Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

kattie27

Zamieszcza historie od: 23 czerwca 2015 - 13:41
Ostatnio: 18 sierpnia 2023 - 11:50
  • Historii na głównej: 4 z 6
  • Punktów za historie: 648
  • Komentarzy: 10
  • Punktów za komentarze: 36
 

#90650

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia Crannberry nr #88230 spowodowała, że i we mnie odżyły wspomnienia ze szkoły muzycznej (dalej SM).

Mam wrażenie, że również u mnie połowa grona pedagogicznego była niespełnionymi muzykami, którzy nie dostali się do filharmonii jako zawodowi muzycy. A druga połowa to osoby samotne albo panny/kawalerowie. Jednym słowem – dla małego dziecka – dramat w ciapki.

Rozpoczęłam naukę w SM mając ok. 8 lat. Przygodę z graniem na klawiszach zaczęłam mając niespełna 3 lata. Na początku zaczął mnie uczyć mój tata, więc w wieku 4-5 lat potrafiłam już zagrać kolędy. Z biegiem czasu, jak stawałam się starsza, rodzice zaczęli mnie namawiać do pójścia do SM. Bardzo się przed tym broniłam, bo uważałam (jako wówczas 7-letnie dziecko), że nie podołam łącząc dwie szkoły na raz. Jednak los chciał, że moja dobra koleżanka powiedziała mi, że wybiera się na skrzypce. To trochę przeważyło szalę, bo pomyślałam, że będę mieć na roku kogoś, kogo znam.

Potem standardowo nastąpiło przesłuchanie, przydzielenie nauczyciela itd. W rezultacie skończyłam 6-letni cykl na fortepianie a o mojej nauczycielce fortepianu, dyrektorce i kilku innych osobach mogłabym napisać solidny „doktorat”.

Wielokrotnie babeczka nie odzywała się do mnie na zajęciach, w związku z tym nie miałam informacji zwrotnej czy dobrze gram czy nie. Robiła obszerne notatki w moim zeszycie w totalnej ciszy, a później wręczała mi go bez słowa. W domu musiałam przeczytać to, co ona napisała i poprawić uwagi, które miała do mojej gry. Według niej zawsze wszystko było źle. Pewnego razu moja mama zaproponowała żebym nie ćwiczyła pomiędzy kolejnymi zajęciami i olała temat. Nagle się okazało, że gram wyśmienicie i pewnie dużo ćwiczyłam O.o

Takich „WTF” miałam ogrom z lekcji na lekcję. Wg szanownej grałam zawsze za cicho/za mało dynamicznie/bez kolorytu/bez artykulacji/wstaw co ci przyjdzie na myśl drogi czytelniku. Na 6 roku ciągle ryczałam na zajęciach, do tego doszły problemy z kręgosłupem, a niestety u mnie standardowa lekcja trwała 1.5h zamiast 1 godziny zegarowej. Czasami z bólu już nie mogłam wysiedzieć. Kilkukrotnie zdarzyło się, że moja nauczycielka wysłała mnie do innych nauczycieli, aby to oni „do mnie dotarli” (cytat), bo ona już nie wie jak ze mną ćwiczyć. To było dla mnie chyba najbardziej upokarzające.

Oprócz tego wielokrotnie mówiła, że ja się nie nadaję do muzyki poważnej i najlepiej żebym grała kiedyś na weselach. Jednak pomimo tego, że wg nauczycielki byłam beznadziejna, ciągle namawiała mnie do pójścia do drugiego stopnia. Jak się domyślacie, nie zrobiłam tego. Chciałam wszystko rzucić raz na trzecim, a drugi raz na piątym roku i nawet nie zdawać egzaminu dyplomowego, ale przed tym krokiem skutecznie zatrzymywali mnie rodzice.

W ramach dygresji, zanim przejdę do egzaminów końcowych, chciałam napisać, że na każde zajęcia z kształcenia słuchu, historii muzyki, fortepianu itd. byłam przygotowana. Z odpowiedzi, testów pisemnych, testów na słuch przy tablicy miałam zawsze oceny bardzo dobre. Przez 5 lat SM dostawałam świadectwa z czerwonym paskiem. Jednak na 6 roku takiego świadectwa nie dostałam. Po pierwsze – dostała je tylko jedna osoba, która zamierzała aplikować na drugi stopień SM. Po drugie – nie zgodziłam się z jedną z ocen dot. teorii muzyki i w związku z tym zdawałam egzamin jeszcze raz, komisyjnie. Jednak po egzaminie komisyjnym, szanowna komisja stwierdziła, że ZA WOLNO ODPOWIADAŁAM i w związku z tym podtrzymują końcową ocenę. Było mi bardzo przykro, bo jednak miałam ambicje i dążyłam do tego, aby mieć świadectwo z wyróżnieniem. Po odebraniu dyplomu ryczałam całą drogę do domu w aucie wiedząc z jaką niesprawiedliwością mierzyłam się przez 6 lat. Do tej pory jak sobie przeglądam dokumenty i patrzę na to świadectwo, ogarnia mnie złość i niemoc.

Potem przez półtora roku po zakończeniu nie dotknęłam w domu pianina. Jednak trochę brakowało mi zajęć i zapisałam się na inne instrumenty do ogniska muzycznego. Trafiłam tam akurat na lepszych nauczycieli.

szkoła_muzyczna

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 128 (142)

#85365

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia #85041 o wyjeździe i dość głośnym zachowywaniu się współlokatorów. Miałam bardzo podobnie tylko przez dwa kolejne dni i noce.

Do rzeczy.

Wyjechałam z narzeczonym na wakacje nad morze. Nasz urlop zaczął się akurat w czasie długiego weekendu. Cały dom oczywiście dopakowany na full przez gości.
Pierwsza noc - pierwszy zgrzyt. Wrzeszczące dzieci. Godzina 4 nad ranem mega głośne rozmowy na korytarzu, bo jakaś rodzinka się wymeldowuje. Tłuczenie się kółkami od walizek - norma. Nikt nawet nie wziął walizki do ręki schodząc po schodach. Jak już sobie poszli to udało mi się zasnąć. Niestety, nie na długo, bo o 7 rano kolejny koncert dzieci. Nie, nikt ich nawet nie uspokajał.

Druga noc - to samo, co wyżej, tylko godzina 2 w nocy i sytuacja piętro wyżej. Darcie ryja, kółka... Nakrywam się poduszką na głowę, ale nie pomaga. Godzina 7 rano - wrzask dzieci...

Na szczęście jak tylko minął długi weekend to zostały 2 pary i my. Nikt już nie krzyczał, był spokój i cisza. Każdy kulturalnie zamykał drzwi, mówił szeptem po ciszy nocnej i co najważniejsze cisza nocna była wreszcie przestrzegana.

Od razu napiszę, że nie mam nic do dzieci pod warunkiem, że rodzice interweniują i chociaż podejmują próbę żeby je uspokoić. Po drugie - mam płytki sen, ale śpię przy cichszych dźwiękach. Niestety głośne rozmowy, walenie kółkami o podłogę i wrzask dzieci wybudzą chyba każdą osobę z najgłębszego snu.

Morał? Życzę niektórym więcej empatii.

Wakacje

Skomentuj (29) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 128 (190)

#85231

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Nie wiem, czy to będzie dla Was piekielne, ale dla mnie niestety jest.

Chyba większość z nas zna osobę, której jest wiecznie zimno. Każdego ranka, przychodząc rano do pracy, otwieram wszystkie okna i drzwi i wietrzę pomieszczenie (nie, nie ma klimatyzacji), w którym z reguły panuje duchota po nocy. Ot, uroki położenia biura po tej gorszej stronie świata.

Ja osobiście nie lubię gorąca, więc temperatury na poziomie 25+ stopni (na zewnątrz) powodują, że nie myślę i źle się czuję. Niestety współpracownicy nie bardzo lubią się dostosowywać, więc muszę zamykać okna i kisić się w gorącu, którego nienawidzę (temperatura w biurze 30+ stopni). Przychodzę do pracy ubrana w ciuchy z krótkim rękawem, nawet kiedy temperatura wynosi 15 stopni na zewnątrz, bo nie jestem w stanie wysiedzieć w takiej duchocie, która panuje w środku. Wiąże się to niestety z niezrozumieniem i wytykaniem, że jestem jakaś nienormalna, ubierając się na „letniaka” w jesieni/zimie.

Włączenie wiatraka? Absolutnie!

Ja niestety nie zamierzam się dostosowywać do reszty, bo niestety nie jestem osobą ciepłolubną. Okno po mojej stronie zostaje ciągle uchylone pomimo protestów. Kompromisu brak.

Sami oceńcie, kto jest bardziej piekielny.

EDIT:
Komentarze niektórych proszą się o odpowiedź z mojej strony, więc zrobię to tutaj kompleksowo.

1. Biuro znajduje się po południowej stronie świata (nie, nie w Australii…).
2. U nas obowiązuje dress code - w takim wypadku nie jestem w stanie się rozebrać do podkoszulka na ramiączkach, bo dostanę upomnienie bądź naganę. Uważam, że "zimnolubni" mogą się ubrać cieplej, skoro im zbyt chłodno.
3. Normy, powyżej których mamy mieć skrócony czas pracy jak najbardziej obowiązują, co nie znaczy, że jak jest 25 stopni ciepła w pokoju, to mam siedzieć z zamkniętym oknem.
4. Mam swój mały prywatny wiatraczek na biurku w celu chłodzenia samej siebie, jak już proszenie o zostawienie otwartego okna zawodzi. Ów wiatraczek również spotyka się z hejtem i dezaprobatą ze strony współpracowników, bo wieje...

praca

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 85 (145)

#67083

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pracuję jako informator turystyczny. Rzecz dotyczy toalet.

Obok mnie, na moim poziomie, jest toaleta dla niepełnosprawnych. Toaleta dla zdrowych osób jest nade mną, dosłownie 6 stopni wyżej.

1) Do toalety dla niepełnosprawnych pakują się ludzie, którzy są całkiem zdrowi i to z dziećmi, bo po co się fatygować, wychodzić na górę, pilnować dziecka i ewentualnie się z nim użerać. Akurat w tym czasie może ktoś będzie miał potrzebę skorzystania z owej toalety, bo np. jest na wózku lub ma kłopoty z wejściem po schodach. Kolejna taka toaleta znajduje się na piętrze i trzeba się pofatygować windą, co, jak na jednorazową przygodę z toaletą, nie jest przyjemne. Do tego osoba, której zwraca uwagę ktoś z rodziny, albo się patrzy spod byka, albo po prostu ją ignoruje. Jeszcze inni mówią: „przecież to wszystko jedno”. Nie, kurde, nie wszystko jedno!

2) Jestem kobietą, ale niestety muszę skrytykować płeć piękną. Męska toaleta tak rano, jak i wieczorem przy wychodzeniu z pracy jest czysta, ręczniki są na swoim miejscu, woda nieporozlewana i prawie nigdy w niej nic nie brakuje w trakcie mojej zmiany. Damska natomiast to istny armagedon! Nie dość, że zachlapana (bo nie da się otrzepać rąk nad zlewem, tylko na płytki), to jeszcze do tego, jak przewali się przez nią 50 osób z grupy, wygląda jak bajoro albo kałuża po deszczu. Na domiar złego ręczniki zawsze są porozrywane i porzucone na ziemi w bajorze. Nikt tego nie podniesie, muszę to robić ja.

Kosze zawsze są pełne, obok koszy pełno ręczników. Nikt się nie pokwapi, żeby chociaż wycelować do kosza. Obok toalet zawsze jest coś porozwalane, ciężko mi o tym pisać, ale niejednokrotnie kobiety załatwiają potrzebę poza porcelanką. Jak to możliwe?! Jesteśmy kobietami i to my powinnyśmy dbać o czystość i dawać przykład. Na ogół jesteśmy zadbane, ubrane schludnie, jakbyśmy opuściły dopiero co salon mody. Jak to ma się do toalet?! Dlaczego kobiety mogą wszystko porozwalać? Potem muszę ja się w tym babrać i czyścić łazienkę parę razy, jak można zostawić ją w takim stanie? Nie wymagajmy od mężczyzn, jeśli same nie umiemy utrzymać porządku.

Naprawdę nie da się nie przyklejać żenujących karteczek: "zachowaj czystość"?

(pewnie przewali się zaraz fala krytyki ze strony kobiet)

toalety

Skomentuj (54) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 189 (341)
zarchiwizowany

#74527

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia z dzisiaj.

Dzwonił do mnie jakiś numer, a że byłam w pracy, to nie zawsze mogę odebrać. Oddzwaniam więc. Wywiązał się taki dialog między mną [Ja] a jak się później okazało kurierem [K]:
[Ja]- Dzień dobry, ktoś do mnie dzwonił z tego numeru?
[K]- PACZKĘPANIPRZYWIOZŁEM
[Ja]- Słucham? (nie dosłyszałam)
[K]- PACZKĘ PANI PRZYWIOZŁEM, ALE ODEBRAŁA MAMA
[Ja]- W takim razie dziękuję
[K]- No cześć... ???

Sam dialog był dziwny i bardzo niekulturalny.

Teraz smaczek.
Mieszkam w małej wiosce, więc wszyscy się znają i wiedzą gdzie mieszkam. Paczka rzeczywiście jest, Mama rzeczywiście odebrała, ale nie od kuriera tylko... od kobiety z drugiego końca wsi!!! Okazało się, że kurier zamiast Katarzyna przeczytał Kazimierz! I dostarczył pod całkiem inny numer do całkiem innej osoby bardzo cenną paczkę.
Wiem, że każdy jest zmęczony, może nie do końca lubi swoją pracę, ale niech chociaż ją dokładnie wykonuje.

Nie pozdrawiam pana kuriera.

uslugi

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 61 (103)
zarchiwizowany

#68306

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Jak już kiedyś wspomniałam pracuję jako informator turystyczny, ale również zdarza mi się pomagać w restauracji. Jako, że mamy teraz nalot praktykantów z uczelni to musimy się dzielić obowiązkami. Temat studentów zostawmy na inną historię. Ostatnio spotkały mnie dwie piekielności na mojej zmianie w restauracji.

1)Przyszła sobie większa grupka ludzi (ok. 9-10), połączyła dwa stoliki zabierając nam przy tym trochę miejsca i krzesła dla innych gości. Sala jest na 130 osób a przy niedzielnym ruchu wszystkie miejsca są zajęte, więc każda wolna przestrzeń się liczy. Państwo zamówili jedzenie za dość pokaźną sumę. Jako że koordynuję po części kelnerki na sali (razem z koleżanką) to mówiłam, która ma co wynieść. Schody zaczęły się najpierw przy podawaniu rosołu. Jedna kobieta chce rosół i to koniecznie bez makaronu, bo ma jakieś swoje urojenia czy złe przeżycia. Pal licho. Ruch jak w Rzymie, ludzi masa, kolejka się ustawiła na pół sali (zamawia się u nas przy kasie, bo lepiej jest ogarnąć). Ok, kucharka dała bez makaronu. Zanoszę. Pani twierdzi, że coś tam, że miał być na dwóch talerzach, że na pół… nosz kurna! Pełna sala do obsługi i nie możemy się rozdrabniać nad każdym, bo po prostu dostaniemy opieprz od szefowej. Nerwy mnie poniosły, pytam innej kelnerki czy doniesie im kompoty. Bierze na tackę, donosi sztućce itd. Zaczęli coś tam jej zarzucać, że najpierw zupa, później kompot czy coś takiego… no niedopuszczalny błąd… Przyszła wpieniona i mówi, że prawie miała ochotę rzucić im tę tackę na stół. Uspokoiłam się nieco. Rozniosłam innym dania. Zbliżała się pora mojego wyjścia do domu. Przychodzi kelnerka i mówi, że jedna z nich powiedziała, że zamiast 8 rosołów to miało być 9. Ja ZONK, bo przecież pisze jak byk na ticketach, że 8. Po czym koleżanka kończy, że matka chciała dostać jeden rosół za darmo i myślała, że jej się to uda, ale niestety przeszkodziła jej własna córka, która powiedziała: mamusiu, ale przecież zamawiałaś 8…

2) Historia, którą przyniosła koleżanka kelnerka z sali, podczas gdy my miałyśmy chwilę oddechu po 4 godzinach chodzenia bez jakiejkolwiek przerwy. Przyniosła jakieś resztki ze stołu, pokazuje i mówi szefowej, że pani znalazła SZKŁO w kotlecie i żąda w zamian albo fileta albo schabowego… szefowa zonk, patrzy na nią jak na głupka, ale wydać wydała. Biorę to szkło do ręki, przykładam do szklanki na kompoty, no nie pasuje za cholerę. A grubszych szklanek już nie mamy, bo jedynie jakie jeszcze są dostępne to firmowe literatki, albo szklanka po latte. Wszystko cieńsze od tego kawałka szkła. Kuchnia się zastanawia, że może w panierce coś było, ale przecież to nie możliwe żeby taki gruby kawał szkła mógł się zapodziać w panierce, zresztą skąd by się tam wziął. Po chwili zrozumiałyśmy, że babka po prostu była dalej głodna i podłożyła szkło, żeby dostać porcję za free! Jakim trzeba być człowiekiem, żeby robić takie numery?! Żadna z nas tego nie mogła zauważyć, bo jak zwykle ruch był znaczny. Gratuluję pomysłu na darmową porcję!

gastronomia

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -8 (24)

1