Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

bypek

Zamieszcza historie od: 6 maja 2011 - 21:43
Ostatnio: 12 lutego 2022 - 11:08
  • Historii na głównej: 4 z 12
  • Punktów za historie: 3207
  • Komentarzy: 237
  • Punktów za komentarze: 2012
 

#32369

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
O Euro.

Znajomy, zwany dalej pokrzywdzonym, wygrał dwa bilety na mecz Polska-Rosja. Ucieszony, uchachany, gębusia się śmieje.

Radości z tego faktu nie podzieliła jego wybranka życia zwana dalej dziewczyną łamane na heterą.

Zaprotestowała przeciwko wyjazdowi swojego mężczyzny na mecz jako powód podając, że jego data pokrywa się z imprezą urodzinową, którą ona organizuje.

Jako że grunt to bunt, pokrzywdzony łatwo się nie poddał, twierdząc, że nawet pod pantoflem trochę miejsca mieć musi i stwierdził, że nie potrzebuje zgody i pojedzie na mecz, czy to z jej błogosławieństwem, czy też nie.

Na takie dictum nie było innej rady, a że manifa wymaga pokazówy, nasza bohaterka kina akcji, bilety cudem zdobyte z rąk faceta wyrwała, po czym z wielką satysfakcją rozdarła na jego oczach...

Podobno się popłakał.

Odgłosy kłótni słychać było aż na ulicy, a i do teraz zerkam co jakiś czas przez okno, czy nie zobaczę policji, pogotowia albo przynajmniej samochodu od przeprowadzek.

Tak niehumanitarne, że aż mnie boli.

euro

Skomentuj (182) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1512 (1624)

#32159

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wspominałam już o moich sąsiadkach moherach?

Zaznaczę, że moherami nazywam je wyłącznie ze względu na upodobanie do czapek z tego materiału; to miłe starsze panie, nie nawracające nikogo na siłę. Skarżyć mógłby się na nie chyba tylko proboszcz, bo Panie całkowicie opanowały kościół, ale o tym innym razem.

Mimo wieku i skromnej postury Panie pełne są wigoru i zawsze skore do ratowania świata. Nazywamy je na osiedlu Moherową Czwórką. :)

Szły niedawno razem, we czwóreczkę oczywiście. Spotkały 7-letniego syna sąsiada w momencie, gdy ten uczył kota latać. Na jego nieszczęście babinki są miłośniczkami zwierząt. Zarobił pstryczka w ucho, babinki chciały poprzestać na pospolitym pouczeniu, ale że młody nie wykazywał żadnej skruchy, wyrywał się i pokazywał język jedna z Pań zarządziła:
- Tereska, dawaj komórkie, dzwonimy po jego ojca! (swoją drogą to fascynujące, te kobiety NAPRAWDĘ mają telefony do WSZYSTKICH, założę się, że do premiera i papieża też).

Tatuś, wezwany zjawił się za chwilę na podwórku. W tym miejscu należy dodać, że tatuś ma ok. 28 lat, jest typem wiecznego chłopca, parającego się głównie ciągnięciem kasy od matki i piciem z kolegami piwa nad Wisłą.
Sprawa kota została ojcu naświetlona, niestety, ku oburzeniu Pań tatuś nie wykazywał dezaprobaty w związku z zachowaniem syna. Opieprz i kazanie zostało skierowane na ojca. Ten zaczął Paniom odszczekiwać. No i się zaczęło...

-Jak śmiesz! JAK ŚMIESZ?! To ja jak byłeś mały za tobą po parku z piciem ganiałam, jak twoja matka żyły sobie wypruwała w pracy, a ty się teraz tak do mnie odzywasz?! Dorosły chłop, a taki głupi! Czego ty swojego syna uczysz?! Agresji! Mało to od ojca w życiu dostałeś, chcesz żeby on był taki sam!?
-Niech się pani na mnie nie drze!
-A będę! Tyłek ci podcierałam więc mam prawo, prawie takie jak twoja matka, żeby cię do pionu postawić!
Pozostałe 3 panie wtórowały koleżance, ojciec chłopca z każdym słowem coraz bardziej się kurczył. Aż w końcu...
-No tego to ja bym się nie spodziewała! Tereska! Dawaj komórkie, DZWONIMY PO HALINĘ!!!

Tak, tak moi Państwo... :) Zadzwoniono po matkę 27-letniego faceta. :)

Tatuś miał minę jakby miał się rozpłakać, ale babinki pozostały nieugięte. Chłopczyk też jakby zmarkotniał, na wieść o rychłym przybyciu babci.
Halinka przyszła. Wysłuchała relacji koleżanek z kamienną twarzą, kwitując całą sytuację słowami:
- Nooo...! Piwka to ty się długo nie napijesz, samochodu nie zatankujesz! A ty - zakrzyknęła celując palce we wnuka - zapomnij o wieczorynce! I oboje przeprosić mi tu natychmiast!
-Ale mama...
-POWIEDZIAŁAM!
Przeprosili. Babinki ruszyły w swoją stronę, panowie-młodszy i starszy - potruchtali zgodnie za Halinką.

A wiecie co jest w tym wszystkim najfajniejsze?
Za 5 minut chłopczyk wyszedł z klatki, dzierżąc w dłoniach miseczkę z mlekiem dla kota. Kot nie pogardził. Zastanawiam się tylko czy to babcia kazała zadośćuczynić kotu, czy chłopczyka ruszyło sumienie. :)

podwórko

Skomentuj (59) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1520 (1576)

#30932

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Nasza rodzina ma łyżkę.
Łyżkę tę, podczas II wojny światowej, mój pradziadek podpier*olił jakiemuś niemieckiemu oficerowi. I teraz jest przekazywana z pokolenia, na pokolenie, bla bla bla...
I trafiła do mnie. Na urodziny. Przyznam, spodobała mi się.
Wszystko nią jadłem.
O łyżce powiedziałem mojemu kumplowi.
Błąd.
Po pewnej jego wizycie zniknęła. Kamień w wodę. Tata mnie prawie zabił- wiadomo, skarb rodzinny. Lub coś w tym rodzaju.

Po 2 tyg. zaszedłem do [K]amila. I idziemy do jego pokoju i coś przykuwa moją uwagę. Jego ojciec jadł zupę. Moją łyżką.
Kiedy go o to "grzecznie" zapytałem powiedział "Kamil kupił mi. Dobry chłopak". Na początku nie chciał mi uwierzyć, ale kiedy sprowadziłem mojego tatę, po prostu musiał.

K dostał szlaban na miesiąc. ledwo się powstrzymałem, żeby nie urwać mu ryja. Jego komentarz?
"Ona mi się bardziej należy, mam bardziej popularne nazwisko!"
Ciekawe, nie?
Wiem że może średnio piekielnie, chodzi w końcu o łyżkę - ale to był mój najlepszy kumpel. Złodziej.
Nie pokazujcie przyjaciołom łyżek, bo ukradną.

Skomentuj (69) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1224 (1390)

#31349

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Powinienem mieć wyrzuty sumienia. Choćby dlatego, że ich nie mam. Ale nie mam i już, co mnie dość dziwi. I drażni.

Jakiś czas temu (dialogi przytoczone w miarę dokładnie).
Zakupy w hipermarkecie. Wyłożyłem już zakupy do bagażnika, a za mną zmaterializował się pan w ubraniu dość zużytym i twarzą owiniętego w folię tostera.
- Mogę odprowadzić wózek? – Zapytał bez zbytecznych konwenansów w stylu „potrzebuję na bułkę”.
Przyjrzałem mu się uważnie i obdarzyłem najszczerszym uśmiechem zarezerwowanym tylko dla najbliższych.
- Nie.
Zatchnął się. Na krótką chwilę włączył mu się tryb stanby, ale szybko się zresetował i popatrzył na mnie jakbym był Marsjaninem.
Popatrzyłem na niego jakbym Marsjaninem nie był. Tak przez kilka sekund trwała nasza „bez słów rozmowa”.
Poszedł. Pojechałem.

Kilka dni później sytuacja się powtórzyła.
- Mogę odprowadzić wózek?
- Nie.
Chyba mnie poznał. Marsjanin w jego wzroku wyjrzał nieśmiało ale zaraz powrócił do własnych spraw. Poszedł. Pojechałem.

Kilka dni później.
- Mogę odprowadzić wózek? – jego wzrok świadczył o tym, że zdecydowanie mnie poznał.
- Nie. – mój wzrok świadczył, o lekkim zainteresowaniu.
- Ale dlaczego?
Ożeż, oznaki procesów myślowych i upór godny pochwały!
- Lubię odprowadzać wózki.
Poszedł. Pojechałem.

Następne kilka dni później.
- Mogę..?
- Nie!
- Ale pan odprowadzi wózek. Ja tylko chciałbym monetę z niego.
Trzeba przyznać - nie spodziewałem się.
- Lubię tę monetę.
- To może dałby mi pan inną...
Prawie się złamałem.
- Nie...
Poszedł. Pojechałem.

Czasy obecne.
- Mogę..?
- Nie!
- Bardzo potrzebuję.
- Ja też.
- Ale ja, wie pan, chyba bardziej.
To akurat nie ulegało wątpliwości.
- A na co?
- Piwo.
- Aha... ale nie.
Posze... zaraz.
- Proszę pana, pan odprowadzi wózek i przyniesie mi tę piątkę, która jest w środku.
Odprowadził, wrócił z piątką w wyciągniętej ręce. Dostał dychę.

Jutro jadę na zakupy. Boję się.

przed hipermarketem

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1217 (1323)

#27249

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jestem człowiekiem o usposobieniu wysoce flegmatycznym, cierpliwości mam często aż nazbyt wiele. Dzięki temu żyję w miarę szczęśliwie i nie muszę się przejmować większością życiowych problemów, które innych wyprowadzają z równowagi w trybie dziennym. Ale ale, wszystko ma swój koniec. Koniec mojej cierpliwości zaczął się...

Wraz z roztopami. Mieszkam na wsi, własny ogród przy domu, posesja nie jest ogrodzona, bo i zbytnio na to funduszy nie ma, a koniecznością to nie jest. Nie jestem przewrażliwiony na punkcie własnego ogrodu, ale nie lubię, kiedy wygląda niechlujnie. Kosiarkuję trawnik przy domu, regularnie koszę trawę bliżej grządek. W sam raz, żeby sąsiedzi nie myśleli, że mi się zmarło.

Pewien piękny poranek zeszłej wiosny. Wychodzę na balkon. Patrzę w dół - na moim ogrodzie stoi sobie samochodzik (ogród przylega do drogi polnej całą swoją długością). Ot, taka jakaś furka, świeci się, pewnie nówka. Nie zwracam uwagi na markę, bo to mnie nie obchodzi. Przy samochodziku stoi sobie pan. Główka ładnie ogolona, dżynsy krótkie (obstawiam, że wodę w piwnicy miał, biedny), coś w rodzaju kurtki na ramionach. Pytam grzecznie, czy coś mu potrzeba, że tak tu stoi. Pan sobie, cytuję, "Szluga k***a pali, a co?". Tłumaczę grzecznie, że to jest mój ogród, a nie parking. Pan powiedział mi, abym poszedł uprawiać miłość na własną rękę, rzucił niedopałek na ziemię, wsiadł i odjechał. Zapewne z zamiarem zapiszczenia oponami, niestety, jak wspomniałem, były roztopy. Więc tylko zdarł mi trochę trawnika, a sobie upaćkał wózek. Nic to, trawnik zaszpachlowałem oderwanym błockiem w nadziei, że odrośnie w terminie Wkrótce.

O panu niemalże zapomniałem w przeciągu nadchodzących dni, w końcu czemuż miałbym sobie zawracać głowę byle czym. Wracam z uczelni, zmęczony, późne popołudnie. Wracam przez ogród, bo tak bliżej i wygodniej. Co widzę? zjeżdżony trawnik. Nie, nie zwyczajnie wygnieciony. Ktoś sobie kręcił kółeczka. Ot, myślę, znowu się załata i będzie. Załatałem. Wieczorem deszczyk typu ulewa. Wygładził do reszty. Trzy/cztery dni później - przemiły pan najwidoczniej realizuje swój przebiegły plan zemsty za protest przeciwko wpi****niu się komuś na trawnik bez pytania. Tym razem postanowił spalić gumy na trawniku. Efekt? Dwie koleiny głębokie na około 15 cm. I ślady po zawieszeniu na kretowisku obok. Myślę sobie "być nie może".

Wystawiam ładną tabliczkę na kijku z napisem "Nie wjeżdżać, teren prywatny", napisane czarno na białym. Efekt następnego dnia? Rozjechana tabliczka. Z cierpliwością (albo tępym uporem) godną mojego własnego podziwu podnoszę tabliczkę i montuję ponownie. Sytuacja powtarza się po bodajże czterech dniach - pan zapewne się już odrobinę znudził. Znów naprawiam poczynione szkody i odnotowuję, że ogród mój zaczyna przypominać bagno, z racji, że w ciągu ostatnich dni znów padało. Wstaję w poniedziałek rano, 3 dni po naprawie tabliczki - tabliczka znów złamana i rozjechana. Wolny poniedziałek, mam więcej czasu na działanie. Naprawiam tabliczkę. Jadę do miasta, zakupuję kilogram gwoździ. Wracam do domu. Gwoździe mocuję w trzech równiutkich rzędach na dwóch długich deskach. Deski mocuję w błotku, tuż przy ′wjeździe′ na ogród. Zadowolony z mojej ciężkiej pracy idę się relaksować przy wyjadaczu mózgów, zwanym potocznie odbiornikiem telewizyjnym.

Wyglądam za okno - koleiny są, a jakże. Ubieram się, wychodzę z domu by przeprowadzić inspekcję. Tabliczka stoi, nienaruszona. Koleiny tylko przy wjeździe, widzę w nich także fragment bliżej nieokreślonej, upaćkanej, czarnej materii. Zacnie. Pan już nie wracał w odwiedziny, na szczęście. Nie tęsknię.

Co w tym smęcie najgorsze? Zaj**ał mi moje deski i kilogram gwoździ.

ogród

Skomentuj (32) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1186 (1226)

#21829

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pozdrawiam złodzieja, który wybił mi 2 szyby w aucie tylko po to, żeby ukraść plakat ac/dc warty około 20 zeta w supermarkecie. Przynajmniej ma niezły gust.

Skomentuj (30) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 852 (1012)

#17651

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia o wesołej aczkolwiek z lekka piekielnej babuni.

Otóż jadę sobie zatłoczonym autobusem na uczelnie, aż tu na którymś z przystanków wsiada owa wesolutka-piekielna. Od razu mówię, ze nie był to żaden moherowy beret z rydzykowych bojówek czy inne tego typu stworzenie. Ubrania w rozsądnych ramach cenowych (nie widziałam żadnych metek/logo drogich firm, którymi ludzie tak lubią się chwalić, etc) aczkolwiek bardzo gustownie starsza pani o śnieżnobiałych lokach przypominała królową angielska... z tym, ze za jakieś 20ścia lat - była naprawdę staruteńka i zasuszona, taki uroczy, babciny rodzynek.

Oczywiście wszystkie siedzenia zajęte i nikt kobiecinie pod laską (elegantsza wersja tzw hokajkryki) nie ustąpił miejsca. Babunia jednak nie należąca najwyraźniej do Zespołu Zrzędzących Pierników, nie przyjęła tego jako fali złego wychowania (a nuż nie zauważyli/mieli uraz/byli zmęczeni po nocnej zmianie, etc), tylko podeszła do zdrowo wyglądającego ~20 latka i nieśmiało potrząsnęła go za ramię (B- babunia, 20 -koleś):
B: Przepraszam (znacząca pauza)...?
20: (gapi się tępo na babcie)
B: Czy nie mógłby pan...?
20: Czego nie mógłbym? (i tu zaczęłam się zastanawiać czy gościu był zwyczajnie chamski czy tak nie wyspany/głupi, bo wyraz jego twarzy był tak tępy jak przerobiony na kafar topór bojowy).

W tym momencie w oczach babuni pojawił się dziwny, diaboliczny błysk dobrze współgrający z dziwnym, słodkawo-zjadliwym uśmieszkiem na jej twarzy.
B: Czy nie mógłby pan podnieść rąk do góry?

Zaskoczony niespodziewaną prośbą 20-stek wykonał ją bez namysłu, a w tedy babunia z miną zwycięzcy... mu chup na kolana!
20(powoli czerwieniejący, najwyraźniej zmierzający ku barwie buraczanej): Mogła pani normalnie powiedzieć żebym zszedł...
B: Aj tam, aj tam... Teraz przynajmniej mogę sobie powspominać jak to było jak byłam młoda... 60 lat temu z moim mężem... (tu uśmiech pełen samozadowolenia nr5 i ruch sadowiącej się na grzędzie kwoki).

Do tej pory się dziwie, że fala dźwiękowa jaka powstała w efekcie powszechnego wybuchu gromkiego śmiechu, nie rozerwała autobusu od środka. A babunia? Babunia nie popuściła, nie zlazła z kolan kolesia (który w końcu osiągnął barwę buraczaną) dopóki nie dojechała na swój przystanek. :)

Wesołe jest życie staruszki, to temu to tamtemu hop na nóżki? :D

Skomentuj (32) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1541 (1631)

#16397

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia nie piekielna ale troszkę zabawna :)

W pierwszych dniach lipcach podczas kłótni z bratem (Dominik) doszło między nami do bójki (ja 186cm, 100kg wagi brat 167, 56kg wagi). Efektem było że mój brat złamał rękę. No to szybko do szpitala by gips wrzucić.

Dwa tygodnie później spadłem w drabiny na Dominika łamiąc mu przy tym dwa żebra.

I znowu do szpitala. Ten sam lekarz co wcześniej. Dość długo mnie opierniczał.

Na początku sierpnia otwierając drzwi złamałem bratu nos. I znowu ten sam lekarz. Nic nie mówił tylko dziwnie popatrzył.

Dwa dni temu złamałem bratu nogę (Dominik chciał mnie podhaczyć i ja podhaczony spadłem mu na ta nogę)

I znowu ten sam lekarz. Lekarz krótko mówiąc opieprzył mnie, moich rodziców, mojego brata, krzycząc że w takim tempie to ja mu wszystkie kości połamie, że on ma być odizolowany ode mnie, itp/

A dzisiaj do naszego domu kuratorka w celu sprawdzenia doniesień czy znęcamy się nad moim bratem.

Miło wiedzieć że są w Polsce ludzie co interesują się losem innych (tak pan lekarz zawiadomił opiekę społeczną czy coś takiego).

Efekt: brat wyjechał do babci bym mu czegoś nie złamał jeszcze.

Skomentuj (43) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 796 (1066)

#15228

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zapewne większa część z Was powie, że zmyślam, a większa część pozostałej części powie, że to stary dowcip. Jednak historyjka jest autentyczna, w dodatku dziś, mój szanowny rodziciel nieświadomie dopisał jej epilog. Zdarzyło się z soboty na niedzielę... i może nie powinienem tego opisywać ale szanse na identyfikacje bohaterów, nawet przez nich samych są nikłe. A jeżeli nawet, to mam to gdzieś.

Zupełnie niespodziewanie „dostałem” kilka dni wolnego, postanowiłem więc odwiedzić rodzinne strony. Jednym z planów jakie poczyniłem w związku z wyjazdem było zapolowanie na łosia. Aparatem oczywiście ;) bo podobno od mojej ostatniej wizyty rok temu, trochę się stadko powiększyło. Fajne zdjęcia miały być nagrodą za wyrzeczenie się ciepłego łóżka i snu do południa.

Wstałem o 3 nad ranem, szybka kawa, i do lasu. Miejsce w którym się zasadziłem jest przecudne – w środku lasu polana przy niewielkim jeziorku - ulubiony wodopój zwierzaków maści przeróżnej. Zasadziłem się na ambonie, przykryłem kocem i z lufą obiektywu wystawioną między deskami czekałem cierpliwie.

Długo nie czekałem ale to co mi podeszło pod aparat, łosia nie przypominało... jelenia bardziej może... łanię... nie wiem zresztą. Konkretnie był to stary Golf z, wracającą zapewne z jakiejś imprezy, parką, który z piekielnym warkotem (nawet jak nie był za mocny, to w porównaniu z ciszą porannego lasu wydawał się głośniejszy od ryku odrzutowca) wtoczył się na polanę.

No to ze zdjęć nici, pomyślałem sobie i dodatkowo, szeptem wyczerpałem roczny limit wulgaryzmów. A parka po kilku namiętnych uściskach zaczęła zrzucać z siebie ubrania i pognała do jeziora. Na golasa! Normalnie rusałka i faun.

Pochodzę z małego miasteczka, więc mimo rzadkiej w nim bytności, ludzi kojarzę. Rusałkę zidentyfikowałem jako mieszkankę bloku mojego taty, wdowę, która bardzo niedawno straciła męża w wypadku. Fauna znam z widzenia, choć nie z nazwiska.

Wnerwiony straconą okazją na niezłe zdjęcia i lekko zaspany nie dałem wykazać się mózgowi i bez zastanowienia, najniższym basem na jaki mnie było stać, ryknąłem na cały las: „Zooooośkaaaa, ty zdziiiirooo!”. A rano się niesie, oj niesie...

Takiego odwrotu z miejsca zbrodni, jakiego byłem świadkiem, nie powstydziłaby się najsprawniejsza armia świata.

Kiedy warkot silnika ucichł, wściekły zebrałem się do domu odespać zarwaną nockę. Nikomu nic nie mówiłem, aż tu dziś, przy obiedzie tata mój z niejakim zdziwieniem uraczył mnie spostrzeżeniem. Otóż od dwóch dni widuję na cmentarzu (tata codziennie odwiedza grób ś.p. mamy) zapłakaną Zośkę, siedzącą przy grobie swojego męża. Rodziciel nie mógł się nadziwić dlaczego, bo od pogrzebu nie widział jej tam ani razu.

Nie skomentowałem. W sumie sam się nie spodziewałem takiego efektu.

,,,

Skomentuj (56) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1090 (1202)

1