Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

kartezjusz2009

Zamieszcza historie od: 13 lutego 2018 - 13:11
Ostatnio: 1 marca 2024 - 15:42
  • Historii na głównej: 13 z 20
  • Punktów za historie: 1365
  • Komentarzy: 740
  • Punktów za komentarze: 3834
 

#82647

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Byłem sobie z rodzinką na wakacjach nad morzem. Celem było Władkowo. Jako że w miasteczku jest kilka atrakcji, postanowiliśmy i z nich skorzystać. Owszem, byliśmy przygotowani na wydatki, ale w niektórych przypadkach było to typowe januszowanie.

1. Oceanarium, a raczej "Ocean park", który z rybami miał wspólnego 3 sztuki jakiegoś bliżej nieokreślonego gatunku i 2 rekiny o długości 20 cm. Jakoś przeżyliśmy to spotkanie, bo cały park miał wiele innych atrakcji i polecałbym go, ale raczej dla dzieci w wieku 7-12 lat. Młodsze nie zrozumieją większości, a starsze są za duże/za ciężkie na wiele atrakcji. Nasze po dwóch godzinach miały dość. I wprawdzie była jakaś promocja, ale za godzinkę "zwiedzania" sporo wyszło.

Tu raczej jeszcze nie było piekielnie, ale dalej...

2. Wesołe miasteczko. Wchodzisz za darmo (kiedyś była wejściówka 2 złote), ale każda atrakcja jest płatna oddzielnie. Jeden karnet = jeden przejazd. Prosta logika, prawda? Tyle, że ceny karnetów zaczynały się od 6 złotych, a kończyły na 14. I tak za jedno kółko na diabelskim młynie rodzinka 2+2 płaci 40 złotych. Mało czy dużo? Ale obiecaliśmy dzieciakom, że pójdziemy na karuzele i wydamy kilka złociszy na ich zabawę.

Jako, że dzieci są poniżej 4 lat, szukaliśmy tego, co im się podoba i ma jak byk napisane "brak limitu wiekowego". No to siup po 2 bileciki, dzieci usadowione i słyszymy: "ale ja nie puszczę bez opiekunów" ze strony obsługi. My zdębieliśmy (dzieci od maleńkiego same na karuzeli elektrycznej jeżdżą i nic im się jeszcze nie stało), ale posłusznie wydelegowaliśmy jedno z nas do przejechania tych 3 minut w najnudniejszym pociągu świata.

Dzieci ubawione po pachy (i chcą jeszcze), ale my zażenowani. Żona przestudiowała regulamin machiny zabaw dwukrotnie i nie znalazła żadnej wzmianki o przymusie jazdy osoby dorosłej (znalazła jedynie, że MOŻE jechać i wtedy musi zapłacić). Czyli bez pokrycia z regulaminem zostaliśmy przymuszeni do zapłacenia za bycie opiekunem dla naszych pociech.

Historia z drugą karuzelą* wyglądała identycznie, poza tym, że już nie byliśmy zaskoczeni przymusem.

Wychodziliśmy z niesmakiem. My (dorośli) - że janusz biznesu dorabia się na małych dzieciach, a dzieci - że były tylko dwa przejazdy (w sumie 6 minut kręcenia się).

Żeby odreagować tę piekielność, po powrocie ufundowaliśmy sobie znaną nam karuzelę. Po 4 przejazdy na łebka. A my - rodzice - szczęśliwie staliśmy obok (dzieci zadowolone, a cena dużo niższa).

Gwoli wyjaśnienia: wszystkie wymienione karuzele mają wyłącznik bezpieczeństwa i obsługującą osobę przy takowym, w razie gdyby dziecko chciało wstać i wyjść podczas jazdy. Nam się udało dzieci tak nauczyć, że nigdy nie był on użyty. No i 3 minuty nie są aż tak długim czasem, żeby dziecko było znudzone i chciało wyjść.

*Obiecaliśmy dzieciom po dwa przejazdy, a obietnic się dotrzymuje. Szczególnie gdy, mimo młodego wieku, dziecko potrafi zauważyć, czy były dwa, czy tylko jeden.

władkowo

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 54 (136)

#82656

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Miałem w życiu trzy zabiegi chirurgiczne. Pierwszy w takim wieku, że pamiętam tylko, że byłem w szpitalu.

Za drugim razem załatwiałem papierkologię już sam. Jako 19-sto latek stwierdziłem, że dam radę. Tylko, że zapomniałem o kolejkach. Na moje szczęście, udało mi się gdzieś "wcisnąć" i tak w czerwcu zarejestrowałem się na sierpień (tego samego roku). Potem krótka rekonwalescencja i mogłem dalej studiować.

Trzeci raz dopadł mnie znienacka. I nie, nie była to ani miłość ani sraczka. Po prostu silny ból brzucha. Zaczął się w sobotę w nocy. W niedzielę była większa rodzinna impreza, a ja nie jadłem ani nie piłem. Za to brzuch bolał jakoś słabiej. Żona zasugerowała, że może wyrostek, ale ja oczywiście jej nie słuchałem. Ale stwierdziłem, że logicznie jest udać się do miejscowego lekarza. No to myk, do rodzinnego, tam od razu zbadany (wszedłem na koniec kolejki, długiej na 2 osoby), i z powodu braku USG wypis do szpitala na szczegółowe badania. Tata mnie zawiózł i czekam w kolejce (tym razem byłem 3-ci). Po niecałej godzinie przyszedł chirurg, zaczął rozeznawać kto bardziej chory i zajął się kolejnymi pacjentami. Kolejna chwila i już byłem ze zdjęciem swojego robaczka i stwierdzeniem, że możemy iść pod skalpel. Od tak.
Zapytałem tylko, czy mógłbym jechać do innego szpitala, do aktualnego mojego (a nie rodziców) miejsca zamieszkania, na co lekarz się bez problemu zgodził ("brak zagrożenia życia"). Wypisał odpowiednie skierowanie, dołączył zrobione badania, uśmiech i kopa w d... znaczy "do widzenia" :).

Żona i dzieci spakowane, tata gotowy do drogi, ja z resztą też. Jeszcze tego samego dnia (czyli poniedziałek) jestem u wrót kolejnego szpitala. Kieruję się na rejestrację, a tam zonk. "Najbliższy termin na... za 3 miesiące." Taaa... z wyrostkiem? Internety mówią, że grozi to zapaleniem otrzewnej (tego nie powiedziałem na głos). Kobieta z mojej konsternacji wyczytała wszystko i poleciła tylko "idź na SOR". No to idę i tam. Tam mówią, że ze skierowaniem (nawet z napisem "pilne") nie mogą mnie wpuścić. No to myk z powrotem do rejestracji. Tam też się odbiłem. Za to pani poleciła iść na SOR, odczekać 5 minut (tyle było do 18:00) i powiedzieć, że nie mam skierowania. No to zrobiłem jak polecono. Oczywiście kobieta na SORze wiedziała, że mam skierowanie, ale wiecie, procedury. No i czekam.

Po dwóch dniach niejedzenia i niepicia (no dobra... suchej kromce chleba i szklance wody) brzuch mnie prawie nie bolał. Po kolejnych kilku godzinach czekania wpuścili mnie, lekarz zbadał, wysłał na USG (tu nie robił chirurg, ale inny specjalista). Tam kobieta mimo (u)silnych prób i (nie)znęcania się nad moim brzuchem stwierdziła, że nie widzi wyrostka (wcześniejsze zdjęcia nie były przyjęte, bo są poza procedurą). Chirurg więc zawołał swojego kolegę i dywagują. Dają mi opcję, że rano zrobią małe nacięcie, włożą laparoskop i zobaczą od środka (tym razem wbrew procedurom patrzyli na zdjęcia z poprzedniego badania). Jeśli będzie trzeba, zrobią operację. Oczywiście zgodziłem się na to. Następnego dnia z rana byłem na stole operacyjnym, a parę godzin później wybudziłem się. Tym razem brzuch bolał. Ale na szczęście inaczej.

Cała ta historia nie wydaje się być ani trochę piekielna. I też tak teraz myślę, ale wtedy chciałem ją opisać na tym portalu. Dlaczego? Dlatego, że w obrębie jednego kraju, dwóch sąsiednich województw, niewielkiej odległości, służba zdrowia działa tak diametralnie różnie.

W pierwszym szpitalu (rodzinnym) dostęp do chirurga prawie od (złamanej) ręki: przychodzisz w środku dnia, zrobią Ci zdjęcie RTG, wrzucą w gips/ ortezę; masz wyrostek? szybkie USG, na stół i wyrostka nie masz. Planowe operacje? Odczekaj 2-3 miesiące, poskładamy nawet odciętą głowę.

Drugi szpital (moje miejsce zamieszkania), w dużym mieście, na SORze czekają dziesiątki chorych w różnym stopniu i ciężko przemielić taką ilość. A jeśli przyjdziesz z pełną diagnozą (operacja wymagana natychmiast), to i tak chcą ciebie umieścić w ogonku kilku miesięcy czekania.

Podobnie wygląda różnica między lekarzami pierwszego kontaktu. U rodziców przychodzisz i pytasz kto ostatni w kolejce kilku osób. W okresie "grypowym" jest ich więcej, ale lekarz przyjmie wszystkich.
Dla odmiany w dużym mieście do lekarza zapiszesz się za (mniej więcej) 5 dni. Sprawdzałem w kilku ośrodkach zdrowia. Trzeba mieć zdrowie, żeby chorować.

Pozostawiam otwarte pytania: Czy to nie oznacza, że można służbę zdrowia prowadzić dobrze? Tylko kto jest najsłabszym ogniwem? Lekarze? Dyrektorzy? Czy może pacjenci, którzy przychodzą niepotrzebnie? A może to po prostu podejście wszystkich tych trzech czynników powoduje, że w jednym miejscu masz świetne środowisko lekarskie i sensownych pacjentów, a drugim jest dokładnie odwrotnie?

szpitale

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 137 (159)

#81666

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Byłem kiedyś w trasie. Dziecko zaczęło nam płakać i stwierdziliśmy z żoną, że pora się zatrzymać i zobaczyć, czego ten roczny maluch od nas chce. Najbliższy postój - stacja benzynowa.

No i gitara.

Znaczy byłaby, gdyby nie on - piekielny, co zasad BHP nie zna. Zatrzymał się obok nas i gdy akurat ja prostowałem swoje kości, on postanowił zapalić papierosa. Akurat tak stanął, że cały dym wiatr przesuwał na mojego brzdąca.

Poprosiłem go, żeby nie palił. Zrozumiał (plus dla niego).

Przeniósł się... bezpośrednio koło zbiorników z gazem.

stacja_benzynowa papierosy

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 78 (140)