Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

kasia

Zamieszcza historie od: 17 kwietnia 2011 - 17:55
Ostatnio: 29 maja 2020 - 13:42
O sobie:

(Były) pracownik socjalny.

Próbuję przetrwać w korpo ;)

  • Historii na głównej: 12 z 43
  • Punktów za historie: 6838
  • Komentarzy: 137
  • Punktów za komentarze: 467
 
zarchiwizowany

#16198

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
A propos tego, że nie zawsze warto pomagać, bo widzę, że tu się teraz pojawiają historię na ten temat, to i mnie się akurat przypomniało :)

Na wstępie muszę się przyznać, że jestem mało asertywna, czuję się źle, kiedy mam odmówić komuś proszącemu o pomoc, i tylko w sytuacjach, kiedy komuś wydaje się, że moim życiowym obowiązkiem jest odwalenie za niego całej roboty z moich ust pada stanowcze "nie".

Zawsze byłam dobra w kwestii stylistyki, tj. to co pisałam było spójne, logiczne, nie robiłam błędów językowych, ortograficznych itd.itp. Teraz pewnie z tym moim polskim trochę gorzej, bo jak się studiuje od kilku lat po angielsku to czasem polskiego słowa w głowie brak.

Ale to były czasy liceum, także z moją polszczyzną było wtedy wszystko w porządku :) Natomiast z polszczyzną jednej z moich lepszych (tak mi się wówczas zdawało) koleżanek było tragicznie, z racji tego, że nie jestem złośliwa nie zaprezentuję tu próbki jej antytalentu pisarskiego. Historia zaczyna się w momencie, kiedy owa koleżanka wzięła udział w konkursie o patronie szkoły i dostała się do drugiego etapu. I tu pojawił się problem spędzający jej sen z powiek, ponieważ wymagano od niej napisania pracy, hmm bodajże na jakieś 5-10 stron A4 właśnie o patronie. Chodziła więc z błędnym wzrokiem i rozwianym włosem po szkole martwiąc się jak to napisze, skoro nie umie, a przecież jej celem życia było mieć piątkę z polskiego, którą mogłaby mieć jedynie po uzyskaniu dodatkowych punktów za dostanie się do trzeciego (ostatniego) etapu konkursu.

Szczerze nie rozumiałam tych jej zapędów, ponieważ ona w ogóle chodziła na każdy jeden konkurs, łudząc się, że za samo to chodzenie będzie miała 5 albo i 6 ze wszystkiego, raz wybrała się nawet na konkurs z fizyki, chociaż jej wiedza na temat była taka sama jak moja, czyli żadna. Z tą tylko różnicą, że ja potrafiłam się do tego przyznać.

W końcu , wracając do historii (przepraszam za wstawki, mam nawyk opisywania więcej niż potrzeba po tatusiu także do niego należy zgłaszać ewentualne pretensje :P), po kilku nieprzespanych nocach (chyba 7dni było na napisanie tej pracy) wpadła na "genialny" pomysł - ona tę pracę napisze, ale czy ja bym jej tego nie poprawiła tak, żeby się nadawało? No cóż, średnio miałam na to chęć, ale jak mi się wówczas zdawało, nie mogłam odmówić.

Przyszłam więc do niej któregoś dnia po południu, pewna, że ona już ma wszystko gotowe, że tylko do poprawienia, patrzę, a tam ledwie jedna strona. I do tego jaka! Błąd gonił błąd, ciągłe powtórzenia, jakieś nieformalne słownictwo, do tego treść jakaś nieadekwatna do tematu... Poprawić się tego nie dało. Wtedy też, z racji tego, że zrobiło mi się jej żal, napisałam całą tę pracę za nią.

Oczywiście nie w to jedno popołudnie, bo moja wiedza o patronie szkoły była znikoma. Naczytałam się, pomyślałam, i w dwa dni, akurat weekend, stworzyłam pracę jak ta lala.

Chyba nie muszę wspominać, że poza, dosłownie jednym "dzięki" na gg nie usłyszałam żadnych słów wdzięczności?

Praca oczywiście zakwalifikowała się na etapu trzeciego, i nasza polonistka, dumna z koleżanki, bo przecież skąd miała wiedzieć, że to nie jej dzieło, zdradziła całej klasie w tajemnicy, że jeżeli przemówienie które należało napisać i wygłosić również będzie na takim poziomie to koleżanka na pewno zostanie zwyciężczynią.

Oczywiście kto według niej miał to napisać?

Tym razem jednak coś mnie otrzeźwiło (nie wiem co, ale do dziś jestem temu czemuś niezmiernie wdzięczna) i odmówiłam tej jakże "drobnej" pomocy.

Przemówienie koleżanka napisała więc sama, i przez to jej udział w finale konkursu pozostał niezauważony.

Ale to jeszcze nie koniec!

Na koniec roku wychodziła nam obu czwórka - mnie solidna, jej słaba, cóż, szkoda mi było, ale zdawałam sobie sprawę, że jakbym przeczytała wszystkie lektury a nie tylko 3/4 z nich to byłoby 5.

Ale mój żal do jej to pestka. Naburmuszyła się, zapowietrzyła, aż nagle jak nie krzyknie:
-Ale pani profesor, ja się zakwalifikowałam do 3 etapu konkursu o patronie! Toteż mi się zdecydowanie lepsza ocena należy!
Wtedy zapytałam:
- A nie uważasz, że nie powinnaś o tym mówić? Przecież gdyby nie ja to byś do tego etapu nie doszła!
Nie wiem czego oczekiwałam? Przyznania mi racji? Zawstydzenia się? A co usłyszałam?
- Wiem, ale to tylko Twoja wina, że byłaś taka głupia i dałaś się wykorzystać.

Cenną puentą byłoby pewnie napisanie, że od tamtej pory nikomu nie pomagam, ale to nie prawda :) Pomagam, ale jakby trochę rozważniej...

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 124 (158)
zarchiwizowany

#13866

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
O piekielnych znajomych równie piekielnych sąsiadów.

Ponad rok temu do bloku w moim rodzinnym mieście, do mojej klatki, wprowadziła się para - zdaje się, że młode małżeństwo. Z racji tego,że bywam w domu raczej rzadko do tej pory ich nie widziałam, jednak słyszałam na ich temat różne piekielne historie, którymi żyły wszystkie sąsiadki (bo prawie wszystkie mieszkania w klatce są zajęte przez emerytów,więc wiadomo, że panie tylko szukają tematów do plotek). Najszumniej dyskutowano o awanturze, która miała miejsce na klatce schodowej, kiedy to po jednej z libacji alkoholowych (a podobno odbywają się takie często) pan wołał do małżonki, że ją zaje*bie i inne takie.

Co to dużo mówić, znając wyobraźnię starszych pań nie do końca wierzyłam we wszystko co słyszałam, o nowych sąsiadach, dopóki oni, a raczej ich znajomy nie okazał piekielności ;)

Wakacje (ale już wrzesień, miałam wtedy praktyki w podstawówce także musiałam wcześnie wstawać), środek nocy - godzina 2:30. Przez sen słyszę domofon. W pierwszej chwili myślę, że może mi się zdawało, ale po chwili słyszę charakterystyczny dzwonek po raz kolejny i kolejny. Średnio radosna wstaję z łóżka.
[ja] Halo??
[facet] No, co tak długo, otwórz mi drzwi!
Facet niezwykle bebłotał, co świadczyło o dużej ilości spożytego alkoholu..
[ja] (głośno, wyraźnie i dobitnie aby zrozumiał) Panie! Ja nie jestem odźwierną, żeby panu drzwi otwierać żebyś pan nasikał mi na klatkę! Jest środek nocy, wynocha, albo zadzwonię po policję!
i z impetem odłożyłam słuchawkę.
Zdążyłam się położyć, przyjemnie okryć kołderką, kiedy domofon zadzwonił znowu. Wyleciałam z łóżka jak proca, i mało przyjemnym tonem ryknęłam :
[j] Czego?!
[f] No, niech mi pani otworzy.
[j] Czy ja niewyraźnie mówię?! Won stąd albo dzwonię na policję!
Rzuciłam słuchawką, poszłam do łazienki, domofon zadzwonił znowu...
Podniosłam słuchawkę, ale nawet nie zdążyłam się odezwać.
[f] No halo, ja muszę wejść do Przemka słyszysz! Wielkiej damy z siebie Ewka nie rób, żebym na pani do ciebie musiał mówić! Otwieraj albo niech Przemek tu zejdzie, ale już!
W stanie maksymalnego wkurzenia wysyczałam:
[j] Proszę słuchać uważnie. Nie mieszka tu żaden Przemek. Mało tego, nie znam żadnego Przemka. I nie kłamię, jeszcze raz zadzwonisz do mojego domofonu a będzie tutaj policja, jasne?
Tu trochę okłamałam natrętnego pana, ponieważ Przemka znam, jednego, ale nie widziałam go od 4 lat i chyba wiedziałabym o tym, gdyby zamieszkiwał moje mieszkanie ;)
Facet jednakże nie zamierzał tak łatwo odpuścić.
[f] jak to nie znasz Przemka? Może pijany jestem, ale chyba wiem, gdzie wczoraj byłem nie?! Kazał mi dzwonić pod drugi guziczek od początku na domofonie!
[j] Ale tu jest drugi guziczek od końca!!
Po drugiej stronie zapanowała cisza.
Niepewnie wróciłam do łóżka, obawiając się, że kiedy tylko zdążę się położyć piekielny pan, lepiej wiedzący z kim mieszkam wróci. Na szczęście już więcej nie zadzwonił...;]

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 134 (158)
zarchiwizowany

#12087

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia Placzvr http://piekielni.pl/12072# przypomniała mi niedawną, podobną historię. Też nie piekielną, ale śmieszną (chociaż w sumie zależy dla kogo, mnie do śmiechu nie było :P)

Moja siostra ma 16 lat i właśnie kończy gimnazjum. W związku z tym, że nadszedł czas wybrania szkoły ponadgimnazjalnej w kwietniu bieżącego roku udałam się z nią na drzwi otwarte różnorakich liceów w moim mieście.

Mam 23 lata, 170cm wzrostu, i kiedy jestem umalowana wyglądam na swój wiek. Tamtego dnia miałam na nosie okulary, w których wg. opinii znajomych wyglądam jak "pani profesor", no i znaczenie dojrzalej. Moja siostra z kolei jest ode mnie znacznie niższa, ma typowe młodzieńcze problemy z cerą, i zdecydowanie wygląda na swoje lat 16.

Historia właściwa, trzy-etapowa, z czego etap pierwszy najbardziej mnie zdziwił...

Szkoła nr1. Krążymy sobie po budynku, kiedy siostra zauważyła karteczkę mówiącą "w tej sali uzyskasz wiadomości o profilu humanistycznym". Zainteresowana była właśnie tym profilem, także wstąpiłyśmy do środka.

Znajdowała się tam pani około 40, podeszła do nas i zaczęła uprzejmie i dokładnie odpowiadać na pytania Młodej. A, że Młoda jest czasem trochę nierozgarnięta trwałam nieprzerwanie przy jej boku, żeby w razie też wszystko zapamiętać. Po jakimś czasie pani spojrzała na mnie i słodkim tonem, takim, jakim mówi się do małych dzieci powiedziała :
- A ty jakim profilem jesteś zainteresowana dziewczynko??
Przyznaję szczerze, zdębiałam. Pani patrzyła na mnie wyczekująco, aż w końcu wyszeptałam:
-Yyyy, ja mam 23 lata.....
Pani spaliła buraka i uciekła bez pożegnania :)

W kolejnych dwóch szkołach miałam podobnie, jak tylko na chwilę oddaliłam się od siostry podchodzili do mnie już tym razem licealiści pytając mnie czy mnie oprowadzić i z jakiego przyszłam gimnazjum. Odpowiadałam im, że z Uniwersytetu Łódzkiego :P

I do dziś nie wiem czy bardziej mi się chce z tego śmiać, czy płakać, jednakże za każdym razem kiedy dzwonię do taty on pyta :
-No, co tam chciałaś dziewczynko?
;)

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 69 (185)
zarchiwizowany

#11394

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia z rana.

Godzina przed 10, jadę tramwajem, którego nie można nazwać pełnym, jednakże wszystkie miejsca siedzące były zajęte. Jedno z miejsc zajmował pan w wieku 55, maksymalnie 60, zadbany i wyglądający na wysportowanego. Obok pana stała jakaś pani, zdecydowanie w wieku powyżej 65+, a na siedzeniu przed facetem siedział chłopak na oko 20letni.

I tu zaczyna się historia.

[P]an zaczął rozwodzić się na cały tramwaj :
[p] Jaka ta młodzież dzisiaj niewychowana! Tutaj starsza kobieta stoi, a on sobie siedzi! Ale przecież mu uwagi nie zwrócę, bo mi powie, że ma bilet to mu się należy! A młody taki, ale pewnie grał z innymi dzieciakami (!) w piłkę to nogi bolą...
i tak bez końca.

Po kilku przystankach chłopak wysiadł a facet zaczął się jeszcze za nim drzeć :
Dziękuję bardzo za ustąpienie miejsca! To takie szlachetne z pana strony!!!
Wszyscy zaczęli na niego spoglądać a on "rezolutnie" wytłumaczył
[p] No wiecie państwo, takie chamstwo to trzeba tępić!

Miałam ochotę powiedzieć do faceta, że skoro jest takim dżentelmenem to nie wiem co stało na przeszkodzie, żeby sam tej pani ustąpił miejsca, ale nie chciałam się wdawać w niepotrzebną dyskusję...

MPK Łódź

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 64 (132)
zarchiwizowany

#10173

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Właśnie przeczytana historia kartgna przypomniała mi inną, kompletnie nie piekielną, ale za to też o siadaniu w komunikacji miejskiej.

Kilka ładnych lat wstecz, kiedy byłam w wieku lat 16 musiałam chodzić na dość późne próby bierzmowania do kościoła. Wracałam do domu zawsze autobusem, który o tej godzinie (koło 21) bywał już zazwyczaj pustawy.

Wyszłam więc któregoś dnia wieczorem z próby, patrzę, a na przystanku mój autobus. Świadoma faktu, że Kalisz to nie metropolia, więc następny raczy się zjawić za jakieś pół godziny pobiegłam do niego, i wsiadłam w ostatniej chwili.

Autobus był typu "starego", czyli nieźle nim rzucało na boki (w Łodzi do dziś np. autobusy 99 są takie, piszę to, żeby było wam łatwiej sobie wyobrazić). Poza kierowcą, panem w wieku około 35-40 i staruszką, siedzącą na samym końcu pojazdu autobus był pusty. Wbiegłam więc do niego, on dość gwałtownie ruszył, ja próbowałam dojść do kasownika i wtedy autobus skręcił wytrącając mnie z równowagi i dosłownie rzucając na siedzenie.

Jak się domyślacie, nie było to puste siedzenie :) Z całym impetem usiadłam na obcym facecie, co było sytuacją komiczną, bo dookoła było przynajmniej kilkanaście zupełnie wolnych miejsc.

Facet na szczęście zareagował całkiem normalnie czyli po prostu ryknął głośnym śmiechem :D Ja spaliłam buraka, natychmiast oddaliłam się w dalsze rejony pojazdu, a facet śmiał się serdecznie jeszcze całą drogę... ;) No cóż, pewnie nie na co dzień na jego kolanach lądowały z taką werwą obce nastolatki ;)

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 61 (169)
zarchiwizowany

#10138

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
O piekielnej babci po raz kolejny :)

Wrzesień zeszłego roku. Wracam z praktyk w szkole podstawowej. Zmęczona, zziębnięta, przeziębiona a do tego z piętą obdartą do tak zwanego 'żywego mięsa', bo wpadłam rano na pomysł założenia nowych butów.. Czekałam więc na autobus marząc o tym, żeby już najszybciej znaleźć się w domu. Razem ze mną na przystanku czekało kilka osób, w tym staruszka na oko 70 lat. Była z jakąś znajomą i komunikowała jej dosyć donośnie, że ona musi przejechać tylko dwa przystanki (co w moim niewielkim, niezakorkowanym mieście trwa maksymalnie 3min). Piekielna historia zaczyna się po tym jak podjechał autobus.

Wsiadłam, [s]taruszka również. Autobus nie był ani pełny, ani pusty, było w nim na pewno około 4 wolnych miejsc siedzących. Kupiłam więc bilet u kierowcy i z ulgą usiadłam na jednym z wolnych miejsc. Kilka sekund po tym podeszła do mnie owa staruszka i jak na mnie nie ryknie :
[S] To jest moje miejsce!! Moje, zajęte!!
Nie miałam siły się kłócić ani mówić tej pani, że są jeszcze inne, WOLNE miejsca, także ograniczyłam się tylko do zapuszczenia jej pełnego politowania spojrzenia.
[S] Słyszysz?? Ja tutaj siedziałam.
Wtedy już nie wytrzymałam i chciałam powiedzieć coś niemiłego, ale odetchnęłam głęboko i powiedziałam jedynie
[j] Nie mogła tutaj pani siedzieć, ponieważ wsiadła pani na tym samym przystanku co ja....
Tutaj rozpoczęła się tyrada o tym, jakie gówniarstwo jest niewychowane (mam 23 lata :P), dla świętego spokoju wstałam się więc babie z tego miejsca. Muszę dodać, że cała ta nasza "rozmowa" trwała jakieś 1,5minuty, w trakcie których zdążyliśmy już dojechać do następnego przystanku.
Wstałam więc, ludzi dosiadło więc usiąść już nie miałam gdzie, ale żeby chociaż trochę się odciążyć oparłam się plecami o szybę i wystawiłam nogi do przodu o jakiś kawałeczek. Broń Boże nie blokowało to nikomu przejścia, ponieważ stałam w tej części pojazdu, gdzie zwyczajowo stoją panie z wózkami dziecięcymi. Minęło kolejne 1,5 minuty, staruszka zerwała się do wyjścia, bo przecież jechała tylko te dwa przystanki (więc doprawdy nie rozumiem dlaczego musiała się tak wykłócać o siedzenie...) i zamiast iść prosto do wyjścia poszła tak, aby przejść koło mnie, specjalnie nadepnęła mnie akurat na bolącą nogę i jeszcze oburzona krzyknęła :
[s] Gdzie wystawiasz te koślawe kopyta?! Porządny człowiek z autobusu wyjść nie może.
[j] Może mam sobie KUR.WA na suficie postawić bo ci przeszkadza? - odparowałam jej tym razem. Cóż, nie jestem dumna z tej odzywki, ale uwierzcie, ból był nieziemski.
Na to baba się zamknęła i oburzona wysiadła z autobusu.

Był to pierwszy przypadek kiedy ktoś aż tak usilnie wkurzył mnie w autobusie... Ale co nie przestaje mnie zadziwiać to to, że te wszystkie spragnione miejsca babcie nie podejdą i nie sapią do ucha 15latkom, tylko ludziom po 20 wyzywając ich od gówniarstwa...

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 139 (185)
zarchiwizowany

#9632

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Czytając historie o kontrolerach z MPK zamieszczane tutaj, te zasłyszane od moich znajomych, i te, których sama byłam świadkiem pałałam panicznym strachem przed kanarami, którzy zdolni są wystawić niemały mandacik za cokolwiek :) Z tego też powodu, a także i czegoś, co mogę nazwać wrodzoną potrzebą do bycia uczciwą w ciągu prawie 4 lat podczas których mieszkam w Łodzi kupowałam migawkę (99%przypadków)lub bilet, decydując się na jazdę na tak zwaną gapę tylko wtedy, kiedy nie miałam możliwości biletu nigdzie kupić, a jechać musiałam. Myślałam sobie co prawda czasem, że mniej bym zapłaciła za mandaty za jazdę bez biletu niż te wszystkie migawki, ponieważ w ciągu tych 4 lat kontrolowano mnie w pojeździe maksymalnie 10 razy (pomimo tego, że jeżdżę codziennie), ale jednak bilet (prawie) zawsze miałam.

Tyle wstępu, czas na historię właściwą, dzisiejszą. Pomna faktu, że kontrola w łódzkim MPK zdarza się naprawdę rzadko postanowiłam przejechać dziś 14 minutową trasę na bilecie 10minutowym. Wsiadłam do tramwaju linii 8, dosłownie minutkę po moim wejściu kontrola! "I dobrze, dzięki temu drugi raz się nie zdarzy, to mogę sobie śmiało jechać te 4minuty bez ważnego biletu" pomyślałam sobie i kontemplowałam krajobraz za oknem. Jakiś czas później zbliżałam się już do celu, bilet nie był ważny od minut dwóch, kiedy podeszła do mnie [p]ani.
[p] dzień dobry, poproszę bilecik do kontroli.
spojrzałam na nią nieprzytomnym wzrokiem zastanawiając się skąd ja do jasnej cholery wezmę tyle pieniędzy na zapłacenie kary i klnąc na siebie w myślach za własną głupotę, że nie chciało mi się skasować drugiego głupiego biletu. Nie odpowiedziałam więc nic, tępo wpatrując się w panią, ona więc powtórzyła
[p] ma pani bilecik?
[ja, zrezygnowana] mam, ale zdaje się, że chwilkę temu mi się skończył.
Pani spojrzała na godzinę na kasowniku, godzinę na bilecie i spytała
[p] a daleko pani jedzie?
[j] nie, jeszcze jeden przystanek.....
na to pani uśmiechnęła się do mnie promiennie, oddała mi mój nieważny bilet i powiedziała
[p] a, to proszę jechać, no przecież bez przesady!
i jak gdyby nigdy nic poszła dalej.

Zdarzenie to poprawiło mi humor na cały dzień i z tego miejsca serdecznie pozdrawiam panią kontrolerkę! ;))

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 226 (266)
zarchiwizowany

#9609

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia jnvjdsvjdvndsvjbn przypomniała mi moją :)

Jakiś czas temu, jeszcze zimą szłam sobie ulicą. Zaczepiła mnie pani (chociaż minęła dłuższa chwila, zanim zorientowałam się, że to [p]ani, a nie pan^^) i nawiązał się następujący dialog :
[p] Przepraszam panią najmocniej, jestem strasznie głodna, czy mogłaby mi pani kupić bułkę?
W związku z tym, że pani poprosiła aby zakupić jej jedzenie, a nie dać 2zł na "chlebek" chciałam pomóc
[ja] Jasne, nie ma problemu. może więcej tych bułek? albo może lepiej chleb - zapytałam, wciąż naiwna.
[p] Chleb? a na cholerę mi suchy chleb? chcę bułkę!
W tym momencie zgłupiałam, sucha bułka ok, suchy chleb już nie? :) pytam więc głupio
[ja] Suchą bułkę?
Na co pani z pełną powagą na twarzy
[p] Nie, kebab. albo cheesburgera.
W tym momencie szczena opadła mi do ziemi, obróciłam się na pięcie i odeszłam utwierdzając się w przekonaniu, że już chyba wolę panów żuli, który zaczepiają mnie szczerym "pani kochana, daj pani 50gr na piwo" :)

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 157 (213)
zarchiwizowany

#9072

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Tyle tu historii o piekielnej służbie zdrowia, że i ja postanowiłam się podzielić :) Jest to jedna z wielu historii, ale taka, że pamiętam ją chyba najdokładniej.

Dwa lata temu przechodziłam zabieg operacyjny związany z krzywą przegrodą nosową. Tutaj zaczynają się schody, ponieważ obecnie mieszkam w Łodzi, a zabieg operacyjny miał miejsce w jednej z górskich miejscowości, oddalonych od Łodzi o ponad 300km. Tak zwanego lekarza rodzinnego mam oczywiście w Łodzi, w przychodni studenckiej, która swojego czasu znajdowała się w centrum miasta, ale w momencie mojego zabiegu była przenoszona na osiedle studenckie. Także fizycznie nie było jej nigdzie, przypuszczam, że gdzieś dyżurowali lekarze z tejże przychodni, ale gdzie nie miałam pojęcia i nawet nie wiedziałam gdzie mam się tego dowiedzieć.

Akcja właściwa. Po zabiegu, przeprowadzonym w górach, założono mi kilka szwów wewnątrz nosa i polecono, abym udała się na ich usunięcie w terminie do 10 dni od daty zabiegu.

Kilka dni po operacji pozostawałam jeszcze w szpitalu, później byłam w swojej rodzinnej miejscowości, w końcu trafiłam do Łodzi ponieważ zaczynał się rok akademicki, i właśnie tam, 9 dnia od daty zabiegu udałam się do szpitala w celu zdjęcia szwów.

Miałam wszystkie potrzebne dokumenty, w tym głównie wypis ze szpitala i skierowanie do lekarza chirurga, udałam się więc do rejestracji na oddziale chirurgicznym.

Rejestrowała tam pani około 40, na początku wszystko miło, dzień dobry i takie tam, że jestem po zabiegu, że chciałabym się zapisać na wizytę do chirurga w celu usunięcia szwów itd., wtedy babka mówi :
- Skierowanie proszę.
Dałam jej więc skierowanie, a ona zaczęła oglądać je na wszystkie strony, zupełnie jakby było napisane w jakimś egzotycznym języku.
- Co to jest? - spytała kobieta, już wcale nie tak miłym głosem jak wcześniej.
- Yyy, no skierowanie? - odparłam może głupkowato, ale nie bardzo wiedziałam jakiej pani ode mnie oczekuje odpowiedzi.
- To nie jest skierowanie. Tutaj ja tego nie wezmę. To jest złe skierowanie. MUSI pani iść do lekarza rodzinnego i przynieść nowe.
- Ale jak to nowe? Przecież tutaj jest wszystko napisane, wszystkie dane są poprawne, a fakt, że było wystawione w innym szpitalu chyba niewiele zmienia? Poza tym jaką mam pewność, że lekarz rodzinny wystawi mi odpowiednie skierowanie, skoro nie miał z moim zabiegiem nic wspólnego?
- Poprawnie to może jest tam, w tej wsi, co pani z niej to skierowanie przywiozła. Tutaj nie. Z czymś takim ja pani nie zarejestruję. Jak mówiłam - do lekarza rodzinnego trzeba iść. Tu nic pani nie zrobi z tym, proszę już iść bo blokuje pani innym kolejkę.
Odetchnęłam głęboko i powtarzam pani wszystko jeszcze raz, a także informuję ją, że w związku ze zmianą lokalizacji przychodni nie mam pojęcia gdzie jest mój lekarz rodzinny a żaden inny obcy doktor mnie nawet nie przyjmie do gabinetu.
- To nie jest mój problem. Jak przychodnia jest przenoszona to ci lekarze na pewno gdzieś są.

I tyle.
Średnio wiedziałam co robić, ale przytomniejsza ode mnie okazała się koleżanka, która ze mną do tego szpitala się wybrała - zaproponowała, żebyśmy poszły dowiedzieć się czegoś na izbie przyjęć.

Tam, zupełnie inna historia. Przemiła pani wysłuchała mojej historii, niezmiernie zdziwiła się, że na chirurgii nie chcieli mnie przyjąć, skoro skierowanie w porządku, i przecież jasne jest, że nie będę jechać ponad 600km w dwie strony do miejsca gdzie miałam zabieg na zdjęcie szwów i kazała mi usiąść i poczekać, a lekarz na pewno się mną zajmie.

Czekanie na lekarza trwało niestety ponad 3 godziny, bo ciągle dowożono kogoś karetką (nawet pana, który jak się okazało miał 4promile alkoholu we krwi a wcale nie wyglądał), w końcu dostałam się do gabinetu, a pan z rozbrajającym uśmiechem wyznał mi, że on nigdy wcześniej szwów nie ściągał....

Po całych przeżyciach dnia minionego postanowiłam zaryzykować, pan wyjął mi wszystkie szwy, jak się potem okazało poza jednym, na szczęście wszystko dobrze się skończyło, ale do dzisiaj nie mogę wyjść z podziwu dlaczego w jednej placówce można spotkać osoby o charakterze "do rany przyłóż" i z serii pracuję tu za karę i będę się na tobie wyżywać, pacjencie...

Szpital im. M. Kopernika w Łodzi

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 160 (194)
zarchiwizowany

#8933

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Dziś mnie to bawi, ale wtedy się to to działo (około trzech tygodni temu) wcale nie było mi do śmiechu :)

ogłaszam się w Internecie jako korepetytorka z angielskiego. któregoś razu, około godziny 10 zadzwonił do mnie jakiś [ch]łopak, powiedział, że jest maturzystą, że podchodzi do angielskiego na poziomie rozszerzonym i chciałby tylko wyjaśnić sobie pewne kwestie które nie są dla niego szczególnie jasne. muszę przyznać, że był uprzejmy, wypowiadał się na tak zwanym poziomie, tak więc nic nie wzbudziło moich podejrzeń. podał mi swój adres, poinformował jakim tramwajem mogę dojechać i umówiliśmy się na czwartek na godzinę 15. (był wtorek)

w środę zadzwonił do mnie ponownie. co później okaże się ważne, swoje telefony wykonywał z telefonu stacjonarnego.
[ch] dzień dobry, ja dzwonię w sprawie korepetycji na ulicy takiej-a-siakiej, zdaje się, że byliśmy na dziś umówieni??
muszę przyznać, że się zdziwiłam, bo rozumiem, że pomylił dni, ale żeby jeszcze aż tak godziny?
[ja] dzień dobry, owszem, pamiętam pana, ale zdaje się, że się jesteśmy umówieni na jutro, na godzinę 15, czy coś się zmieniło?
[ch] nie nie, przepraszam, pomyliłem się, jutro o 15 będzie idealnie.

następnego dnia sprawdziłam na googlemaps gdzie dokładnie mam się udać. okazało się, że klient mieszka po pierwsze bardzo daleko ode mnie, ba, bardzo daleko w ogóle (obrzeża łodzi). sprawdziłam dojazd, okazało się że muszę się dwa razy przesiąść a i jazda do najkrótszych nie będzie należeć... postanowiłam więc, że najwyżej umówię się z nim, że albo po prostu zapłaci mi więcej ze względu na dojazd, albo będziemy umawiać się u mnie w domu.

wyszłam z domu o 13:45 (!), w samych tramwajach spędziłam godzinę, potem jeszcze błąkałam się po jego osiedlu, ponieważ oczywiście nie mieszkał koło przystanku tylko gdzieś ZNACZNIE dalej. o 15d:10, cała zdyszana dotarłam na miejsce.

dzwonię domofonem raz, drugi, trzeci. cisza. widziałam obok biedronkę, pomyślałam, że może chłopak wyszedł na zakupy i zaraz wróci. postanowiłam zadzwonić, mimo, że przecież dzwonił z numeru stacjonarnego. oczywiście nikt nie odbierał. poczekałam tam dłuższą chwilę, na szczęście była ładna pogoda. do 15:35 nikt się nie zjawił, telefon również nie odpowiadał, tak więc zawróciłam do domu.

suma sumarum byłam poza domem 3,5 godziny, a nie załatwiłam kompletnie nic. jestem obecnie na III roku studiów, więc zajęć mam pełno, a tu pisać pracę, a tu jakieś kolokwia, więc 3,5 godziny to dla mnie naprawdę dużo, więc byłam nieźle wkurzona, że je zmarnowałam.

zastanawiałam się całe popołudnie czy gościu miał frajdę w tym, że jakaś zupełnie obca dla niego osoba zmarnowała na niego tyle czasu?

ale to jeszcze nie koniec historii.

piątek, godzina 10, jestem na uczelni, akurat mam okienko. dzwoni ten numer. nawet się ucieszyłam, bo miałam zamiar zapomnieć na chwilę o swojej kulturze i powiedzieć chłopakowi dosadnie co o nim myślę. Jednak moją rozmówczynią okazała się [k]obieta.

[ja] słucham?
[k] dzień dobry, ja oddzwaniam, bo widzę na sekretarce, że pani do mnie dzwoniła wczoraj kilka razy po 15.
[ja] owszem, ponieważ jakiś pan, przypuszczam, że pani syn był ze mną umówiony wczoraj właśnie na 15 na korepetycje. byłam u państwa pod domem, niestety nikogo nie zastałam, a telefon także nie odpowiadał.
[k] a, bo widzi pani, syn wyszedł w środę z domu i do tej pory nie wrócił (??!!), ale pani od angielskiego jest tak?
[ja] owszem
[k] a to szkoda, że się pani wczoraj z synem nie spotkała (było to powiedziane z wielkim oburzeniem w głosie)
[ja] słucham??!!
[k] a bo widzi pani, syn naprawdę potrzebuje tych korepetycji, ale coś mówił, że zgubił pani numer, i pewnie chciał przełożyć, ale nie mógł, ale ja teraz już mam pani kontakt to powiem synowi, żeby do pani przedzwonił jak wróci.

ręce mi opadły :P syn wyszedł w środę, do piątku nie wrócił, matka nie ma pojęcia gdzie on jest, na dodatek wcale jej to nie dziwi.. jej też w domu nie było skoro oddzwaniała dopiero w piątek.. numeru mojego synalek na pewno nie zgubił, skoro w środę dzwonił... do tego pretensje, że się z synem nie spotkałam zupełnie jak to ja bym go wystawiła rufą do wiatru...

cóż, dziś myślę sobie, że pozytyw jest taki, że zwiedziłam trochę łodzi :)) jednocześnie mam cichą nadzieję, ze tacy cudowni klienci już się nie powtórzą... :P

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 53 (189)