychologa dziecięcego. Diagnozy nie znam, przepisał jednak ów „doktór” jakieś leki psychotropowe. Dziecko brało te leki, bo cóż, lekarz zapisał, a rodzice chcieli mieć „normalnego” syna, więc podawali mu te medykamenty. Historia właściwa zaczyna się, kiedy po jakimś czasie te leki mu odstawiono.

Nikt i nic nie było w stanie przemówić temu synkowi do rozsądku. Robił, co chciał, zachowywał się jak chciał. Kiedy któregoś dnia jego ojciec nie chciał mu na coś pozwolić, synek wziął gwóźdź i uczynił piękną, długą rysę na dwuletnim wówczas samochodzie rodziców. Innym razem, w ramach protestu przeciwko nie-wiem-czemu, wypróżnił się na talerz i wysmarował swoimi odchodami kawałek ściany w swoim pokoju. Kiedy indziej stał sobie na tarasie z uśmiechem na ustach i kamieniem w ręce. Po chwili kamień ten wylądował na dachu, a później na podłodze szklarni sąsiada, którą ten zbudował dwa tygodnie wcześniej. Ojciec musiał zapłacić około 1000 złotych za wyrządzone szkody, żeby tylko nie wzywać policji. Rodzice mieli dwa psy, które były ufne, niczego i nikogo się nie bały poza synkiem właśnie. Kiedy spostrzegły go na horyzoncie, wycofywały się w najdalszy kąt z piskiem żałosnym. To tylko niektóre z jego wyczynów.

I nie, synek nie był jedynakiem. Miał dwie starsze siostry, z którymi gdy się bawił, wydawał z siebie – według słów sąsiada – „nie wrzask, jaki towarzyszy zwykłym dziecięcym zabawom, ale ryk”.

Najlepsze zaś zostawiłam na koniec. „Dziecko” ma teraz 7 (słownie: siedem) lat. Będę współczuć rodzicom, kiedy synek wkroczy w okres buntu nastoletniego.

P.S. Coś mi podpowiada, że sąsiedzi chyba nas polubią.

(nie)mój dom

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 106 (184)
zarchiwizowany

#12781

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Tym razem historia sprzed roku z hakiem. Moja [C]iotka jest istotą, która, delikatnie mówiąc, lubi być piekielna.

Pewnego dnia, w okolicach południa, byłam zmuszona pojechać z nią na zakupy spożywcze do pobliskiej Biedronki. Kiedy już umieściłyśmy w wózku wszystko to, co na tamtą chwilę było nam niezbędne, udałyśmy się do kasy. Przed nami stało jakieś starsze małżeństwo i mężczyzna w średnim wieku.

Kasę obsługiwała [K]obieta, która w tym sklepie pracowała od samego początku jego istnienia (czyli wtedy już dwa lata). Tego dnia jednak co chwila się myliła, przez co klienci jej raczej nie oszczędzali. Zarówno od małżeństwa przed nami, jak i mężczyzny dało się słyszeć co chwila ponaglenia w stylu: „No szybciej, co tam znowu! Do wieczora się może wyrobisz?” Kiedy w końcu nadeszła nasza kolej, niestety skończyła się rolka w kasie. Kasjerka spojrzała na nas przepraszająco - przerażonymi oczami i szybko wzięła się za wymianę papieru. Widać było, że coraz bardziej zdenerwowana, spoglądała co chwila na ciotkę oczekując kolejnego ciosu (tak, małe miasteczko, gdzie każdy każdego zna). Niespodziewanie dla mnie samej, ciotka powiedziała łagodnym głosem:

[C] Spokojnie, mnie się aż tak nie spieszy.
[K] (Robiąc wielkie oczy, po czym uśmiechając się radośnie) To ja się szybko kawy napiję… Od rana czasu na to nie miałam.

To mówiąc, sięgnęła pod ladę, gdzie stał jej kubek z zimną już zapewne kawą.
Wniosek jest z tego prosty: nawet piekielni mają czasem ludzkie odruchy.

Biedronka

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 180 (204)
zarchiwizowany

#12409

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Opowiastka sprzed kilku lat. W sumie ciężko ocenić, kto był bardziej piekielny.
Wujek mieszkający w tej samej wiosce, co ja, był szczęśliwym posiadaczem psa rasy labrador (był, bo piesio któregoś dnia przeniósł się na niebieską łąkę). Jako że [W]ujek miał duże podwórko, pies mógł się na nim do woli „wybiegać” (w cudzysłowie, bo w rzeczywistości wolał on położyć się i spode łba obserwować otoczenie). Pies spokojny, przyjazny, rzadko dało się słyszeć, żeby szczekał. Jako, że podwórko było szczelnie ogrodzone, to pies nie chodził w kagańcu, nie było takiej potrzeby. Jednak byłoby za dobrze, gdyby komuś nie zaczęło to przeszkadzać.
Pewnego pięknego dnia pod posesją wujka zaparkował radiowóz policyjny, wezwany, jak się później okazało, przez sąsiada wujka, który mieszkał po drugiej stronie drogi. Z radiowozu wysiadł [P]olicjant, podszedł do ogrodzenia i, zauważywszy wujka gmerającego przy aucie, rzekł:
[P] Dzień dobry, Komenda Powiatowa Policji, dzielnicowy Kowalski, czy pan jest właścicielem tej posesji?
[W] Tak, a o co chodzi?
[P] Proszę okazać dowód osobisty!
Wujek zdziwiony, po co kolesiowi dowód, skoro według wszelkiego prawdopodobieństwa, mój wujek to mój wujek: stoi na swojej posesji; poszedł jednak do domu po dowód. Wrócił i powiedział:
[W] Panie, po co panu mój dowód, przecież mnie pan zna. W tej samej szkole się uczyliśmy…
[P] (nie dając dokończyć wujkowi) To nie ma znaczenia, ja muszę mieć pewność, że pan to pan.
[W] Dobra, w jakiej sprawie pan tu przyjechał?
[P] Bo tutaj pies chodzi…
[W] (już wychodząc z siebie) To co, mam go, kur… nosić?
Policjant pomyślał chwilę i zaczął wmawiać mojemu wujkowi, że jest pijany, taka informacja znalazła się też w raporcie policyjnym, mimo, że nie zbadano wujka alkomatem, bo radiowóz nie był wyposażony w takie cudo.
Ja natomiast nawet teraz wpadam w niepohamowany śmiech usiłując wyobrazić sobie wujka ganiającego po podwórku z kilkudziesięciokilogramowym psem na rękach.

wioska

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 163 (207)
zarchiwizowany

#10405

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia o kliencie z potrzebami.
Mały wiejski sklep. Za ladą [E]kspdientka, przy kasie klientka wybiera sobie rodzaj ciastek na wagę, za klientką ja, a za mną dwie osoby. Do sklepu wtacza się wymagający [K]lient, bardzo dobrze znany ekspedientce. Stanął, popatrzył na kolejkę, i ponad głowami ludzi zapytał:
[K] Pani Haniu, kierowniczko kochana, ma pani drożdże i cukier?
[E] Panie Mieciu, tyle co ty chcesz, to ja nie mam.

Prywatny wiejski sklep

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 84 (190)
zarchiwizowany

#9983

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia luksika85 o urzędowych perypetiach jakiegoś jegomościa przypomniała mi moje przejścia z Powiatowym Urzędem Pracy (będzie długie).
Zaraz po zakończeniu nauki chciałam się zarejestrować jako bezrobotna. Pełna wiary w ludzi, udałam się do wymienionego wyżej przybytku i ustawiłam się grzecznie w ogonku do Informacji. Po odczekaniu kilku minut, dotarłam wreszcie do okienka i powiedziałam pani, dlaczego mam czelność przeszkadzać jej w pracy. Pani, nie podnosząc nawet głowy znad krzyżówki, podała mi czterostronicowy formularz rejestracyjny, kazała go wypełnić i przyjść za tydzień na godzinę 11:15. Trochę zaskoczył mnie fakt, że trzeba się zarejestrować z tygodniowym wyprzedzeniem ,aby móc się zarejestrować jako bezrobotna.
Nic to jednak, przyszłam tydzień później z wypełnionym przykładnie formularzem, odczekałam swoje (tym razem nieco więcej, niż kilka minut) i weszłam do pomieszczenia rejestracyjnego o 12:00. Podałam kolejnej pani formularz, dowód osobisty i świadectwo ukończenia szkoły, myśląc naiwnie, że to wystarczy. [P]ani przejrzała wszystko i odkryła z niemałą satysfakcją, że pochodzę ze wsi. Zadała mi zatem pytanie:
[P] Czy pani, lub pani rodzice posiadają grunta rolne?
[J] (zgodnie z prawdą) Tak, jakkolwiek nie uprawiają już ich od dawna.
[P] To nie szkodzi. Nie mogę przyjąć pani zgłoszenia, gdyż brakuje tu informacji o powierzchni gruntów jak i zaświadczenia o tym, że pani nie jest zatrudniona przy ich uprawie i - co za tym idzie – ubezpieczona w KRUS-ie (Kasa Rolniczego Ubezpieczenia Społecznego) .
[J] Rozumiem. Gdzie mogę dostać takie informacje?
[P] (z miną męczennicy) W sądzie rejonowym dadzą pani wypis z ksiąg wieczystych, a później pójdzie pani z tym do KRUS-u i tam pani wydadzą zaświadczenie o braku zatrudnienia i ubezpieczenia.
Upewniwszy się jeszcze, że to wszystko mogę dostać bez obecności rodziców, udałam się na drugi koniec miasta, do sądu rejonowego. Tam jednak nie udało mi się niczego załatwić, gdyż pan w okienku stwierdził niezbyt przyjemnym tonem, że on takich informacji nie może mi udzielić. Powinnam była przyjść z prawnym właścicielem gruntów, lub z jego notarialnie potwierdzonym pełnomocnictwem. Pojechałam więc tych kilkanaście kilometrów do domu po tatę.
Wróciłam z nim do sądu, gdzie – kiedy tylko go ujrzano – od razu zaczęto mnie inaczej traktować (tu muszę nadmienić, że mój tato był wówczas jedną z bardziej wpływowych osób w powiecie). W podskokach przyszedł do nas wcześniej nieprzychylny pan, z przymilnym uśmiechem zapytał, w czym może pomóc. Popatrzyłam na niego ze zdziwieniem, i powiedziałam coś w stylu „Przecież pan doskonale wie, byłam tu pół godziny temu.”
Pan bez dalszych ceregieli wydał nam stosowny wypis, z którym – wiedzeni doświadczeniem, - udaliśmy się do KRUS-u, jak się okazało, słusznie. Ponieważ, aby uzyskać zaświadczenie o braku zatrudnienia przy uprawie gruntów rolnych, oraz braku ubezpieczenia, również potrzebny był tata. Moje słowo nie wystarczyło. Tak więc, kiedy już udało nam się uzyskać owe zaświadczenia, udałam się już samodzielnie do urzędu pracy. Podeszłam do Informacji, wyjaśniłam bardzo niezadowolonej pani [P2], w czym rzecz:
[J] Ja tu byłam umówiona do rejestracji na 11:15, ale pani, która mnie obsługiwała, powiedziała, że brakuje kilku zaświadczeń. Mam już te zaświadczenia, mogłabym zatem wejść i dokończyć rejestracji?
[P2] Nie. Wypadła pani z kolejki nie z naszej winy, więc nie możemy teraz pani wpuścić, bo ludzie by się burzyli.
[J] Rozumiem, w takim razie, kiedy mogłabym przyjść?
[P2] (podając mi znowu ten czterostronicowy formularz) Pani to wypełni i przyjdzie za tydzień o 14:30.
Cóż było zrobić? Tydzień później już się tam nie pokazałam, ponieważ miałam już nagrany wyjazd za granicę.

urzędy

Skomentuj (28) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 122 (162)

1