Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

jass

Zamieszcza historie od: 12 maja 2012 - 20:46
Ostatnio: 1 maja 2024 - 17:34
  • Historii na głównej: 8 z 13
  • Punktów za historie: 1482
  • Komentarzy: 2302
  • Punktów za komentarze: 11861
 
zarchiwizowany

#40336

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
O tym, jak to cywilizacja w miejscowościach okołostołecznych się szerzy.

Pojechałam dziś do swojego miasta rodzinnego, rzut beretem od Warszawy. Coby dojechać w miarę szybko i wygodnie postawiłam na autobusy prywatne (do dojazdu potrzebuję dwóch).
Pierwszy - cud, miód i orzeszki. Na drugi przyszło mi czekać ok. 30 minut, no ale trudno.

Za to droga powrotna to była zabawa.

Godzina 19:05, przychodzę na przystanek - 5 minut wcześniej był autobus, kolejny za niemal 1,5 godziny - no nie powiem, zdziwiłam się, zawsze jeździły co jakieś 15 minut, a tu nagle 2/3 autobusów skasowane. No, ale nic to, pojadę miejskimi.

Wyruszam więc na poszukiwanie otwartego kiosku (co o tej porze samo w sobie nie jest zadaniem łatwym). Obleciałam pół miasta, znalazłam 2 kioski i w ŻADNYM nie mieli biletów. Hmm.

No trudno, w końcu od czego jest kupowanie biletów u kierowcy? Autobus podjeżdża, wsiadam, proszę o bilet.
Kierowca spojrzał na mnie, jakbym co najmniej urwała się z choinki i oznajmił, że on biletów nie ma. Tonem, jakby rozmawiał z kretynką.

Summa summarum połowę trasy przejechałam na gapę (do najbliższego przystanku z biletomatem).

I weź tu człowieku bądź uczciwy.

komunikacja_miejska

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -3 (33)
zarchiwizowany

#38722

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
O tym, jak to Jass pierwszą pracę dostała (uprzedzam, będzie nieco obrzydliwie).

Jako że na studia wybierałam się do miasta dosyć oddalonego od mojego domu rodzinnego, a komputerem stacjonarnym brat by się absolutnie nie podzielił - wiadomo, wspólny komputer, więc kłótnie o niego były cały czas, a bez komputera żyć się nie da ;), więc postanowiłam zarobić w 'najdłuższe wakacje w życiu' na jakiś własny sprzęt.

Owo postanowienie nie zdążyło jeszcze ostygnąć, a już mama mi mówi, że w sklepie tuż obok naszego bloku poszukują ekspedientki. Ucieszyłam się, bo to przecież o rzut beretem, a i czasu na poszukiwanie pracy nie zdążyłam jeszcze zmarnować ;)

Muszę zaznaczyć, że nie był to zwykły 'spożywczak', ale miejsce, gdzie głównym towarem były wędliny i mięso.

Idę pełna nadziei do kierowniczki [K], a pani z miejsca bierze mnie na dzień próbny (dosłownie z miejsca).
Pierwsza piekielność z jej strony - ani słowem nie zająknęła się na temat książeczki sanepidowskiej (której, nota bene, nie miałam).
Myślę sobie: no nic, narzekać przecież z tego powodu nie będę.

[K] wdraża mnie w nowe obowiązki, i tak sobie pracujemy.
W pewnym momencie [K] mówi drugiej pracującej tam dziewczynie, żeby skoczyła po piwo.
Dziewczyna idzie, wraca, [K] rozlewa piwo dla naszej trójki.

Dla mnie to zdecydowanie była druga piekielność. Może to purytańskie, ale uważam, że w pracy (zwłaszcza takiej, w której ma się nieustanny kontakt z klientem) nie powinno się pić, nawet tej odrobiny piwa.
No ale cóż. Nowa byłam, więc przecież nie będę się wyłamywać.

Piekielność trzecia: mój dzień próbny wypadał w czwartek 30. kwietnia. Więc tuż przed długim weekendem. A tu pod koniec dnia [K] oznajmia, że mam przyjść w sobotę.
Nie powiem, zaskoczyła mnie ;)
Odpowiadam uprzejmie, że bardzo mi przykro, ale mam już plany na ten dzień (wiosenne porządki na działce z całą rodzinką, nijak nie dałabym rady się wymiksować).
Oj, [K] się to nie spodobało. Tłumaczę, że przecież nie wiedziałam, że z miejsca weźmie mnie na okres próbny, itp. itd. Cóż, w końcu do niej dotarło, że sobota z mojej strony naprawdę odpada, ale zadowolona nie była ;)

Przychodzę po długim weekendzie i gdzieś w połowie dnia, podczas krojenia wędliny na krajalnicy, dzięki mojemu wrodzonemu talentowi do obsługi wszelkiej maści urządzeń - razem z wędliną odcięłam sobie plasterek kciuka (wiem, po prostu trzeba być mną, żeby zrobić coś takiego ;) ).

Wiadomo, palce są bardzo unerwione, więc krew popłynęła solidnym strumieniem. Żeby nie spłoszyć klientki wymruczałam do drugiej dziewczyny, żeby dokończyła, a sama pobiegłam na zaplecze do łazienki.
Przyszła [K], pyta, co się stało. Tłumaczę trzymając rękę pod strumieniem zimnej wody. [K] znika, po czym wraca z kawałkiem gazy. Partyzancko się opatruję, ale palec cały czas bardzo mocno krwawi, więc pytam, czy może nie byłoby lepiej, gdybym wróciła do domu, bo zakrwawię coś poza wędliną dla tamtej klientki.

Nie byłoby lepiej. Dostałam foliową rękawiczkę i do końca dnia obsługiwałam klientów w rękawiczce, która w miejscu kciuka miała wielkie, zapaskudzone krwią coś (krew leciała jeszcze długo, więc cała gaza przesiąkła, a owinęłam palec dosyć grubo, więc wyglądało to dosyć paskudnie).

Może tutaj nie byłoby znowu jakiejś wielkiej piekielności, ale przypominam - nie miałam książeczki sanepidowskiej, więc kobieta przyjęła mnie z pełną świadomością, że mogę sobie być zarażona czymkolwiek.
Poza tym [K] nie uznała za stosowne wymienić wędliny klientce, której ukroiłam tę nieszczęsną wędlinę z kawałkiem swojego palca (uprzedzałam, że będzie obrzydliwie ;P).

Piekielność ostatnia - pod koniec dnia zapytałam, ile właściwie będę zarabiać miesięcznie (wiem, od tego powinnam zacząć, ale młoda i niedoświadczona byłam ;) ).
[K] oznajmiła, że niecałe 900zł. Plus potrącenie za straty (towar, który się nie sprzedał).

Podziękowałam.

praca sklepy

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 95 (137)
zarchiwizowany

#35686

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Mam wątpliwą przyjemność dojeżdżać pociągami na uczelnię. Zwykle jeżdżę z książką i obowiązkowo w słuchawkach, które niestety są nienajlepszej jakości (co oznacza, że w niewielkim stopniu słychać ′na zewnątrz′ moją muzykę).

Tego pięknego wieczora wracam jak zwykle do domu, a obok siada niewidomy. Od razu kulturalnie ściszam muzykę. Pan się nachyla (tak, że uchem niemal dotyka mojej słuchawki) i coś do mnie mówi, więc zdejmuję jedną słuchawkę. Prosi, żebym zrobiła głośniej.
Ok, w sumie czemu nie. Robię głośniej, podtykam mu tę słuchawkę pod ucho i tak sobie razem przez chwilę słuchamy. Następnie wypytuje, co to za zespół itp., aż w końcu konwersacja umiera śmiercią naturalną. Zakładam słuchawkę z powrotem i pogrążam się w lekturze.

Nagle czuję mocne szarpnięcie za włosy, gdy zerwana siłą słuchawka zaplątuje się w moją grzywę (mam gęste włosy i nawet kiedy zdejmuję słuchawki sama czasem zaplątują mi się we włosy) i słyszę wściekłe: ku*wa, ścisz to!

Tak, od niewidomego. Tak, po tym, jak prosił, żebym podgłośniła muzykę, zapomniałam ją z powrotem ściszyć.
Ale naprawdę nie uważam żeby to był wystarczający powód do próby oskalpowania (i naruszania mojej nietykalności osobistej w ogóle).

Pan Piekielny?
Cóż, była jeszcze Pani-Szara-Eminencja-Piekielna.

Naprzeciwko nas przez cały czas siedziała kobieta w średnim wieku. Jeśli niewidomy mówił coś do mnie wcześniej o ściszeniu muzyki, to pani z całą pewnością to słyszała (kiedy podjął próbę oskalpowania mnie, patrzyła na nas z żywym zainteresowaniem). Ale po co miałaby dać mi znać, że pan prosi o ściszenie muzyki. O wiele zabawniej siedzieć i obserwować rozwój sytuacji.

Sama nie wiem, kto był bardziej piekielny.

pociąg komunikacja miejska słuchawki muzyka niewidomy

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -16 (30)