Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

kasia

Zamieszcza historie od: 17 kwietnia 2011 - 17:55
Ostatnio: 29 maja 2020 - 13:42
O sobie:

(Były) pracownik socjalny.

Próbuję przetrwać w korpo ;)

  • Historii na głównej: 12 z 43
  • Punktów za historie: 6837
  • Komentarzy: 137
  • Punktów za komentarze: 467
 
zarchiwizowany

#44550

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Miała być historia o piekielnej klientce, ale bez "tła" to nie będzie to samo - także mały miszmasz, kilka piekielności w jednej historii.

Ciągnęła mnie przygoda, także wyjechałam we wrześniu tego roku na wymianę studencką do Wielkiej Brytanii. Stypendium od uczelni z tej okazji wyniosło w sumie tyle, żeby zapłacić za dwa miesiące jako-takiego zakwaterowania i na nic poza tym. Szukałam więc pracy (materiał na oddzielną historię swoją drogą..) aż wreszcie któregoś listopadowego dnia udało się! - zadzwoniła znajoma, że w hotelu, w którym ona pracuje szukają na okres świąteczny kelnerki, i, że umówiła mnie na rozmowę kwalifikacyjną.

Pełna dobrych chęci i zapału na rozmowę się udałam, pracę dostałam, chociaż nie obyło się bez zaskoczenia kiedy dowiedziałam się od pani przeprowadzającej rozmowę, że idealnie się składa, że ja mam doświadczenie w takiej pracy, że idealnie, że akurat pracy szukam, bo tyle osób zrezygnowało przed świętami (powinna mi się czerwona lampka zapalić, oj powinna) i, że jeżeli nie ma ku temu przeszkód, to pani zaprasza do pracy od zaraz, tj. od dnia następnego.

Cóż... w sumie mój błąd, że się nie przyznałam, że doświadczenia ni huhu, ale z drugiej strony praca tylko na miesiąc i trzy dni, język znam bardzo dobrze, doświadczenie w pracy z ludźmi jest, jedyne, co trzeba opanować to noszenie pięciu talerzy na raz do klientów...

I praca się zaczęła... Początkowo byłam więcej niż przerażona - nikt mi właściwie nie powiedział co jak działa, ale wystarczyły trzy wieczory, żeby się wdrożyć w sytuację i radzić sobie całkiem nieźle w tym całym chaosie :) Wszyscy dostrzegali moje postępy, chwalili mnie, że dobrze sobie radzę, że szybko się uczę, no ale nie pani menadżer restauracji...

I tak, moi mili, dowiedziałam się o sobie wielu ciekawych rzeczy. Że nie wypełniam powierzonych sobie obowiązków (na restauracji są trzy menadżerki, ta, która mnie sobie upodobała jest, że tak to ujmę, najwyżej w hierarchii; przedwczoraj inna menadżerka poprosiła mnie o zebranie talerzy z jej stołów, zrobiłam to oczywiście, na co wielka pani szefowa ochrzaniła mnie przy wszystkich innych kelnerach, że JAKIM PRAWEM ja zebrałam talerze z nie swojego stołu...), że to moja wina, że trzech klientów z mojego "rejonu" chce herbatę zamiast kawy i trzeba przynieść inny dzbanek z kuchni (sic!), że źle noszę tacę z warzywami, że czemu najpierw zebrałam talerze ze stołu po lewej, a nie po prawej itd...

Jak więc możecie sobie wyobrazić mimo tego, że staram się jak mogę i biegam jak w ukropie, żeby zadowolić wszystkich klientów atmosfera w pracy nie jest zbyt ciekawa.

Zaciskałam do tej pory zęby tłumacząc sobie, że to przecież tylko na miesiąc, że zostały już tylko dwa tygodnie, że kasa potrzebna więc się przemęczę a potem odejdę i zapomnę.

Zaciskanie zębów szło mi dobrze, ponieważ do wczoraj klienci z jakimi miałam do czynienia do wczoraj w większości zaliczali się do wspaniałych, ewentualnie do neutralnych. Ale wczoraj spotkałam przyszła [O]NA. Kobieta po gorszej stronie sześćdziesiątki, ale wymalowana i wystrojona jak dwudziestolatka.

Podchodzę do stołu i zbieram małe talerzyki po bułkach (wiadomo - jeżeli na talerzyku jest cała nienaruszona bułka, albo napoczęta to pytam oczywiście czy mogę to zabrać, czy klient życzy sobie, żeby jeszcze zostawić). Nachylam się właśnie dwa siedzenia od miejsca gdzie siedziała ONA gdy słyszę skierowane w swoją stronę:
[O] Ja tutaj jem.
Zwątpiłam, ale kontynuuję próbę chwycenia talerzyka.
[O] Ja tutaj jem.
Ton pani sugeruje co najmniej, że jest królową brytyjską a ja... hmmm, nie wiem, karaluchem? Pomna faktu, że jak nie pozbieram nieszczęsnych talerzy menadżerka znowu mnie gdzieś dopadnie przywołuję na twarz uśmiech firmowy nr.5 i próbuję powiedzieć, że zbieram zbędne naczynia, żeby nie przeszkadzały w dalszym jedzeniu. Na próbie się skończyło, ponieważ ONA oświadczyła, że mam natychmiast odejść od stołu kiedy ona je...no cóż. Zostawiłam nieszczęsne talerzyki po bułkach i przez resztę wieczoru nie musiałam za bardzo podchodzić do tamtej pani (mięso i warzywa roznoszone są po całej sali przez różne osoby, ja akurat tym razem trafiłam na inny rejon), aż do momentu deseru...

Hotel oferuje jako deser a) krakersy z sersem, b) roladę czekoladową, c) świąteczny pudding. Poroznosiłam wszystkim deser, ONA życzyła sobie roladę. Po chwili zaczepia mnie gdy przechodzę obok jej stolika. Mówi, oczywiście niegrzecznym tonem, że przyniosłam jej nie to co chciała, że chce krakersy. Wzięłam więc nieszczęsną roladę, odniosłam do kuchni, lecę z krakersami. Nie, nie. Ja nie rozumiem po angielsku. Ona chce pudding, a nie krakersy. Zabawa zaczyna się od nowa - odnoszę krakersy, biorę pudding. Ależ co ja tutaj przynoszę?! Przecież ona mówiła, że chce ciasto czekoladowe! Biorę głęboki oddech i mówię pani, że w naszej dzisiejszej ofercie deserowej mamy roladę czekoladową, krakersy i pudding i upewniam się, że na pewno chodzi jej o roladę czekoladową. Ależ oczywiście! Przecież od początku mówiła, że chce te roladę. Jak możecie się domyślić przyszłam z roladą a pani zażyczyła sobie puddingu. W tym momencie na szczęście mąż babsztyla się zlitował i powiedział, żebym już nie robiła sobie kłopotu, tylko zostawiła roladę...

A co się okazało na sam koniec? Menadżerka zwróciła mi uwagę, że za wolno obsługuję klientów, bo jak to możliwe, że wszyscy inni już dawno zjedli swój deser, a ja jeszcze obsługiwałam jakiś stolik.

Idę do pracy kolejne 7 dni pod rząd. Chyba sobie kupię coś na uspokojenie, bo przywyklam do takich sytuacji...

gastronomia

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1 (31)
zarchiwizowany

#38555

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
O piekielnej sąsiadce.

W moim rodzinnym mieście mieszkam w bloku na czwartym piętrze. W tym samym pionie, piętro niżej, mieszka ONA. Owa pani, w wieku około 60, notorycznie wygania mieszkającego z nią brata na klatkę schodową, żeby tam mógł oddać się nałogowi palenia papierosów. A kit z tym, niech pali, musi się facet dość intensywnie przez to okienko wychylać, bo na szczęście żadne opary dymu papierosowego po klatce nie krążą. W czym więc problem? Ano w tym, że zarówno brat sąsiadki, jak i ona sama, zostawiają zawsze okno otwarte na oścież.

Teraz na moment musimy cofnąć się ponad pięć lat wstecz. Zima, godzina koło 5 nad ranem, na dworze ciemno, a ja wracam ze studniówki. Wchodzę na klatkę, i nagle, bach, coś czarnego przelatuje mi tuż przed nosem! Zwątpiłam. Wiadomo, studniówka imprezą z procentami, ale żeby takie halucynacje?! Weszłam wyżej, patrzę, okno na półpiętrze otwarte, a jakże, na oścież. "No tak - myślę - cały czas otwarte, to i ptaszysko jakieś wleciało.".

Od tamtej pory, każdy powrót do domu po godzinie 22 wiązał się z towarzystwem od jednego, do trzech czarnych ptaków. Przyznać muszę, że niby miałam świadomość tego zjawiska, ale wiadomo jak to jest, do domu ze studiów przy dobrych wiatrach przyjeżdżałam raz na miesiąc, to szło zapomnieć o tym, że w klatce po zmroku są gratisowi lokatorzy.

Zamykanie okna nic nie dawało, bo sąsiadka ciągle, i ciągle otwierała je na nowo. Po co? Nie wiem, przypuszczam, że z czystej złośliwości.

Opowiedziałam już dawno o całym zjawisku babci, z którą mieszkam, ale co tu dużo mówić, średnio mi uwierzyła. "A, bo wracasz po ciemku, zmęczona, bo jakiejś zabawie, to pewno Ci się zdaje." Na klatce sami emeryci mieszkają, nikt po zmroku poza mną nie wraca, to i nikogo innego nie niepokoiły owe ptaki.

Sytuacja diametralnie zmieniła się/rozwinęła tydzień temu. Wracam do domu, godzina chyba nawet nie 22, ale już ciemno, a tu na klatce, na samej górze, czyli na moim piętrze cała horda tych ptaków. Wiadomo, liczyć ich nie liczyłam, ale na pewno było z ich dziesięć.

Całe schody w odchodach, one stłoczone nad schodami i tuż przy drzwiach do mieszkania, wejście do domu stanowiło wyzwanie, jedno to stworzenie usiadło mi na głowie, inne próbowało wlecieć do mieszkania, przyznaję, że straciłam przez to ochotę na wracanie do domu po zmroku...

Tego samego dnia sąsiad poszedł ze śmieciami po zmroku, i jego te latające stworzenia również zaatakowały, drapiąc mu pazurami całą głowę.

Stąd okazało się, że to, co ja brałam za czarne ptaki, okazało się być nietoperzami (cóż... kiedy coś mnie atakowało tudzież krążyło non stop nad głową nie przyglądałam się zbyt szczegółowo, stąd nie rozpoznałam nietoperza. Bo jak to, nietoperz, w centrum miasta, w bloku?!). Przyszła specjalna ekipa, odkaziła klatkę schodową chlorem (śmierdziało przez trzy dni, bo przez upał zapach nie chciał wywietrzeć), i wyjęła klamki z dwóch okien (tego na półpiętrze pomiędzy 2 a 3 piętrem, oraz pomiędzy 3 a 4), żeby nikt okien nie otwierał, i nietoperze odzwyczaiły się od tego, że mogą na klatkę swobodnie wlatywać.

Sąsiadka, jakby nie było, winna całej sytuacji poprzez zostawienie okna na oścież, drzwi nie otworzyła, ani przedstawicielom spółdzielni, ani straży miejskiej.


A wiecie co jest najlepsze?

Okno nie ma klamki, ale sąsiadka znalazła jakiś sposób i dalej je otwiera.

Ręce opadają.

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 76 (202)
zarchiwizowany

#34139

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Piątek, dworzec Łódź Kaliska.
Bogata w ostatnie 10zł (nie trzymałam ich w ręce, były schowane a portfelu) zmierzam w kierunku baru, co by sobie jakąś wodę kupić.
Wtem zaczepia mnie [s]tarowinka. Kobiecina około 80 lat, siwa, z koczkiem, ubrana czysto. Ot, "typowa" starowinka, tylko, że niepełnosprawna, bo trzymała kule. Obok niej stały około 4 pełne reklamówki.
[s] Przepraszam panią... - rzecze kobiecina, słabym wątłym głosem.
Przystaję więc, bo może pani chce żeby ją gdzieś doprowadzić? Zanieść te siatki? Cokolwiek tego typu? Otóż nie!
Po wypowiedzeniu pierwszych słów starowinka zmierzyła mnie od góry do dołu, zatrzymując wzrok szczególnie długo na mojej twarzy.
[s] Proszę mi dać pieniądze! Najlepiej tak z 10zł! Bo ja jestem chora, i biedna, a pani.. pani jest bogata!
Stanęłam więc z klasycznym WTF na twarzy, bo na studiach do bogactwa to mi jest baardzo daleko ;)
[ja] Słucham?!
[s] Pani jest bogata, bo ja widzę, że panią stać na drogie kosmetyki! Tusz pani ma na rzęsach, puder na twarzy!
Kobieta tak mnie zdumiała, że udało mi się w końcu wykrztusić jedynie "Eee, przykro mi, nie pomogę pani pomóc" i oddalić się w innym kierunku.

Także dziewczyny! Nie malujcie się, bo jak macie tusz do rzęs i puder na twarzy, to na pewno od razu takie za 200zł, i jesteście przez to zobligowane do sponsorowania każdej osoby, jaka was zaczepi..

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 162 (258)
zarchiwizowany

#31945

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Opowieść o wrednej pani rejestratorce, bo muszę się wyżalić.

W Łodzi jest przychodnia PALMA, zwana przychodnią studencką, jednak przyjmuje też zwykłych pacjentów, z tak zwanego rejonu. W świetle obowiązujących przepisów można chodzić do jakiekolwiek przychodni w kraju po uprzednim złożeniu stosownej deklaracji, niezależnie od miejsca zameldowania, ja jednak przyjechawszy do Łodzi 5 lat temu zapisałam się do Palmy i tak już zostało.

W wyżej wymienionej przychodni pracuje piekielna pani rejestratorka, którą rozpoznaję po głosie. Nigdy, ale to zupełnie nigdy nie udało mi się zarejestrować do lekarza, gdy ta pani odebrała telefon. Rejestracja, zarówno osobista, jak i telefoniczna jest czynna od godziny 7 rano, wielokrotnie zdarzało mi się dzwonić dwie minuty po siódmej, pięć minut po siódmej, w granicach totalnego przegapienia czasowego dziesięć minut po siódmej. Co słyszałam za każdym razem? Że nie ma już miejsc do pani doktor. Cóż, średnio mi się chciało wierzyć, że w ciągu pięciu minut zarejestrować się zdążyło 20 pacjentów, ale cóż, jak to mawiają, głową muru nie przebijesz. Kiedyś, gdy dramatycznie potrzebowałam wizyty u lekarza bawiłam się w dzwonienie do przychodni cztery dni pod rząd, i jak łatwo się domyślić, nigdy nie udało mi się zarejestrować. W końcu machnęłam ręką, pojechałam na weekend do domu i tam udałam się na tak zwaną "wieczorynkę".

Co zaskakujące, gdy telefon odbierała inna pani, zarejestrowanie się do lekarza było możliwe i po godzinie dwunastej w południe.

Mogłabym teoretycznie jechać tam zarejestrować się osobiście, ale, że z mojego obecnego miejsca zamieszkania jedzie się do przychodni przy dobrych wiatrach około 45min, co skutecznie mnie zniechęca do wleczenia się taki kawał bez żadnej pewności, że zostanę przez lekarza przyjęta.

Po tym trochę przydługawym, ale koniecznym do wyrażenia wstępie czas przejść do historii właściwiej ;)

Wyszedł mi czyrak. Kto miał to cholerstwo wie doskonale o czym mówię, kto nie miał, temu nie życzę. Niestety borykam się z problemem czyraka od grudnia - wtedy pojawił się pierwszy raz. W marcu pojawił się po raz drugi, i wtedy pani doktor zdecydowała, że jeżeli pojawi się po raz trzeci, mam przybiec do niej jak najszybciej a ona da mi skierowanie do chirurga, żeby to cholerstwo naciął i ranę dokładnie wyczyścił, żeby czyrak już nigdy więcej nie zechciał do mnie wrócić.

Czyrak pojawił się znowu. Z racji tego, że mam go w tak malowniczym miejscu jakim jest kilka centymetrów w dół od kości ogonowej zauważyłam, że się tworzy gdy zaczynał już pobolewać, znaczy się w poniedziałek. Był wtedy jeszcze bardzo mały, ale od razu zadzwoniłam do przychodni. Niestety, godzina była już dość późnawa na rejestrację, bo po 10 i niestety nie udało mi się zarejestrować.

We wtorek nastawiłam więc budzik na 6:55 rano, równo o siódmej zaczęłam dzwonić do przychodni. Dzwoniłam i dzwoniłam, dzwoniłam i dzwoniłam, a tam odzywał się głuchy telefon (ale kasa za połączenie szła). Do ósmej rano, to jest rozpoczęcia zajęć wykonałam około 10 telefonów. Od 9:30 do 11:30 następne kilkadziesiąt. W końcu, o 11:45, udało mi się dodzwonić, i wtedy odebrała ONA, piekielna [r]ejestratorka :
[ja] Dzień dobry, chciałabym się zarejestrować do doktor takiej-a-siakiej.
[r] Nie ma miejsc.
[j] Proszę pani, od godziny 7 rano dzwoniłam chyba ze trzydzieści razy, ale telefon nie działał. Chce mi pani powiedzieć, że mimo tego, że nikt nie mógł się dodzwonić to wszystkie miejsca do pani doktor zostały zajęte?
[r] Proszę na mnie nie krzyczeć! Co ja pani poradzę, że telefon nie działał?! Nie ma miejsc i tyle, trzeba było przyjechać osobiście!
[j] Czyli rozumiem, że grupa około dwudziestu osób przyjechała o siódmej rano, przewidując awarię telefonu do południa i zarejestrowała się?
[r] No przecież mówię, jak pani by tak pilnie potrzebowała do pani doktor to też by pani przyjechała. Proszę dzwonić jutro!
[j, zrezygnowana, upewniam się] Ale pani taka-a-siaka jutro przyjmuje?
[r] Tak, przyjmuje.

Niby mówi się trudno, ale mój czyrak w tempie ekspresowym powiększył się trzy razy. Bólu nie da się opisać - zawsze, gdy udawało mi się dostać do przychodni na czas dostawałam antybiotyk i leki przeciwbólowe, co łagodziło nieprzyjemności związane z tą chorobą...

Środa : budzik na 6:55. O 7:00 dzwonię. Odbiera moja ulubiona pani i słodkim głosikiem informuje mnie, że pani taka-a-siaka NIGDY nie przyjmuje w środy...

Uwierzcie, gdybym była w stanie chodzić widzielibyście mnie w faktach jak gonię panią rejestratorkę z siekierą po terenie kampusu....

"Dzięki" temu, że przez dwa dni nie udało mi się dostać do przychodni z, jak mniemam, czystej nienawiści do życia i pacjentów pani z przychodni, spędziłam ten czas leżąc na brzuchu (siadanie niemożliwe), niemalże czołgając się do toalety i jęcząc z bólu. Mimo nałykania się dostępnych w domu środków przeciwbólowych czułam, jakby za przeproszeniem, rekin odgryzł mi połowę tyłka a potem nasypał tam soli.

Dziś telefon odebrała inna pani. A co do mojej ulubionej pracownicy przychodni - mam nadzieję przypasować głos do twarzy, a w domu urządzić jej mały ołtarzyk vodoo, życząc jej, aby na tyłku pojawił jej się nie jeden, a dziesięć czyraków, jeden po drugim. Może to ją nauczy szacunku do cierpiącego pacjenta.

rejestracja w przychodni

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 100 (164)
zarchiwizowany

#30167

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Z pewnością nie jest to piekielność zasługująca na główną, zważając, że główna jej bohaterka była piekielna głównie dla siebie, ale jeżeli są wsród nas, użytkowników sufrujący po Internecie emeryci, to może zadziała jako przestroga ;)

Stoję dziś na przystanku i czekam na tramwaj. Co ważne przystanek jest umiejscowiony dość nietypowo, ponieważ w tramwaj jadący w stronę centrum można wsiąść, że tak to ujmę, z głównego chodnika, bez konieczności wchodzenia na "wysepkę" itp ; natomiast przystanek w drugą stronę znajduje się tuż naprzeciwko pierwszego, ale właśnie już na takiej wysepce wydzielonej na środku jezdni. Co za tym idzie, przystanek numer jeden od przystanku numer dwa dzielą jedynie tory. Jakieś dziesięć metrów od daszku przystankowego są pasy, coby ludzie mogli przejść z jednego przystanku na drugi, bez konieczności obchodzenia wszystkiego na około.

Mam nadzieję, że w miarę sensownie to wytłumaczyłam ;)

Stoję więc sobie i wystawiam twarz do słoneczka, kiedy widzę panią w wieku około 70 lat o lasce, przymierzającą się do przejścia na drugi przystanek bezpośrednio przez tory. Jednocześnie widzę, że ze strony centrum zbliża się tramwaj. Pani, mimo swojej niepełnosprawności najwidoczniej uznała, że lepiej jest lecieć przez tory i ewentualnie władować się pod tramwaj, niż przejść te niecałe 10 metrów do pasów, gdzie mogłaby spokojnie, bez stresu, zmienić miejsce swojego pobytu.

Jak idzie się łatwo domyślić pani wkroczyła na tory w żółwim tempie, i w takim je pokonywała, nadjeżdżający tramwaj natomiast jechał ze stałą szybkością i już oczyma wyobraźni widziałam jak tramwaj wjeżdża centralnie w kobitkę, gdy stojąca na drugim przystanku kobieta, również koło 70, krzyknęła gromko do przechodzącej :
-Pani, szybko, tramwaj jedzie!!
Przechodząca kobitka chyba dopiero teraz zdała sobie sprawę, że sekundy dzielą ją od raczej mało przyjaznego zapoznania się z pojazdem tramwajowym, ponieważ zrobiła gwałtowny krok do przodu, potknęła się i runęła jak długa, na szczęście dla siebie, już na chodnik przy przystanku nr2.

Sytuacja ta była mało śmieszna, ale przyznać muszę, że pani runęła epicko - sztywna jak kłoda, wyprostowana jak struna, nie zamachała nawet ręką ani inną kończyną tylko padła na prosto, twarzą do chodnika.

Kobitka, która wcześniej rzuciła ostrzegawczą uwagę o tramwaju rzuciła się czym prędzej do pomocy kobiecie, bo cóż, upadek ten wyglądał nader groźnie, chwyciła leżącą pod rękę i chce ją podnosić gdy co słyszy?

Ujmując to w kulturalnych słowach usłyszała, że ma kobietę natychmiast puszczać, bo w dupie i innych tego typu miejscach poszkodowana ma jej pomoc.

A co tam, pewnie gdyby tramwaj ją puknął, to pewnie zrobiłaby aferę, że ona może przechodzić gdzie chce, a komunikacja miejska powinna swój rozkład jazdy dostosować do jej życzeń.

Szkoda słów..;)

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 113 (139)
zarchiwizowany

#27173

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Nie jest to może historia godna umieszczenia w samych czeluściach piekła, ale tak czy siak podejście pani doktor mnie dość zadziwiło.

We wrześniu zeszłego roku zapisałam się do przychodni studenckiej, i, przed wczorajszą wizytą odwiedziłam ją dwa razy. Po tych dwóch wizytach, banalnie krótkich, bo zależało mi wówczas na skierowaniu do alergologa, a później na rentgen płuc [p]ani doktor na dobrą sprawę nic o mnie nie wiedziała.

Ruszyłam tam więc wczoraj po raz trzeci i oznajmiłam pani doktor, że mam czyraka. O tym co mam wiedziałam, ponieważ w grudniu, w święta, miałam identyczne objawy jak obecnie, zdiagnozowane w pierwszy dzień świąt przez inną panią doktor na tak zwanej wieczorynce właśnie jako czyrak.

Tak więc ja powiedziałam co mam, lekarka stwierdziła, że w takim razie skoro pojawiło się po raz drugi to przepisze mi jakiś bardzo silny antybiotyk.

[ja] Ale nie chce pani tego zobaczyć? Bo objawy są te same co poprzednio, ale przecież ja sama nie umiem określić, czy to znowu czyrak, czy może coś innego.
[p] A gdzie to jest?
[j] W okolicach kości ogonowej.
[p] Nie, to nie chcę, a zresztą ja wcale nie muszę tego widzieć, skoro przecież pani wie, co pani dolega.

Tym oto sposobem dostałam "na gębę" receptę na jakiś bardzo silny antybiotyk (i jak się okazało cholernie drogi, 28zł za 3 tabletki a miałam zapisane 3 opakowania...).

Pani doktor, która właściwie mnie nie znała, i co najważniejsze, nie zbadała, uwierzyła mi na słowo co mi jest (a przecież mogłam korzystać z porad doktora google), a przecież mogłam być hipochondryczką, która ma przysłowiowy pryszcz na tyłku.

Już w domu, decydując się na poradę lekarską wikipedii wyczytałam, że czyraki są spowodowane zakażeniem gronkowcem, który go gronkowiec jest odporny na leczenie antybiotykami. Będzie naprawdę piekielnie jak okaże się, że wydałam 84zł na nieskuteczne antybiotyki..

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 38 (108)
zarchiwizowany

#25699

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
O chłopaku, który prawdopodobnie czytuje piekielnych, ale wynosi z nich dość nieodpowiednie przesłanie ;)

Kilka tygodni temu, dworzec Łódź Chojny. Dla niewtajemniczonych - mały budyneczek, z jedną kasą, brak informacji, brak tablic z wywieszonymi terminami odjazdów pociągów itd.

Właśnie zakupiłam swój bilet i stałam tuż obok kasy usiłując wepchnąć portfel do torby, gdy pojawił się komunikat, że pociąg jakiśtam do Warszawy odjedzie z toru 2. Na ten moment do kasy przydreptała [s]tarsza pani i nachylając się do okienka pyta:
[s] Przepraszam bardzo, do Warszawy to jest ten który stoi po prawej stronie od stacji czy po lewej?
Fakt faktem, pani niejako "wepchnęła" się w kolejkę, ale czasu zajęła może z pół minuty, a innej możliwości uzyskania informacji nie miała.

W tym samym momencie, kiedy staruszka wypowiadała swoje ostatnie słowo stojący w kolejce [m]łodzian (co ważne był jedną osobą czekającą na zakup biletu), przed którego pani się "wepchnęła" ryknął gromko:
[m] Babo! Czego się wpychasz?!
[s] Bo zaraz pociąg odjedzie, a ja nie wiem do którego wsiąść.. - odparła kobitka stropiona.
[m] Ale babo, ja tu byłem pierwszy!
Logika tego argumentu nieco mnie powaliła :) Staruszka uzyskawszy potrzebną informację podreptała do swojego pociągu, a młodzian wciąż znajdował się na stacji gdy ja wsiadałam do swojego pociągu 15minut po zdarzeniu.

Rozumiem, że niestety dużo starszych ludzi dzisiaj zasługuje na miało pochlebne określenie moher commando, ale traktowanie wszystkich z nieuprzejmy sposób tylko z powodu ich wieku to też chyba lekka przesada. Tym bardziej, że na stacji nie znajdują się żadne tablice informacyjne, a młodzianowi nigdzie się przecież nie śpieszyło..

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 76 (136)
zarchiwizowany

#24318

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
O tym, że podobne propozycje składa się dziewczynom nawet i na ulicy czytałam już kilkakrotnie, ale nie chciało mi się wierzyć... Do czasu.

Czas akcji : wczesna jesień, godzina 18, maksymalnie 19. Deszcz lał niesamowicie, ale na zajęcia trzeba było jechać. Okazało się jednak, że zajęć nie ma, postanowiłyśmy więc z koleżanką uraczyć się jednym piwkiem. Dzięki temu właśnie pomiędzy 18 a 19 znalazłam się na dość popularnym przystanku tramwajowym w Łodzi, na którym oprócz mnie stało jeszcze około 15 - 20 innych osób.

Co chyba dość ważne dla historii nie wyglądałam jakoś szczególnie zachęcająco. Zapomniałam z domu parasolki, a moja kurtka nie miała kaptura, także calusieńkie włosy miałam mokrutkie, przyklapnięte, możliwe również, że część makijażu spłynęła z powodu ulewy.

Tuż obok mnie na przystanku stał [p]an, koło 60 - 65. Bardzo elegancki, w płaszczu, lśniących butach, spodniach od garnituru, swoim wyglądem zewnętrznym przywodził mi na myśl jakiegoś bardzo szanowanego profesora lub kogoś w tym rodzaju. Ów pan zaczął do mnie zagadywać, że pogoda się zepsuła, że tramwaj długo nie jedzie, ot, takie pierdoły, ja natomiast myślałam sobie, że to miło, że zdarzają się jeszcze jacyś mili starsi panowie nie należący do klanu starzejących się w modzie moherowej.

Po wymianie kilku zdań o pogodzie facet spojrzał na mnie dokładnie i rzecze :
[p] A ja właściwie zagadałem do pani w całkiem innej sprawie.. Chciałbym się dowiedzieć czy nie byłaby pani zainteresowana zarobieniem dodatkowych pieniążków?
Przyznaję szczerze, że zwątpiłam, odpowiedziałam więc dość ostrożnie:
[ja] Nie, dziękuję, nie jestem zainteresowana.
[p] Ale proszę pani, na pewno? Dodatkowe pieniążki każdemu się przydadzą, a mówimy tutaj o naprawdę godziwym wynagrodzeniu. (serio facet tak powiedział..)
[ja] Ale naprawdę nie jestem zainteresowana.
Facet spojrzał na mnie dość zawiedziony, po czym wyjął z kieszeni płaszcza kartonik wielkości wizytówki, podsunął mi go pod nos i powiedział :
[f] To niech chociaż pani to weźmie, jak się pani zastanowi to pani zadzwoni.
Spojrzałam na ten kartonik a tam znajdował się napisany odręcznie, niebieskim długopisem napis "Zaistniej w seks biznesie!" a pod spodem numer telefonu.
Powtórzyłam więc zdecydowanie, ze nie dziękuję i zapatrzyłam się w przestrzeń, ponieważ ogarnęła mnie dzika wręcz ochota głośnego roześmiania się.. Sytuacja na szczęście nie przestraszyła mnie ze względu na tłum ludzi również znajdujący się na przystanku.

Jakąś minutę później przyjechał mój tramwaj, do którego pan na szczęście nie wsiadł.

Chciałabym to podsumować jakimś odpowiednim komentarzem, ale ciśnie mi się na usta tylko jedno słowo : szok.. :)

Niepozorni starsi panowie na przystanku...

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 119 (171)
zarchiwizowany

#23585

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Jak napiszę coś niezrozumiale to wybaczcie, ale jestem chora i laptop trzymany na kolanach ze przeglądarką otwartą na piekielnych to moja jedyna rozrywka :)

Dialogi są napisane tak, aby oddawały sens rozmowy, dosłownych niestety nie jestem w stanie sobie przypomnieć.

Dawno temu, gdy chyba jeszcze nikt nie słyszał o żadnej zamianie telewizji na cyfrową (jakieś 3, 4 lata temu) spotkałam się z naciągactwem, próbą kradzieży? Sama nie wiem jak to określić, ale było to wszystko tak:

Środek tygodnia, godziny południowe. Miałam zajęcia jakoś na 13:30 więc byłam jeszcze w domu ale zbierałam się już powoli do wyjścia. Oprócz mnie w domu była jeszcze jedna z trzech współlokatorek.

Nagle pukanie do drzwi! |Wyglądam przez wizjer, bo to nigdy nie wiadomo kogo niesie i oczom nie wierzę, bo tuż pod nimi stoi [f]acet żywcem wyjęty z "Matriksa", okulary przeciwsłoneczne na nosie (mimo faktu, że stał na klatce schodowej, może nie patrzenie rozmówcy w oczy pomagało mu wciskać kit....) i taki dłuuugi czarny skórzany płaszcz. Pytam więc przez drzwi :
[ja] Tak? O co chodzi?
[f] Dzień dobry, jestem z telewizji kablowej, proszę otworzyć drzwi.
Nie powiem, otworzyłam te drzwi z czystej ciekawości, odwagi dodawał mi fakt, że nie byłam sama w domu.
Uchylam więc drzwi do mojego domostwa i tu kolejne zaskoczenie, bo facet wcale nie był sam - miał jeszcze trójkę towarzyszy, chyba dwie babki jeszcze z nim były i facet, którzy się tak sprytnie ustawili, że wyglądając przez wizjer nie miałam szansy ich zobaczyć. Muszę wam powiedzieć, drodzy czytelnicy, że przez moment aż spodziewałam się mimowolnie jakichś efektów specjalnych, bo wszyscy naprawdę wyglądali jak żywcem wyjęci z filmu wspomnianego przeze mnie wyżej.
[j] Słucham, o co chodzi?
Tutaj wszyscy obrzucili mnie spojrzeniem, bo pewnie mieli za zadanie polować na starsze osoby, a tu im otwiera 21 dziewoja, ale naturalna blondynka, więc hmm, może głupia i da się ją wkręcić? Także facet zaczął mówić:
[f] Jak mówiłem jesteśmy z telewizji kablowej i mamy dla Pani ofertę nie do odrzucenia, także proszę nas wpuścić do mieszkania, usiądziemy sobie na spokojnie i wszystko pani opowiemy.
[j] Wie pan co, ale to raczej szkoda czasu, bo ja nie jestem zainteresowana.
[f] Ale skąd pani może wiedzieć czy pani jest zainteresowana czy nie, skoro pani nawet nie zna naszej oferty! Więc proszę nas wpuścić i my pani wszystko przedstawimy.
Już wcześniej wiedziałam, że coś tu śmierdzi, ale teraz byłam pewna, bo najpierw ten dziwaczny wygląd, potem próba władowania mi się do mieszkania, a poza tym moi "goście" nie mieli żadnych "atrybutów" świadczących o byciu z kablówki, żadnych ulotek, długopisów, niczego, mieli ręce totalnie puste, nie mieli też żadnych toreb itd.
Nie umiem zmyślać i raczej nie kłamię, bo nawet jak już czasem lekko minę się z prawdą to potem o tym zapominam i odruchowo wygaduję prawdę, także zamiast częstować pana i jego świtę jakąś wymyśloną bajeczką postanowiłam powiedzieć mu prawdę o kablówce w mieszkaniu mając nadzieję, że wystarczy.
[j] Proszę pana, to naprawdę nie ma sensu. To nie jest moje mieszkanie, wynajmuję je z kilkoma osobami, i ŻADNA z nich nie ma telewizora. Mało tego, raz nawet chcieliśmy jeden przywieźć i założyć sobie kablówkę, ale właścicielka tego mieszkania zdecydowanie odmówiła, bojąc się, że my się kiedyś wyprowadzimy i zostawimy ją z podpisaną umową i pewną kwotą do płacenia co miesiąc. Także widzi pan, możemy naszą rozmowę zakończyć tutaj.
[f] Ale proszę pani nasza firma oferuje coś czego żadna inna nie! Umowę podpisuję pani na siebie i później, w razie miejsca zamieszkania umowa wędruje razem z panią!
[j] Ok, umowa może sobie wędrować, ale jak mówiłam to nie jest moje mieszkanie a jego właścicielka sobie nie życzy żadnej kablówki, żadnych dekoderów i innych rzeczy z nią związanych.
Tutaj w napięciu oczekiwałam, że może pan mi powie, że ich telewizja nie ma dekoderów, ale niestety ;)
[f] No dobrze, ale to jest tylko pani decyzja, ja bym chciał poznać zdanie innych osób, które z panią mieszkają.
Tutaj cierpliwość zaczęła mi się wyczerpywać, bo ile można tłumaczyć??
[j] Niestety teraz to niemożliwe, a poza tym przepraszam, ale ja muszę już wychodzić.
Tutaj facet zmierzył mnie od góry do dołu i chyba mój strój wydał mu się mało wyjściowy (pewnie dlatego, że nie miałam czarnego skórzanego płaszcza :) ) ponieważ rzekł:
[f] Teraz pani wychodzi?
[j] Owszem, także do widzenia. Ewentualnie jeżeli aż tak panu zależy to proszę mi zostawić ulotkę, bo zapewne takową państwo mają, a ja pokażę ją później reszcie współlokatorów.
Tutaj facio się zmieszał i wybąkał coś o tym, że oni nie mają ulotek i przedstawiają ofertę W DOMU bo znają wszystko na pamięć. Taaa, jasne :) Na koniec powiedział, że jeszcze przyjdzie, bo wszyscy sąsiedzi się zgodzili i on chce mi również dać szansę podjęcia słusznej decyzji.

O całej sytuacji poinformowałam niezwłocznie resztę lokatorów polecając im nie otwierać drzwi tamtym ludziom. Przychodzili jeszcze dwa dni, ale, że nikt im nie otwierał to dali spokój.

Do dzisiaj ciekawi mnie, czy byli to zwykli włamywacze - w sensie facet przedstawia "ofertę" a reszta jego niemych ludzi myszkuje po lokalu i podkrada co nieco chowając w wielkich kieszeniach płaszczy, czy też faktycznie chcieli ludziom wciskać jakiś kit wyłudzając pieniądze. Ale ciekawość ciekawością, a ja suma sumarum jestem zadowolona, że na własnej skórze nie przekonałam się o jakie oszustwo chodziło :)

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 88 (124)
zarchiwizowany

#23356

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Właśnie pan ze Straży Miejskiej baardzo podniósł mi ciśnienie...

W swoim rodzinnym mieście mieszkam tuż koło Kauflandu. Wyjdę z bloku, przejdę przez jezdnię i mam sklep. Z racji tego bywam w nim dość często, nawet po drobne zakupy. Wczoraj, mniej więcej o tej samej porze wyskoczyłam na chwilkę po kilka drobiazgów. Moją uwagę zwrócił również pies, który był przywiązany do wózków sklepowych, widać było po nim, że jest zmarznięty, baardzo wył, tak jakby płakał, no, wiecie zapewne o co mi chodzi. Zrobiłam zakupy i kiedy wychodziłam pies znajdował się tam nadal. Pomyślałam sobie, że ma jakiegoś wyjątkowo nieodpowiedzialnego właściciela skoro zostawił go na tak długo na dworze, po czym wróciłam do domu.

Dziś również poszłam do sklepu. Co ukazało się moim oczom? Ten sam psiak, uwiązany w tym samym miejscu, wyglądający znacznie gorzej niż wczoraj, widać po nim było, że jest przemarznięty, unosił co chwilę łapki bo ziębił go chodnik, i cały czas tak strasznie "płakał". Babcia rzuciła hipotezą, że może ktoś o tej samej godzinie poszedł do sklepu i znów uwiązał psa. Cóż, może i możliwe, ale mnie się to nie wydało zbyt prawdopodobne.

Ledwo weszłam więc do domu wygooglałam sobie numer do Straży Miejskiej.
[Ja] Dzień dobry, chciałam zgłosić, że przy Kauflandzie, przy ulicy Piekielnej od wczoraj jest przywiązany pies. Do wózków sklepowych, tuż przy wejściu.
[Strażnik] Gdzie jest przywiązany?
[J] Do wózków, tuż przy wejściu.
[S] Ale to niemożliwe! Bo ja mieszkam obok sklepu i byłem tam dzisiaj i żadnego psa tam nie było!
[J] Proszę pana, ja widziałam tego samego psa przywiązanego w tym samym miejscu wczoraj i dzisiaj. Oczywiście nie mogę wykluczyć, że ktoś z nim przyszedł drugi raz o tej samej porze, ale wolałam to do pana zgłosić, nawet niepotrzebnie, niż patrzeć jak pies tam bezsensownie marznie.
[S] Ale wie pani (powiedziane z ironią), z takimi rzeczami to się dzwoni do schroniska dla zwierząt, oni się zajmują takimi rzeczami, nie my.
Brrr to czym się do kur.wy zajmuje SM?
[J} Proszę pana, ja wykonuję taki telefon pierwszy raz w życiu, także nie wiedziałam, gdzie dzwonić, uznałam, że chyba lepiej na SM niż na policję...
[S] No dobrze (z wielką łaską) Odczekamy jakieś pół godziny i przyjedziemy zobaczyć. Ale niech pani pamięta następnym razem że do nas się z takimi rzeczami nie dzwoni!
Tutaj pan wziął ode mnie dane (teraz żałuję, że mu podałam, bo on mi się nie przedstawił, babcia mi teraz histeryzuje, że zaraz do mnie przyjadą bo bezzasadnie wezwałam SM, istnieje w ogóle coś takiego? :) ) i zakończył połączenie.

Od mojego telefonu minęło już pół godziny, SM jeszcze nie ma.. Ciekawe, czy w ogóle przyjadą. Poczekam jeszcze z godzinę i jeżeli sytuacja się nie zmieni to zadzwonię już chyba prosto na policję...

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 188 (200)