Profil użytkownika

kerownik ♂
Zamieszcza historie od: | 12 listopada 2014 - 21:34 |
Ostatnio: | 6 czerwca 2025 - 12:46 |
- Historii na głównej: 33 z 43
- Punktów za historie: 10780
- Komentarzy: 282
- Punktów za komentarze: 1620
Trafiliśmy z brygadą montażową do maleńkiej popegeerowskiej osady w Podlaskiem, gdzie droga się kończyła. Dalej dookoła był poligon i zakaz wstępu. Istny koniec świata i obyczaje tubylców temu dorównujące. Rozwój cywilizacyjny niektórych – bez urazy – zatrzymał się w latach 50-tych XX wieku.
Przy rozładunku sprzętu i materiałów, asystowało nam pół społeczności oglądając wszystko z niekłamanym zachwytem. Po rozplanowaniu zadań, każdy z moich „orłów” udał się na wskazane rubieże wyjściowe i rozpoczęli natarcie remontowe. Zauważyłem, że społeczność aktywnie kibicuje w grupkach 2-3 osobowych wszystkim naszym czynnościom. Dopóki był spokój nie interweniowałem, a skoro mieliśmy tu spędzić 3 tygodnie, to warto było mieć ich po swojej stronie.
Zadzierzgnięte nici sympatii były systematycznie i starannie podsycane przy spożywaniu „rozmownej wody” na wieczornych ogniskach. Na szczęście tylko wówczas, bo gdyby to się przeciągnęło do godzin pracy to pewnie niejeden z „orłów” osiadłby tam z rozkoszą na stałe. Poniżej anegdotki z owego montażu.
1.Fabian zwany Ropuchem miał nadzór nad rurą miedzianą fi 15 w sporej ilości. Od pierwszej chwili zyskał grupkę wiernych adoratorów, którzy nie przeszkadzając mu w pracy chodzili za nim krok w krok bajerując o „d*pie Maryni” calutki dzień. Któregoś razu jeden z nich - pan Władek – uprzednio rozejrzawszy się bacznie czy aby Kerownika nie ma w pobliżu – konfidencjonalnym szeptem zapytał:
- Fabian, a tej rurki błyszczącej to nie masz trochu za dużo?
- A na ci ci? – spytał.
- A no aparaturkę do bimbru by my zbudowali.
Ropuch wyczuł korupcyjną propozycję, ale nie z nim takie numery. Nie na tak mizerną skalę. Przy negocjacjach o „opylenie” n.p. wagonu cementu byłby pierwszy, ale te biedne kilka metrów rurki to nie jego skala.
Z drugiej strony zachodziła obawa, że tubylcy sami sobie podbiorą, a on nie zdoła się rozliczyć. Wieloletnie doświadczenie budowlańca pozwoliło wybrnąć z tego problemu.
- Widzisz, Władek nie da rady! Ta rura jest skażona chemicznie. Jak puścisz przez nią zacier to nawet nie wypijesz – taki syf się robi! Jeden już próbował i musiał wylać pół beczki.
Władek oniemiał. Pokręcił głową z niedowierzaniem i wyszeptał.
- Rany boskie... pół beczki.
2. Brygada wiertaczy Koklusz i Django otoczona wianuszkiem wielbicieli rozpakowała swój najlepszy sprzęt – superhiper-extramega dużą wiertarę do betonu. Sprzęt rzeczywiście niezawodny i wyposażony prawie jak łazik marsjański. Przez tłum przeszła fala westchnień. Moje orły poczuły się jak mityczni herosi, wkraczający w glorii chwały na podbite tereny. Szybciutko sprzęt podłączyli, drabinę ustawili żeby korzystając z oniemienia tłuszczy, dodatkowo się dowartościować przy wierceniu. Koklusz wskoczył na drabinę, Django ją trzyma, tubylcy wstrzymują oddech. A tu nic się nie dzieje.
Django z góry półgębkiem żeby tylko Koklusz go usłyszał:
- Ty, kuffa, nie działa.
Koklusz podobnie odpowiada.
- No. Teraz sobie przypomniałem. Kabelek pod uchwytem się ułamał i zapomniałem naprawić. Poruszaj nim, to powinna zaskoczyć.
Django z nonszalancką miną pozoruje poszukiwanie wzrokiem odpowiedniego miejsca na ścianie do wykonania otworu, ale lewą ręką aktywnie kręci kabelkiem i szuka styku. Żaden nie daje po sobie poznać, że coś nie idzie zgodnie z planem.
Jest! Ruszyła. Co prawda przerywa czasami, ale te momenty chłopaki wypełniają aktywną pozoracją typu: nie będę wiercił za dużo na raz, bo zakurzę całe pomieszczenie...
Po wywierceniu jednego otworu tak się przypadkiem złożyło, że zrobili sobie przerwę śniadaniową, a to już był banał dla tubylców i poszli sobie do innej ekipy.
Przed odejściem jeszcze jeden z miejscowych wziął wiertarkę do ręki i spróbował włączyć. Oczywiście bez skutku. Podsumował z westchnieniem:
- Patrz pan jaki to sprzęt zmyślny teraz produkują. Nawet jak ukradniesz to nie skorzystasz...
Od tych zdarzeń rura miedziana i elektronarzędzia mogły bezpiecznie leżeć na budowie bez nadzoru. Nic nie zginęło.
P.S. Chciałbym być dobrze zrozumiany: nie sugeruję żądzy przywłaszczenia mienia przez kogokolwiek z tubylców, lecz wieloletnie doświadczenie budowlane jest okrutne. Okazja czyni złodzieja. Nie stwarzaj okazji. Będziesz spał spokojnie.
Przy rozładunku sprzętu i materiałów, asystowało nam pół społeczności oglądając wszystko z niekłamanym zachwytem. Po rozplanowaniu zadań, każdy z moich „orłów” udał się na wskazane rubieże wyjściowe i rozpoczęli natarcie remontowe. Zauważyłem, że społeczność aktywnie kibicuje w grupkach 2-3 osobowych wszystkim naszym czynnościom. Dopóki był spokój nie interweniowałem, a skoro mieliśmy tu spędzić 3 tygodnie, to warto było mieć ich po swojej stronie.
Zadzierzgnięte nici sympatii były systematycznie i starannie podsycane przy spożywaniu „rozmownej wody” na wieczornych ogniskach. Na szczęście tylko wówczas, bo gdyby to się przeciągnęło do godzin pracy to pewnie niejeden z „orłów” osiadłby tam z rozkoszą na stałe. Poniżej anegdotki z owego montażu.
1.Fabian zwany Ropuchem miał nadzór nad rurą miedzianą fi 15 w sporej ilości. Od pierwszej chwili zyskał grupkę wiernych adoratorów, którzy nie przeszkadzając mu w pracy chodzili za nim krok w krok bajerując o „d*pie Maryni” calutki dzień. Któregoś razu jeden z nich - pan Władek – uprzednio rozejrzawszy się bacznie czy aby Kerownika nie ma w pobliżu – konfidencjonalnym szeptem zapytał:
- Fabian, a tej rurki błyszczącej to nie masz trochu za dużo?
- A na ci ci? – spytał.
- A no aparaturkę do bimbru by my zbudowali.
Ropuch wyczuł korupcyjną propozycję, ale nie z nim takie numery. Nie na tak mizerną skalę. Przy negocjacjach o „opylenie” n.p. wagonu cementu byłby pierwszy, ale te biedne kilka metrów rurki to nie jego skala.
Z drugiej strony zachodziła obawa, że tubylcy sami sobie podbiorą, a on nie zdoła się rozliczyć. Wieloletnie doświadczenie budowlańca pozwoliło wybrnąć z tego problemu.
- Widzisz, Władek nie da rady! Ta rura jest skażona chemicznie. Jak puścisz przez nią zacier to nawet nie wypijesz – taki syf się robi! Jeden już próbował i musiał wylać pół beczki.
Władek oniemiał. Pokręcił głową z niedowierzaniem i wyszeptał.
- Rany boskie... pół beczki.
2. Brygada wiertaczy Koklusz i Django otoczona wianuszkiem wielbicieli rozpakowała swój najlepszy sprzęt – superhiper-extramega dużą wiertarę do betonu. Sprzęt rzeczywiście niezawodny i wyposażony prawie jak łazik marsjański. Przez tłum przeszła fala westchnień. Moje orły poczuły się jak mityczni herosi, wkraczający w glorii chwały na podbite tereny. Szybciutko sprzęt podłączyli, drabinę ustawili żeby korzystając z oniemienia tłuszczy, dodatkowo się dowartościować przy wierceniu. Koklusz wskoczył na drabinę, Django ją trzyma, tubylcy wstrzymują oddech. A tu nic się nie dzieje.
Django z góry półgębkiem żeby tylko Koklusz go usłyszał:
- Ty, kuffa, nie działa.
Koklusz podobnie odpowiada.
- No. Teraz sobie przypomniałem. Kabelek pod uchwytem się ułamał i zapomniałem naprawić. Poruszaj nim, to powinna zaskoczyć.
Django z nonszalancką miną pozoruje poszukiwanie wzrokiem odpowiedniego miejsca na ścianie do wykonania otworu, ale lewą ręką aktywnie kręci kabelkiem i szuka styku. Żaden nie daje po sobie poznać, że coś nie idzie zgodnie z planem.
Jest! Ruszyła. Co prawda przerywa czasami, ale te momenty chłopaki wypełniają aktywną pozoracją typu: nie będę wiercił za dużo na raz, bo zakurzę całe pomieszczenie...
Po wywierceniu jednego otworu tak się przypadkiem złożyło, że zrobili sobie przerwę śniadaniową, a to już był banał dla tubylców i poszli sobie do innej ekipy.
Przed odejściem jeszcze jeden z miejscowych wziął wiertarkę do ręki i spróbował włączyć. Oczywiście bez skutku. Podsumował z westchnieniem:
- Patrz pan jaki to sprzęt zmyślny teraz produkują. Nawet jak ukradniesz to nie skorzystasz...
Od tych zdarzeń rura miedziana i elektronarzędzia mogły bezpiecznie leżeć na budowie bez nadzoru. Nic nie zginęło.
P.S. Chciałbym być dobrze zrozumiany: nie sugeruję żądzy przywłaszczenia mienia przez kogokolwiek z tubylców, lecz wieloletnie doświadczenie budowlane jest okrutne. Okazja czyni złodzieja. Nie stwarzaj okazji. Będziesz spał spokojnie.
Ocena:
518
(576)
Opowieść jednego z moich „orłów”.
W połowie lat 80-tych Zenon uczęszczał do dużego technikum rolniczego czy leśnego z internatem położonego w niezbyt dużej miejscowości. Uczniów było podobno więcej niż mieszkańców owej osady. W owym czasie wybory we wsi wygrała nowa pani sołtys. Kobieta niezwykle energiczna, niesamowity społecznik zwłaszcza w dla młodzieży, a jednocześnie mająca na pieńku z komendantem ochotniczej straży pożarnej.
Pani sołtys umyśliła sobie zrobić największą dyskotekę w okolicy, odbierając palmę pierwszeństwa lokalnej remizie strażackiej. Wyszykowała duży nowoczesny lokal, zatrudniła najlepszą kapelę. Na dyskotece pojawiło się kilka pląsających dziewczyn, na placu szwendały się luźne grupki chłopaków. Jednym słowem – totalna klapa!
Dodatkowo komendant dolał oliwy do ognia komentując porażkę na forum publicznym w tonie mocno szowinistycznym.
Ambicja pani sołtys nie pozwalała tak zostawić stanu rzeczy. Zaproszenia na kolejną dyskotekę nagłośniła w promieniu 30 km oferując za friko dodatkowo jedno wino do zakupionych dwóch biletów. Przykładowo wino kosztowało wówczas 5 zł, a bilet 2 zł.
Do kasy imprezy ludzie szli jak w dym! Frekwencja biletowa pobiła wszelkie dotychczasowe rekordy, Żuk sołtysowej musiał jechać dwa razy do miasta powiatowego po zaopatrzenie.
Oddaję głos Zenonowi:
- Kerownik, Ty wiesz, to była najlepsza impreza, gdzie mało kto wchodził na salę. Nikt nie omijał kolejki po bilet, a po zakupie grzecznie ustawiał się ponownie na końcu ogonka. Ja sam kupiłem 17 biletów! To dopiero była dyskoteka!
W połowie lat 80-tych Zenon uczęszczał do dużego technikum rolniczego czy leśnego z internatem położonego w niezbyt dużej miejscowości. Uczniów było podobno więcej niż mieszkańców owej osady. W owym czasie wybory we wsi wygrała nowa pani sołtys. Kobieta niezwykle energiczna, niesamowity społecznik zwłaszcza w dla młodzieży, a jednocześnie mająca na pieńku z komendantem ochotniczej straży pożarnej.
Pani sołtys umyśliła sobie zrobić największą dyskotekę w okolicy, odbierając palmę pierwszeństwa lokalnej remizie strażackiej. Wyszykowała duży nowoczesny lokal, zatrudniła najlepszą kapelę. Na dyskotece pojawiło się kilka pląsających dziewczyn, na placu szwendały się luźne grupki chłopaków. Jednym słowem – totalna klapa!
Dodatkowo komendant dolał oliwy do ognia komentując porażkę na forum publicznym w tonie mocno szowinistycznym.
Ambicja pani sołtys nie pozwalała tak zostawić stanu rzeczy. Zaproszenia na kolejną dyskotekę nagłośniła w promieniu 30 km oferując za friko dodatkowo jedno wino do zakupionych dwóch biletów. Przykładowo wino kosztowało wówczas 5 zł, a bilet 2 zł.
Do kasy imprezy ludzie szli jak w dym! Frekwencja biletowa pobiła wszelkie dotychczasowe rekordy, Żuk sołtysowej musiał jechać dwa razy do miasta powiatowego po zaopatrzenie.
Oddaję głos Zenonowi:
- Kerownik, Ty wiesz, to była najlepsza impreza, gdzie mało kto wchodził na salę. Nikt nie omijał kolejki po bilet, a po zakupie grzecznie ustawiał się ponownie na końcu ogonka. Ja sam kupiłem 17 biletów! To dopiero była dyskoteka!
Ocena:
338
(404)
zarchiwizowany
Skomentuj
(4)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Urban legend z zaprzyjaźnionej firmy, która od wielu lat wysyła pracowników w delegacje do Niemiec.
1. Pan Zenon 10 km przed celem podróży zabił jelonka samochodem. Dojechał lekko spóźniony trochę pokiereszowanym samochodem. Niemcy pytają o przyczynę kraksy.
- Noszsz wyskoczył mi pod maskę ten, tego…
Tu pan Zenon zapomniał niemieckie słówko na określenie jelenia. Przy próbie gorączkowych skojarzeń przypomniał sobie, że na etykiecie jednego z popularnych niemieckich alkoholi znajduje się dostojny wizerunek tego zwierza. Uradowany natychmiast rozpowszechnił tą wiadomość.
- Wyskoczył mi przed samochód Jägermeister!!
Wszyscy wokół spojrzeli na niego z większym zainteresowaniem.
- I co dalej?
- No i zabiłem go na miejscu.
Tu gospodarze zrobili wielkie oczy.
- Jak to - zabiłem? I co dalej? Pewnie Polizei przyjechało.
Pan Zenon na pełnym luziku:
- A po co tam zaraz Polizei? Patrzę - auto na chodzie to skopałem go do rowu i oto jestem!
W tym momencie Niemcy już mieli problem z przełknięciem śliny i zaczęli rozglądać się za ochroniarzem. Na szczęście pana Zenona jeden z bardziej dociekliwych gospodarzy za pomocą kilku dodatkowych pytań wyjaśnił sytuację przed wezwaniem Polizei.
(niem. Jägermeister = myśliwy)
2. Pan Godfryd był znany z ciętych ripost na pograniczu chamstwa, a czasem nawet z przekroczeniem tej bariery. Zdarzyło się, że w drodze na megaważne spotkanie trafił dzika. Wezwał policję, zgodnie z procedurami spisali protokoły i w związku z tym dojechał mocno spóźniony. Zanim zdążył się usprawiedliwić jeden z Niemców zaczął go opierniczać. Były tam słowa o braku odpowiedzialności, zmarnowanym jego megacennym czasie i mocno niepochlebna opinia o przywarach naszego narodu. Pan Godfryd czekał spokojnie na swoją kolej wypowiedzi, ale po ostatnim słowie interlokutora szlag go trafił. Z przymróżonymi oczami, przez zaciśnięte zęby wycedził:
- Ty gościu sobie uważaj, bo ja już dzisiaj jedną niemiecka świnię zabiłem.
W sali zapadła cisza.
3. Pan Szymon był kierownikiem montażu pewnego urządzenia w niemieckiej fabryce. Przy odbiorach uczestniczyły osoby biorące udział w ustaleniach i trzymające pieczę nad poprawnym wykonaniem - czyli grupa ludzi, którzy już się znali. Podczas gdy pan Szymon tłumaczył ostatnie szczegóły dołączył do nich wolnym krokiem zupełnie nowy uczestnik w garniturze. Po chwili pretensjonalnie rozpoczął wytykanie dziwnych szczegółów: a to nie tak, a tamto nie tu, a owamto to w ogóle do bani. Pan Szymon spojrzał na niego jak na pętaka i rzekł:
- Bardzo przepraszam ale: ja z panem nic nie ustalałem, pan się nie przedstawił, ja pana nie znam. Do widzenia panu.
Gościu "łyknął śliwkę", zawinął na pięcie i zniknął.
Gospodarze z przerażeniem w oczach uświadomili pana Szymona, że właśnie pogonił prezesa ich fabryki.
Dalsza część odbiorów przebiegła pozytywnie i bez zakłóceń.
1. Pan Zenon 10 km przed celem podróży zabił jelonka samochodem. Dojechał lekko spóźniony trochę pokiereszowanym samochodem. Niemcy pytają o przyczynę kraksy.
- Noszsz wyskoczył mi pod maskę ten, tego…
Tu pan Zenon zapomniał niemieckie słówko na określenie jelenia. Przy próbie gorączkowych skojarzeń przypomniał sobie, że na etykiecie jednego z popularnych niemieckich alkoholi znajduje się dostojny wizerunek tego zwierza. Uradowany natychmiast rozpowszechnił tą wiadomość.
- Wyskoczył mi przed samochód Jägermeister!!
Wszyscy wokół spojrzeli na niego z większym zainteresowaniem.
- I co dalej?
- No i zabiłem go na miejscu.
Tu gospodarze zrobili wielkie oczy.
- Jak to - zabiłem? I co dalej? Pewnie Polizei przyjechało.
Pan Zenon na pełnym luziku:
- A po co tam zaraz Polizei? Patrzę - auto na chodzie to skopałem go do rowu i oto jestem!
W tym momencie Niemcy już mieli problem z przełknięciem śliny i zaczęli rozglądać się za ochroniarzem. Na szczęście pana Zenona jeden z bardziej dociekliwych gospodarzy za pomocą kilku dodatkowych pytań wyjaśnił sytuację przed wezwaniem Polizei.
(niem. Jägermeister = myśliwy)
2. Pan Godfryd był znany z ciętych ripost na pograniczu chamstwa, a czasem nawet z przekroczeniem tej bariery. Zdarzyło się, że w drodze na megaważne spotkanie trafił dzika. Wezwał policję, zgodnie z procedurami spisali protokoły i w związku z tym dojechał mocno spóźniony. Zanim zdążył się usprawiedliwić jeden z Niemców zaczął go opierniczać. Były tam słowa o braku odpowiedzialności, zmarnowanym jego megacennym czasie i mocno niepochlebna opinia o przywarach naszego narodu. Pan Godfryd czekał spokojnie na swoją kolej wypowiedzi, ale po ostatnim słowie interlokutora szlag go trafił. Z przymróżonymi oczami, przez zaciśnięte zęby wycedził:
- Ty gościu sobie uważaj, bo ja już dzisiaj jedną niemiecka świnię zabiłem.
W sali zapadła cisza.
3. Pan Szymon był kierownikiem montażu pewnego urządzenia w niemieckiej fabryce. Przy odbiorach uczestniczyły osoby biorące udział w ustaleniach i trzymające pieczę nad poprawnym wykonaniem - czyli grupa ludzi, którzy już się znali. Podczas gdy pan Szymon tłumaczył ostatnie szczegóły dołączył do nich wolnym krokiem zupełnie nowy uczestnik w garniturze. Po chwili pretensjonalnie rozpoczął wytykanie dziwnych szczegółów: a to nie tak, a tamto nie tu, a owamto to w ogóle do bani. Pan Szymon spojrzał na niego jak na pętaka i rzekł:
- Bardzo przepraszam ale: ja z panem nic nie ustalałem, pan się nie przedstawił, ja pana nie znam. Do widzenia panu.
Gościu "łyknął śliwkę", zawinął na pięcie i zniknął.
Gospodarze z przerażeniem w oczach uświadomili pana Szymona, że właśnie pogonił prezesa ich fabryki.
Dalsza część odbiorów przebiegła pozytywnie i bez zakłóceń.
Ocena:
68
(134)
zarchiwizowany
Skomentuj
(15)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Czas i miejsce: szkoła średnia.
Jak to w wielu takich przybytkach bywa podpalaliśmy papierosy na przerwach po różnych kątach i skrytkach. Żadne z tych miejsc nie było w pełni bezpieczne od nalotów co bardziej gorliwych nauczycieli. Zapewne byliśmy już n-tym pokoleniem "odkrywającym" wciąż na nowo zaciszne ostoje. Jeden z bardziej oblatanych kolegów (Sekwens) wszedł w konszachty z woźnym i korzystał z jego składziku na narzędzia oraz z kotłowni. Po dłuższym czasie nawet się zaprzyjaźnili i przeszli na "ty".
Akcja właściwa.
Cała klasa na lekcji z nauczycielem starej daty panem Owocem, który bardzo pielęgnował wszelkie zasady savoir-vivre. W pewnej chwili spostrzegł przez okno przechodzącego w pobliżu woźnego i zwrócił się do Sekwensa:
- Robercik otwórz okno i poproś pana Parula żeby przyszedł do mnie na chwilę.
Sekwens w mgnieniu oka spełnił jego życzenie i wydarł się na całe gardło:
- Jaaasiu!! Wbijaj tu! Arbuz Cię woła!
Pan Owoc oniemiał. Nas rozłożyło.
Jak to w wielu takich przybytkach bywa podpalaliśmy papierosy na przerwach po różnych kątach i skrytkach. Żadne z tych miejsc nie było w pełni bezpieczne od nalotów co bardziej gorliwych nauczycieli. Zapewne byliśmy już n-tym pokoleniem "odkrywającym" wciąż na nowo zaciszne ostoje. Jeden z bardziej oblatanych kolegów (Sekwens) wszedł w konszachty z woźnym i korzystał z jego składziku na narzędzia oraz z kotłowni. Po dłuższym czasie nawet się zaprzyjaźnili i przeszli na "ty".
Akcja właściwa.
Cała klasa na lekcji z nauczycielem starej daty panem Owocem, który bardzo pielęgnował wszelkie zasady savoir-vivre. W pewnej chwili spostrzegł przez okno przechodzącego w pobliżu woźnego i zwrócił się do Sekwensa:
- Robercik otwórz okno i poproś pana Parula żeby przyszedł do mnie na chwilę.
Sekwens w mgnieniu oka spełnił jego życzenie i wydarł się na całe gardło:
- Jaaasiu!! Wbijaj tu! Arbuz Cię woła!
Pan Owoc oniemiał. Nas rozłożyło.
Ocena:
299
(511)
zarchiwizowany
Skomentuj
(4)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Kerownik w wojsku c.d.
Mój dowódca kompanii kapitan Mintaj wstąpił w związek małżeński. Po ochłonięciu z fali niekończących się poprawin czyli gdzieś po tygodniu zawezwał mnie i trzech kolegów do siebie. Na zimno i bez poufałości zakomunikował nam, że planuje przeprowadzkę i chciałby nas oddelegować na sobotnie popołudnie jako grupę operacyjno-transportową. Oczywiście możemy odmówić jeśli mamy inne plany (sic!), ale nie polecał tego rozwiązania. Mając w perspektywie choć namiastkę wolności na kilka godzin zachowując kamienne twarze zgodziliśmy się wszyscy.
W przepiękną majową sobotę po służbie kapitan poprowadził swoją brygadę na z góry upatrzone pozycje. Z naszego punktu widzenia wyglądało to obiecująco. Przeprowadzka miała nastąpić z parterowego mieszkania kapitana do sąsiedniego bloku również na parter. Pobraliśmy zestaw meblowy na pierwszy kurs i w drogę. W docelowym lokum powitała nas przesympatyczna pani kapitanowa. Po ustawieniu mebli zgodnie z jej dyspozycją zawołała nas do kuchni.
- Chłopcy zapraszam na drobny poczęstunek.
Na stole stoi odpowiednio schłodzona wódka weselna, cztery kieliszki i zakąska. Grzechem byłoby odmówić tak miłemu zaproszeniu. Wychyliliśmy kolejkę nie otarłszy ust. Po spełnieniu żołnierskiego obowiązku szykujemy się do wyjścia, ale w drzwiach zatrzymuje nas pani kapitanowa i dyskretnym szeptem instruuje:
- Ale ani słowa mojemu mężowi żebyście nie mieli kłopotów. A ja zaraz jeszcze jakieś kanapeczki przygotuję.
Noo szykuje się miłe popołudnie. Chwacko zmierzamy po załadunek po drodze zagadując z uśmiechem do grupki dziewczyn w kwiecistych spódniczkach. Na rubieży wyjściowej kapitan przyzywa nas ruchem ręki do pokoju. Na parapecie stoi jakoś dziwnie znajomy zestaw weselny w postaci wódki i kieliszków.
- Panowie, żebyście nie mówili, że u Mintaja o suchym pysku pracowaliście. Proszę – po jednym i w drogę. Tylko uważajcie na moją żonę bo to straszny wróg alkoholu!
Nam już się michy cieszą. Nie dość, że wolność, robota lekka to jeszcze napić się można legalnie. Żyć nie umierać! Idziemy do kapitanowej i już mamy wypracowaną marszrutę: ustawienie mebli, kolejeczka, kanapeczka i spacer powrotny. U Mintaja na odwrót: kolejeczka, zapojka, mebelek. Po drodze w każdą stronę kilka słów przekomarzanek z roześmianymi już dziewczynami.
Tak po czwartym czy piątym kursie czujemy, że tempo nas może przerosnąć. Ale co robić? Odmówić? Dyshonor i żal.
Wpadliśmy na pomysł, że przy każdej kolejce jeden zagada gospodarza/gospodynię, a reszta wlewa wódkę do opróżnionej już wcześniej butelki i chowa gdzieś w pobliżu. W ten sposób powinien być wilk syty i owca cała. Nasz szatański plan został wprowadzony w życie i całkiem zgrabnie funkcjonował. Tym sposobem „wychlaliśmy” w sumie 6 półlitrówek w 4 godziny. Mintaj był podbudowany naszą doskonałą kondycją, a kapitanowa zachwycona, że pozbyła się nadmiarowej weselnej i przedmiot pokusy zniknie z oczu jej małżonka.
Pod wieczór przeprowadzka została zakończona. Kapitanowa z wdzięcznością wręczyła nam na odchodne wałówkę na kolację. Mintaj podziękował męskim ręki uściskiem i kazał wracać grzecznie do koszar uprzedzając, że jutro od rana ma służbę. Odebraliśmy to jako sugestię – najpóźniej jutro rano widzę was w koszarach! Żal było nie skorzystać z takiej okazji. Zapoznane w międzyczasie dziewczyny chętnie skorzystały z naszego zaproszenia na ognisko.
Co to była za noc! Mhmmm… Ognisko nad jeziorem, towarzystwo doborowe, zaopatrzenie bez zarzutu - zabawa na całego do białego rana!
Nad ranem któryś z przytomniejszych towarzyszy melanżu skierował stado nietomnych baranków w kierunku koszar bram. Młodziak na biurze przepustek zabarykadował się i postanowił nie wpuszczać takiej bandy do jednostki. Cóż było robić? Bramę górą sforsowalim… Może w stylu dalekim od komandosa-desantowca, ale z efektem dla nas zadowalającym.
Opowiadali nam później koledzy, że Mintaj obserwował nasz „blitzkrieg” z okna oficera dyżurnego. Uśmiechnął się tylko pod wąsem i sprawiał wrażenie, że tak miało być.
Mój dowódca kompanii kapitan Mintaj wstąpił w związek małżeński. Po ochłonięciu z fali niekończących się poprawin czyli gdzieś po tygodniu zawezwał mnie i trzech kolegów do siebie. Na zimno i bez poufałości zakomunikował nam, że planuje przeprowadzkę i chciałby nas oddelegować na sobotnie popołudnie jako grupę operacyjno-transportową. Oczywiście możemy odmówić jeśli mamy inne plany (sic!), ale nie polecał tego rozwiązania. Mając w perspektywie choć namiastkę wolności na kilka godzin zachowując kamienne twarze zgodziliśmy się wszyscy.
W przepiękną majową sobotę po służbie kapitan poprowadził swoją brygadę na z góry upatrzone pozycje. Z naszego punktu widzenia wyglądało to obiecująco. Przeprowadzka miała nastąpić z parterowego mieszkania kapitana do sąsiedniego bloku również na parter. Pobraliśmy zestaw meblowy na pierwszy kurs i w drogę. W docelowym lokum powitała nas przesympatyczna pani kapitanowa. Po ustawieniu mebli zgodnie z jej dyspozycją zawołała nas do kuchni.
- Chłopcy zapraszam na drobny poczęstunek.
Na stole stoi odpowiednio schłodzona wódka weselna, cztery kieliszki i zakąska. Grzechem byłoby odmówić tak miłemu zaproszeniu. Wychyliliśmy kolejkę nie otarłszy ust. Po spełnieniu żołnierskiego obowiązku szykujemy się do wyjścia, ale w drzwiach zatrzymuje nas pani kapitanowa i dyskretnym szeptem instruuje:
- Ale ani słowa mojemu mężowi żebyście nie mieli kłopotów. A ja zaraz jeszcze jakieś kanapeczki przygotuję.
Noo szykuje się miłe popołudnie. Chwacko zmierzamy po załadunek po drodze zagadując z uśmiechem do grupki dziewczyn w kwiecistych spódniczkach. Na rubieży wyjściowej kapitan przyzywa nas ruchem ręki do pokoju. Na parapecie stoi jakoś dziwnie znajomy zestaw weselny w postaci wódki i kieliszków.
- Panowie, żebyście nie mówili, że u Mintaja o suchym pysku pracowaliście. Proszę – po jednym i w drogę. Tylko uważajcie na moją żonę bo to straszny wróg alkoholu!
Nam już się michy cieszą. Nie dość, że wolność, robota lekka to jeszcze napić się można legalnie. Żyć nie umierać! Idziemy do kapitanowej i już mamy wypracowaną marszrutę: ustawienie mebli, kolejeczka, kanapeczka i spacer powrotny. U Mintaja na odwrót: kolejeczka, zapojka, mebelek. Po drodze w każdą stronę kilka słów przekomarzanek z roześmianymi już dziewczynami.
Tak po czwartym czy piątym kursie czujemy, że tempo nas może przerosnąć. Ale co robić? Odmówić? Dyshonor i żal.
Wpadliśmy na pomysł, że przy każdej kolejce jeden zagada gospodarza/gospodynię, a reszta wlewa wódkę do opróżnionej już wcześniej butelki i chowa gdzieś w pobliżu. W ten sposób powinien być wilk syty i owca cała. Nasz szatański plan został wprowadzony w życie i całkiem zgrabnie funkcjonował. Tym sposobem „wychlaliśmy” w sumie 6 półlitrówek w 4 godziny. Mintaj był podbudowany naszą doskonałą kondycją, a kapitanowa zachwycona, że pozbyła się nadmiarowej weselnej i przedmiot pokusy zniknie z oczu jej małżonka.
Pod wieczór przeprowadzka została zakończona. Kapitanowa z wdzięcznością wręczyła nam na odchodne wałówkę na kolację. Mintaj podziękował męskim ręki uściskiem i kazał wracać grzecznie do koszar uprzedzając, że jutro od rana ma służbę. Odebraliśmy to jako sugestię – najpóźniej jutro rano widzę was w koszarach! Żal było nie skorzystać z takiej okazji. Zapoznane w międzyczasie dziewczyny chętnie skorzystały z naszego zaproszenia na ognisko.
Co to była za noc! Mhmmm… Ognisko nad jeziorem, towarzystwo doborowe, zaopatrzenie bez zarzutu - zabawa na całego do białego rana!
Nad ranem któryś z przytomniejszych towarzyszy melanżu skierował stado nietomnych baranków w kierunku koszar bram. Młodziak na biurze przepustek zabarykadował się i postanowił nie wpuszczać takiej bandy do jednostki. Cóż było robić? Bramę górą sforsowalim… Może w stylu dalekim od komandosa-desantowca, ale z efektem dla nas zadowalającym.
Opowiadali nam później koledzy, że Mintaj obserwował nasz „blitzkrieg” z okna oficera dyżurnego. Uśmiechnął się tylko pod wąsem i sprawiał wrażenie, że tak miało być.
Ocena:
74
(228)
Kerownik w wojsku c.d.
Drugi miesiąc służby. Zdarzyło się, że dwóch moich niepozornych kolegów (Filut i Minetu) podpadło dla majora Kanibala. Kanibal był niesamowitą szychą w jednostce z racji dużej charyzmy i niepospolicie honorowej postawy godnej Piłsudskiego. Oba orły dostały rozkaz stawienia się w rynsztunku bojowym (plecak, szelki, saperka – bez broni) przy dyżurce oficera dyżurnego. Tam Kanibal ich zbeształ od góry do dołu i zaczął przepytywać z regulaminu wojskowego. Jak jeden z nich czegoś nie wiedział dostawali obaj „karną rundę” biegiem dookoła placu apelowego (jakieś 500 metrów) ze dwa razy. Po powrocie pod dyżurkę mieli się „naumieć” i poprosić Kanibala o ponowne odpytanie.
Po trzeciej, czy czwartej turze Minetu oddychał już rękawami i łapał powietrze jak ryba wyjęta z wody. Filut sprawiał wrażenie zadowolonego z rozwoju wypadków.
Kolejne odpytanie. Minetu z przerażeniem w oczach recytuje piękne formułki wykute przed chwilą na blachę. Filut coś tam niedbale poopowiadał, a pod koniec zdania zająknął się i pokićkał sens całej wypowiedzi. Z wnętrza Minetu wydobył się jęk rozpaczy.
Kanibal zwrócił uwagę na różnicę w podejściu i wytrzymałości jego „Etiopczyków”. Złagodził ton i z ojcowską niemalże troską zapytał:
- Szeregowy Filut. Widzę, że Ty znasz regulamin. Tak czy nie? Tylko mi tu nie ściemniaj!
- Tak jest panie majorze. Znam regulamin.
- To dlaczego uprawiasz mi tu dywersję i nastajesz na życie kolegi? Gadaj mi tu serdeńko jak księdzu na spowiedzi.
- Bo widzi pan major ja w cywilu uprawiałem biegi długodystansowe, przełaje, maratony. A tu nie mam możliwości pobiegać, a nie ukrywam, że bardzo mi tego brakuje. Szkoda mi kolegi, nie pomyślałem o tym.
Kanibal zastanowił się chwilę i wydał werdykt:
- Szeregowy Filut. Od dziś do odwołania otrzymujesz ode mnie przywilej uprawiania biegów w czasie wolnym od zajęć. Jeżeli ktokolwiek w tej jednostce będzie miał zastrzeżenia powołaj się na mnie. Życzę owocnej służby, żołnierzu. Odmaszerować.
Po dwóch miesiącach Filuta oddelegowano do innej jednostki. W cotygodniowej gazetce widziałem fotoreportaż z wojskowych zawodów Układu Warszawskiego. Dał tam chłopak czadu!
Drugi miesiąc służby. Zdarzyło się, że dwóch moich niepozornych kolegów (Filut i Minetu) podpadło dla majora Kanibala. Kanibal był niesamowitą szychą w jednostce z racji dużej charyzmy i niepospolicie honorowej postawy godnej Piłsudskiego. Oba orły dostały rozkaz stawienia się w rynsztunku bojowym (plecak, szelki, saperka – bez broni) przy dyżurce oficera dyżurnego. Tam Kanibal ich zbeształ od góry do dołu i zaczął przepytywać z regulaminu wojskowego. Jak jeden z nich czegoś nie wiedział dostawali obaj „karną rundę” biegiem dookoła placu apelowego (jakieś 500 metrów) ze dwa razy. Po powrocie pod dyżurkę mieli się „naumieć” i poprosić Kanibala o ponowne odpytanie.
Po trzeciej, czy czwartej turze Minetu oddychał już rękawami i łapał powietrze jak ryba wyjęta z wody. Filut sprawiał wrażenie zadowolonego z rozwoju wypadków.
Kolejne odpytanie. Minetu z przerażeniem w oczach recytuje piękne formułki wykute przed chwilą na blachę. Filut coś tam niedbale poopowiadał, a pod koniec zdania zająknął się i pokićkał sens całej wypowiedzi. Z wnętrza Minetu wydobył się jęk rozpaczy.
Kanibal zwrócił uwagę na różnicę w podejściu i wytrzymałości jego „Etiopczyków”. Złagodził ton i z ojcowską niemalże troską zapytał:
- Szeregowy Filut. Widzę, że Ty znasz regulamin. Tak czy nie? Tylko mi tu nie ściemniaj!
- Tak jest panie majorze. Znam regulamin.
- To dlaczego uprawiasz mi tu dywersję i nastajesz na życie kolegi? Gadaj mi tu serdeńko jak księdzu na spowiedzi.
- Bo widzi pan major ja w cywilu uprawiałem biegi długodystansowe, przełaje, maratony. A tu nie mam możliwości pobiegać, a nie ukrywam, że bardzo mi tego brakuje. Szkoda mi kolegi, nie pomyślałem o tym.
Kanibal zastanowił się chwilę i wydał werdykt:
- Szeregowy Filut. Od dziś do odwołania otrzymujesz ode mnie przywilej uprawiania biegów w czasie wolnym od zajęć. Jeżeli ktokolwiek w tej jednostce będzie miał zastrzeżenia powołaj się na mnie. Życzę owocnej służby, żołnierzu. Odmaszerować.
Po dwóch miesiącach Filuta oddelegowano do innej jednostki. W cotygodniowej gazetce widziałem fotoreportaż z wojskowych zawodów Układu Warszawskiego. Dał tam chłopak czadu!
Ocena:
386
(536)
Kerownik w wojsku c.d.
Pod koniec służby trafiłem na miesiąc do wyjątkowej jednostki. Koszary bardzo duże, budynki z czasów armii carskiej i bardzo duży park maszynowy pełen sprzętu. Wojska było tylko tyle żeby obsadzić warty, za to zawodowych około 300 – cały sztab jakiejś większej formacji. Widzieliśmy ich tylko rano jak wchodzili do swojego budynku i popołudniu przy opuszczaniu jednostki.
Moja kompania była jedyną formacją bojową w tym miejscu. Mieliśmy za zadanie wyczyścić i zakonserwować cały sprzęt artyleryjski. Dni mijały na spokojnej robocie, nikt się nie wtrącał, jedzenie wyśmienite, a pogoda wręcz nas rozpieszczała. Istna sielanka. Żyć nie umierać.
Pewnej deszczowej nocy obudziła nas strzelanina. Najpierw strzał pojedynczy, a potem już pełne serie z co najmniej dwóch karabinów. Trwało to około minuty. W tak spokojnej jednostce było to niesamowite wydarzenie. Ogłoszono alarm, pobranie broni i obsadzenie stanowisk zgodnie z planem zagrożenia. Po dwóch godzinach alarm odwołano i do rana dospaliśmy spokojnie. Przy śniadaniu poznaliśmy historię nocnej kanonady.
Jeden z parków maszyn miał formę kwadratu o boku około 250 metrów. Na dwóch przeciwnych narożnikach umieszczone były posterunki. Każdy z wartowników miał pod kontrolą swoją część parku w formie trójkąta i zakaz wkraczania na obszar kolegi.
Jeden z wartowników nosił okulary z nieprzeciętnie grubymi szkłami, a drugi miał wadę słuchu w jednym uchu. Oba chłopki-roztropki zostały namaszczone przez WKU kategorią B czy C i wysłani do lekkiej służby, czyli warta co 24 godz.
W trakcie obchodu posterunku okularnikowi skończyły się zapałki i postanowił skorzystać z pomocy przygłuchego. Skorzystał z najkrótszej do niego drogi, czyli przez park między pojazdami. Będąc już prawie u celu, potknął się o jakieś stalowe liny i przy upadku karabin sam wypalił. Przetaczające się między cysternami echo wystrzału wyrwało przygłuchego ze słodkiej drzemki i poczuł się zagrożony. Pomijając wszelkie komendy i procedury odbezpieczył, przycelował z grubsza i puścił serię „na wszelki wypadek”. Okularnik zacisnął zęby, postanowił, że żywcem go nie wezmą i odpowiedział ogniem spod cysterny. I tak strzelali do siebie radośnie, aż do opróżnienia magazynków.
Najlepsze były ich wyjaśnienia przy przesłuchaniu przez oficera dyżurnego.
- Dlaczego strzelałeś?
- Paanie, samo wypaliło!
- A ty?
- Bo do mnie strzelali...
Pod koniec służby trafiłem na miesiąc do wyjątkowej jednostki. Koszary bardzo duże, budynki z czasów armii carskiej i bardzo duży park maszynowy pełen sprzętu. Wojska było tylko tyle żeby obsadzić warty, za to zawodowych około 300 – cały sztab jakiejś większej formacji. Widzieliśmy ich tylko rano jak wchodzili do swojego budynku i popołudniu przy opuszczaniu jednostki.
Moja kompania była jedyną formacją bojową w tym miejscu. Mieliśmy za zadanie wyczyścić i zakonserwować cały sprzęt artyleryjski. Dni mijały na spokojnej robocie, nikt się nie wtrącał, jedzenie wyśmienite, a pogoda wręcz nas rozpieszczała. Istna sielanka. Żyć nie umierać.
Pewnej deszczowej nocy obudziła nas strzelanina. Najpierw strzał pojedynczy, a potem już pełne serie z co najmniej dwóch karabinów. Trwało to około minuty. W tak spokojnej jednostce było to niesamowite wydarzenie. Ogłoszono alarm, pobranie broni i obsadzenie stanowisk zgodnie z planem zagrożenia. Po dwóch godzinach alarm odwołano i do rana dospaliśmy spokojnie. Przy śniadaniu poznaliśmy historię nocnej kanonady.
Jeden z parków maszyn miał formę kwadratu o boku około 250 metrów. Na dwóch przeciwnych narożnikach umieszczone były posterunki. Każdy z wartowników miał pod kontrolą swoją część parku w formie trójkąta i zakaz wkraczania na obszar kolegi.
Jeden z wartowników nosił okulary z nieprzeciętnie grubymi szkłami, a drugi miał wadę słuchu w jednym uchu. Oba chłopki-roztropki zostały namaszczone przez WKU kategorią B czy C i wysłani do lekkiej służby, czyli warta co 24 godz.
W trakcie obchodu posterunku okularnikowi skończyły się zapałki i postanowił skorzystać z pomocy przygłuchego. Skorzystał z najkrótszej do niego drogi, czyli przez park między pojazdami. Będąc już prawie u celu, potknął się o jakieś stalowe liny i przy upadku karabin sam wypalił. Przetaczające się między cysternami echo wystrzału wyrwało przygłuchego ze słodkiej drzemki i poczuł się zagrożony. Pomijając wszelkie komendy i procedury odbezpieczył, przycelował z grubsza i puścił serię „na wszelki wypadek”. Okularnik zacisnął zęby, postanowił, że żywcem go nie wezmą i odpowiedział ogniem spod cysterny. I tak strzelali do siebie radośnie, aż do opróżnienia magazynków.
Najlepsze były ich wyjaśnienia przy przesłuchaniu przez oficera dyżurnego.
- Dlaczego strzelałeś?
- Paanie, samo wypaliło!
- A ty?
- Bo do mnie strzelali...
Ocena:
479
(567)
Dzisiaj będzie o mojej koleżance z pracy – Halince.
Dziewczę całkiem ładnie zbudowane o średniej aparycji. Nie nadużywała makijażu, ani żadnych świecidełek. Wiek około 27 lat. Niedawno wstąpiła w związek małżeński z kolesiem, z którym byli parą jakieś 7 lat. Mieli jakieś małe, wspólne mieszkanko po babci. Do obowiązków Halinki w firmie należy wstępna księgowość, nadzór nad dokumentacją personalną oraz BHP. Podsumowując – przeciążona robotą nigdy nie była. O sobie ma bardzo wysokie mniemanie, wiecznie „muchy w nosie”. Jako jedyna kobieta w firmie nie szczędzi nam feministycznych przytyków, choć nimi nie szafuje. Jak któryś wygadany czasem jej celnie odpowie to ma u Halinki przesr… na minimum miesiąc. A jeśli dodatkowo w tym czasie przyjdzie do niej po jakiś świstek, który tylko ona może wypisać to może być pewny zemsty wielokrotnej i bolesnej.
Generalnie w ciągu dnia Halinka się nie odzywa. Siedzi tylko ze skrzywioną miną i czeka na listonosza, który jej przyniesie ze 2 faktury do zarejestrowania, albo przyjdzie pracownik rozliczyć delegację. Firma jest czysto techniczna, więc nasze rozmowy służbowe dotyczą w większości zupełnie nieinteresujących tematów dla naszej hrabianki. A poplotkować to już zupełnie nie ma z kim. Wokół sami nudziarze, tylko o robocie i dupach rozmawiają.
1. „Nuda. Nic się nie dzieje. W ogóle brak akcji jest.” Każdy skupiony na swojej robocie, Halinka skupiona na swej krzywej minie. Nagle dzwoni jej komórka. Rozpromienia się i odbiera. Z początku słucha z uśmiechem, potem tężeje i stopniowo nabiera oddechu. Zaraz będzie jazda!
W końcu doszła do głosu.
- Krystian !! (jej małżonek świeżutki). Ty idioto ciężki!! Ty pier... ośle!!
Noo, gruchają sobie nasze gołąbki na niezłym poziomie. Halinka pokazuje na co ją stać, kiedy nie musi się powstrzymywać przy szefie.
- Krystian. Wczoraj umówiliśmy się, że kupisz lodówkę! A ty kupiłeś pier... pralkę! I teraz mi mówisz, że ona się do łazienki nie mieści! Nieee, masz oddać tą jeb... pralkę zanim wrócę do domu, albo inaczej porozmawiamy!
My ze śmiechu już dawno leżymy pod biurkami. W męskich szowinistycznych odczuciach solidaryzujemy się z Krystianem. Aż strach pomyśleć jak Halinka mogłaby jeszcze z nim „inaczej porozmawiać”. Wybiegła na korytarz dokończyć rozmowę, a my uzyskaliśmy możliwość złapania pełnego oddechu, którego nam już brakowało powoli. Wrzaski zza drzwi było słychać jeszcze z 10 min.
2. Zdarzyło się, że szef przyjął drugą kobietę do firmy Paulinka jej było (tak kazała, na Paulina nie reagując)! Przydzielił jej miejsce po przekątnej z Halinką w biurze 4-osobowym. Halinka odżyła przechodząc pełną metamorfozę w ciągu tygodnia! Znalazła bratnią duszę. Dla mnie rozpoczął się koszmarny okres pracy. Od 7.00 do 15.00 nieustanny jazgot plot i ploteczek w poprzek biura nie pozwalający się skupić, ani spokojnie porozmawiać z klientem. Do biur wkroczył CHAOS.
Kilka słów o Paulince. 35 lat, mężatka, dwójka dzieci, dobra sytuacja finansowa. Budowa ciężkiego babo-chłopa, co nie przeszkadzało jej zbroić się notorycznie w coraz to nowe: fryzurki, szpileczki (zlituj się Panie), spódniczki, pierścioneczki i tipsy. I o tipsach będzie mowa.
Po tygodniu znajomości z Paulinką, Halinka znienacka pojawiła się również z tipsami. Dla nas to był szok! Dla Paulinki chyba większy bo tipsy były dłuższe i ładniejsze niż jej własne! Najwyraźniej Halinka uzbroiła się w nie z inspiracji psiapsiółki, ale bez wcześniejszych uzgodnień. Skandal! Dało się odczuć wiszący topór wojenny w biurze między skrajnymi biurkami.
W kolejny poniedziałek Paulinka odzyskała koszulkę lidera tipsowego montując na swych serdelkach megakolorowy osprzęt wielkości łyżeczek do herbaty. Halinka mocno zbladła i trzymało ją do piątku. Za to w poniedziałek wkroczyła do biura wolnym krokiem prezentując wszem i wobec bardzo gustownie zrobione tipsy współgrające kolorystycznie z: nowymi kolczykami, nowym wieeelkim wisiorkiem i nowym pierścionkiem!
Istny wyścig zbrojeń opanował żeńską sekcję firmy w liczbie uczestników: 2. Wtorek, marzec, zimno, siąpi deszczyk i ogólnie chłodno jest. O 7.00 na salony wkracza Paulinka. A na niej: nowe kwiatowe tipsy, kolczyki i cała reszta – tym nas nie zaskoczyła. Powaliła nas na kolana czym innym: na nogach letnie klapeczki z odkrytymi palcami, a na chłopsko-grubych i niespecjalnie kształtnych palcach stóp wielkie, wściekle kolorowe tipsy!!
Boszszsz…
Halinka zbladła.
Ja padłem.
3. Zdarzyło się, że nasz magazynier doznał poważnego urazu nogi prawej. Zwolnienie lekarskie trwało około 40 dni. Wrócił po tym czasie i robił swoje. Ja – znając co-nieco przepisy – podpowiadam Halince:
- Po tak długim zwolnieniu pracownik musi dostarczyć zaświadczenie od lekarza, że jest w pełni zdrów i do pracy dopuszczon.
- Co ty mi tu się mądrujesz? To ja wiem jak ma być.
- Tak stanowią przepisy. Przy kontroli możesz mieć kłopoty.
- Nic nie musi mi donosić bo magazynier nie pracuje nogą!
Ups.
Na pytanie:
- W takim razie powiedz mi droga Halinko czym pracuje magazynier? Bo ja nie wiem.
W odpowiedzi otrzymałem focha. Nie ma to jak profesjonalizm i muchy w nosie.
Dziewczę całkiem ładnie zbudowane o średniej aparycji. Nie nadużywała makijażu, ani żadnych świecidełek. Wiek około 27 lat. Niedawno wstąpiła w związek małżeński z kolesiem, z którym byli parą jakieś 7 lat. Mieli jakieś małe, wspólne mieszkanko po babci. Do obowiązków Halinki w firmie należy wstępna księgowość, nadzór nad dokumentacją personalną oraz BHP. Podsumowując – przeciążona robotą nigdy nie była. O sobie ma bardzo wysokie mniemanie, wiecznie „muchy w nosie”. Jako jedyna kobieta w firmie nie szczędzi nam feministycznych przytyków, choć nimi nie szafuje. Jak któryś wygadany czasem jej celnie odpowie to ma u Halinki przesr… na minimum miesiąc. A jeśli dodatkowo w tym czasie przyjdzie do niej po jakiś świstek, który tylko ona może wypisać to może być pewny zemsty wielokrotnej i bolesnej.
Generalnie w ciągu dnia Halinka się nie odzywa. Siedzi tylko ze skrzywioną miną i czeka na listonosza, który jej przyniesie ze 2 faktury do zarejestrowania, albo przyjdzie pracownik rozliczyć delegację. Firma jest czysto techniczna, więc nasze rozmowy służbowe dotyczą w większości zupełnie nieinteresujących tematów dla naszej hrabianki. A poplotkować to już zupełnie nie ma z kim. Wokół sami nudziarze, tylko o robocie i dupach rozmawiają.
1. „Nuda. Nic się nie dzieje. W ogóle brak akcji jest.” Każdy skupiony na swojej robocie, Halinka skupiona na swej krzywej minie. Nagle dzwoni jej komórka. Rozpromienia się i odbiera. Z początku słucha z uśmiechem, potem tężeje i stopniowo nabiera oddechu. Zaraz będzie jazda!
W końcu doszła do głosu.
- Krystian !! (jej małżonek świeżutki). Ty idioto ciężki!! Ty pier... ośle!!
Noo, gruchają sobie nasze gołąbki na niezłym poziomie. Halinka pokazuje na co ją stać, kiedy nie musi się powstrzymywać przy szefie.
- Krystian. Wczoraj umówiliśmy się, że kupisz lodówkę! A ty kupiłeś pier... pralkę! I teraz mi mówisz, że ona się do łazienki nie mieści! Nieee, masz oddać tą jeb... pralkę zanim wrócę do domu, albo inaczej porozmawiamy!
My ze śmiechu już dawno leżymy pod biurkami. W męskich szowinistycznych odczuciach solidaryzujemy się z Krystianem. Aż strach pomyśleć jak Halinka mogłaby jeszcze z nim „inaczej porozmawiać”. Wybiegła na korytarz dokończyć rozmowę, a my uzyskaliśmy możliwość złapania pełnego oddechu, którego nam już brakowało powoli. Wrzaski zza drzwi było słychać jeszcze z 10 min.
2. Zdarzyło się, że szef przyjął drugą kobietę do firmy Paulinka jej było (tak kazała, na Paulina nie reagując)! Przydzielił jej miejsce po przekątnej z Halinką w biurze 4-osobowym. Halinka odżyła przechodząc pełną metamorfozę w ciągu tygodnia! Znalazła bratnią duszę. Dla mnie rozpoczął się koszmarny okres pracy. Od 7.00 do 15.00 nieustanny jazgot plot i ploteczek w poprzek biura nie pozwalający się skupić, ani spokojnie porozmawiać z klientem. Do biur wkroczył CHAOS.
Kilka słów o Paulince. 35 lat, mężatka, dwójka dzieci, dobra sytuacja finansowa. Budowa ciężkiego babo-chłopa, co nie przeszkadzało jej zbroić się notorycznie w coraz to nowe: fryzurki, szpileczki (zlituj się Panie), spódniczki, pierścioneczki i tipsy. I o tipsach będzie mowa.
Po tygodniu znajomości z Paulinką, Halinka znienacka pojawiła się również z tipsami. Dla nas to był szok! Dla Paulinki chyba większy bo tipsy były dłuższe i ładniejsze niż jej własne! Najwyraźniej Halinka uzbroiła się w nie z inspiracji psiapsiółki, ale bez wcześniejszych uzgodnień. Skandal! Dało się odczuć wiszący topór wojenny w biurze między skrajnymi biurkami.
W kolejny poniedziałek Paulinka odzyskała koszulkę lidera tipsowego montując na swych serdelkach megakolorowy osprzęt wielkości łyżeczek do herbaty. Halinka mocno zbladła i trzymało ją do piątku. Za to w poniedziałek wkroczyła do biura wolnym krokiem prezentując wszem i wobec bardzo gustownie zrobione tipsy współgrające kolorystycznie z: nowymi kolczykami, nowym wieeelkim wisiorkiem i nowym pierścionkiem!
Istny wyścig zbrojeń opanował żeńską sekcję firmy w liczbie uczestników: 2. Wtorek, marzec, zimno, siąpi deszczyk i ogólnie chłodno jest. O 7.00 na salony wkracza Paulinka. A na niej: nowe kwiatowe tipsy, kolczyki i cała reszta – tym nas nie zaskoczyła. Powaliła nas na kolana czym innym: na nogach letnie klapeczki z odkrytymi palcami, a na chłopsko-grubych i niespecjalnie kształtnych palcach stóp wielkie, wściekle kolorowe tipsy!!
Boszszsz…
Halinka zbladła.
Ja padłem.
3. Zdarzyło się, że nasz magazynier doznał poważnego urazu nogi prawej. Zwolnienie lekarskie trwało około 40 dni. Wrócił po tym czasie i robił swoje. Ja – znając co-nieco przepisy – podpowiadam Halince:
- Po tak długim zwolnieniu pracownik musi dostarczyć zaświadczenie od lekarza, że jest w pełni zdrów i do pracy dopuszczon.
- Co ty mi tu się mądrujesz? To ja wiem jak ma być.
- Tak stanowią przepisy. Przy kontroli możesz mieć kłopoty.
- Nic nie musi mi donosić bo magazynier nie pracuje nogą!
Ups.
Na pytanie:
- W takim razie powiedz mi droga Halinko czym pracuje magazynier? Bo ja nie wiem.
W odpowiedzi otrzymałem focha. Nie ma to jak profesjonalizm i muchy w nosie.
Ocena:
692
(902)
zarchiwizowany
Skomentuj
(2)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Świeżutka historia z wczorajszego wieczora pod krew w żyłach mrożącym tytułem: „Zasadzki mojej Lubej”.
Na wstępie zarys sytuacyjny. Mieszkamy sobie z dzieciskami w domku zaopatrzonym w parter, półpiętro z pokojem, piętro i poddasze. Na poddaszu jest nasza małżeńska sypialnia wyposażona m.in. w łoże małżeńskie (Luba po lewej a ja po prawej), telewizor i komputer.
Późnym wieczorem leżymy sobie z córką na kocyku na łożu (ja po swojej stronie) oglądając TV. Wraca moja Luba z pracy strasznie zmęczona. Mówi, że chętnie by się położyła, więc ustępuję jej miejsca. Kładzie się szczęśliwa cała i jeszcze chwali, że tak fajnie nagrzałem jej miejscówkę. Czego się nie robi dla zmęczonej małżowinki?
Posiedziałem sobie obok przy komputerze z godzinę aż zaczęła mnie morzyć miła senność. Podnoszę wzrok – córki nie ma, Luba śpi na moim miejscu a TV gra trochę za głośno. Szukam pilota na szafkach. Nie ma. Schodzę na dół do córki zapytać. - „Zostawiłam mamie”.
Wdrapuję się z powrotem do sypialni powolutku, żeby nie zgubić tej miłej senności, która mi się kołacze tuż, tuż za przymkniętymi powiekami. Marzę wręcz o przyłożeniu głowy do poduszki 5 sekund po wyłączeniu telewizora.
- Gdzie może być pilot jeśli Luba go oglądała i zasnęła?
Odpowiedź znam już od kilku lat. To miejsce jest stałe i niezmienne jak wzorzec metra w Sèvres: pod Lubą! Podnoszę kocyk, lekko przechylam jej ciało i jest! TV wyłączone. Czego się nie zrobi dla zmęczonego kochania? Idę spać! Szykuję się do zaśnięcia na jej miejscu, moja komórka z budzikiem na szafce obok.
Ostatni promyk świadomości zapalił mi czerwoną lampkę w pamięci: ona jutro powinna wstać pół godziny przede mną do pracy! Muszę położyć jej komórkę z budzikiem pod ręką. Rozglądam się tam gdzie już szukałem pilota. Nie ma. Schodzę piętro niżej zajrzeć do torebki. A tam są: klucze od domu, portfel, zestaw kremów na każdą porę roku i warunki atmosferyczne (14 szt), chusteczki, spinki do włosów, bilety do kina z grudnia, okulary słoneczne, pilniczek do paznokci, notatnik, scyzoryk, wiertarka… wróć! Wiertarki nie było, ale kluczy też.
Schodzę na parter – pewnie telefon znajdę w kieszeni płaszczyka. Nie ma. W szufladzie z kluczami. Nie ma.
Jedyne wyjście – zadzwonię do niej ze swojej komórki, która jest w sypialni. Wspinam się po schodach z powrotem na poddasze. Powolutku, żeby nie zgubić snu. Nie dam sobie podnieść ciśnienia. Nie ma takiej opcji. Czego to ja nie zrobię dla Lubej?
Dzwonię i zbliżam się do schodów spodziewając się sygnału z dolnych pięter. Jest dzwonek! Z tego piętra. Spod kocyka. Luba się ocknęła. Wyjęła telefon z kieszeni bluzy i widząc mnie skasowała odbiór. Mamy jej komórkę! Teraz pewnie odłoży ją obok siebie na szafkę i słodko wróci do sennych czeluści. Podążam do wyłącznika światła. Jestem na ostatnich oparach, senność kroczy tuż za mną. Siedzi mi na karku!
Zanim zgasiłem światło kąt mego oka zarejestrował ruch jakowyś w łożu mym. Hmmm… Kochanie me zmęczone śmiertelnie w ostatnim przebłysku świadomości postanowiło przekręcić się na swą stronę łoża.
Przyznaję – drgnęła mi powieka wtedy, ale powiedziałem sobie: „zrobisz to bez nerwów najmniejszych dla swego kochania jedynego, a sen cię otuli jedną chwilkę później”.
Wróciłem do jej strony łoża, przeniosłem komórkę na swoją stronę, wróciłem do włącznika, zgasiłem światło i już jak zombi zmierzam do łóżka czując niemal poduszkę przy twarzy.
Aaaaaaa!!!!!
Wiecie do czego służy mały palec u nogi? Do odnajdywania mebli w ciemnym pokoju. A jak znaleźć obcas kapci małżowinki po ciemku? Nie ma na to nic lepszego niż bose śródstopie!
Jak to bolało! Jasssny gwint! Rzuciłem tymi kapciami na oślep byle dalej od siebie.
Ale nieee! Kerownik, nie pozwól sobie na utratę spokoju, podniesienie ciśnienia i co za tym idzie utratę snu. Zmęłłem w ustach po cichutku okropnie brzydkie przekleństwo i powtórzyłem mantrę: „czego to ja nie zrobię dla mojego kochania?”.
Na wstępie zarys sytuacyjny. Mieszkamy sobie z dzieciskami w domku zaopatrzonym w parter, półpiętro z pokojem, piętro i poddasze. Na poddaszu jest nasza małżeńska sypialnia wyposażona m.in. w łoże małżeńskie (Luba po lewej a ja po prawej), telewizor i komputer.
Późnym wieczorem leżymy sobie z córką na kocyku na łożu (ja po swojej stronie) oglądając TV. Wraca moja Luba z pracy strasznie zmęczona. Mówi, że chętnie by się położyła, więc ustępuję jej miejsca. Kładzie się szczęśliwa cała i jeszcze chwali, że tak fajnie nagrzałem jej miejscówkę. Czego się nie robi dla zmęczonej małżowinki?
Posiedziałem sobie obok przy komputerze z godzinę aż zaczęła mnie morzyć miła senność. Podnoszę wzrok – córki nie ma, Luba śpi na moim miejscu a TV gra trochę za głośno. Szukam pilota na szafkach. Nie ma. Schodzę na dół do córki zapytać. - „Zostawiłam mamie”.
Wdrapuję się z powrotem do sypialni powolutku, żeby nie zgubić tej miłej senności, która mi się kołacze tuż, tuż za przymkniętymi powiekami. Marzę wręcz o przyłożeniu głowy do poduszki 5 sekund po wyłączeniu telewizora.
- Gdzie może być pilot jeśli Luba go oglądała i zasnęła?
Odpowiedź znam już od kilku lat. To miejsce jest stałe i niezmienne jak wzorzec metra w Sèvres: pod Lubą! Podnoszę kocyk, lekko przechylam jej ciało i jest! TV wyłączone. Czego się nie zrobi dla zmęczonego kochania? Idę spać! Szykuję się do zaśnięcia na jej miejscu, moja komórka z budzikiem na szafce obok.
Ostatni promyk świadomości zapalił mi czerwoną lampkę w pamięci: ona jutro powinna wstać pół godziny przede mną do pracy! Muszę położyć jej komórkę z budzikiem pod ręką. Rozglądam się tam gdzie już szukałem pilota. Nie ma. Schodzę piętro niżej zajrzeć do torebki. A tam są: klucze od domu, portfel, zestaw kremów na każdą porę roku i warunki atmosferyczne (14 szt), chusteczki, spinki do włosów, bilety do kina z grudnia, okulary słoneczne, pilniczek do paznokci, notatnik, scyzoryk, wiertarka… wróć! Wiertarki nie było, ale kluczy też.
Schodzę na parter – pewnie telefon znajdę w kieszeni płaszczyka. Nie ma. W szufladzie z kluczami. Nie ma.
Jedyne wyjście – zadzwonię do niej ze swojej komórki, która jest w sypialni. Wspinam się po schodach z powrotem na poddasze. Powolutku, żeby nie zgubić snu. Nie dam sobie podnieść ciśnienia. Nie ma takiej opcji. Czego to ja nie zrobię dla Lubej?
Dzwonię i zbliżam się do schodów spodziewając się sygnału z dolnych pięter. Jest dzwonek! Z tego piętra. Spod kocyka. Luba się ocknęła. Wyjęła telefon z kieszeni bluzy i widząc mnie skasowała odbiór. Mamy jej komórkę! Teraz pewnie odłoży ją obok siebie na szafkę i słodko wróci do sennych czeluści. Podążam do wyłącznika światła. Jestem na ostatnich oparach, senność kroczy tuż za mną. Siedzi mi na karku!
Zanim zgasiłem światło kąt mego oka zarejestrował ruch jakowyś w łożu mym. Hmmm… Kochanie me zmęczone śmiertelnie w ostatnim przebłysku świadomości postanowiło przekręcić się na swą stronę łoża.
Przyznaję – drgnęła mi powieka wtedy, ale powiedziałem sobie: „zrobisz to bez nerwów najmniejszych dla swego kochania jedynego, a sen cię otuli jedną chwilkę później”.
Wróciłem do jej strony łoża, przeniosłem komórkę na swoją stronę, wróciłem do włącznika, zgasiłem światło i już jak zombi zmierzam do łóżka czując niemal poduszkę przy twarzy.
Aaaaaaa!!!!!
Wiecie do czego służy mały palec u nogi? Do odnajdywania mebli w ciemnym pokoju. A jak znaleźć obcas kapci małżowinki po ciemku? Nie ma na to nic lepszego niż bose śródstopie!
Jak to bolało! Jasssny gwint! Rzuciłem tymi kapciami na oślep byle dalej od siebie.
Ale nieee! Kerownik, nie pozwól sobie na utratę spokoju, podniesienie ciśnienia i co za tym idzie utratę snu. Zmęłłem w ustach po cichutku okropnie brzydkie przekleństwo i powtórzyłem mantrę: „czego to ja nie zrobię dla mojego kochania?”.
Ocena:
8
(164)
Byłem w wojsku jeszcze w czasach obowiązkowej służby. Razem ze mną od pierwszych dni był m.in. kolega Klemens (imię zmienione) – osobistość na tyle wyjątkowa, że postanowiłem o nim opowiedzieć.
Kilka słów o aparycji Klemensa: 1,80 m wzrostu, budowa ciała w normie. W tym punkcie zagadnienia normy zostały wyczerpane i przechodzimy do ciekawostek: twarz poorana bruzdami jak u 50-letniego wilka morskiego, wzrok lekko rozbiegany wypatrujący niespodziewanych zagrożeń zewsząd, bardzo duża głowa, wielkie opuszki palców (jakby mu drzwi przytrzasnęły) i wielkie stopy. Nie jest moim zamiarem jakiekolwiek szkalowanie Klemensa ze względu na wygląd, lecz jest ważny w celu zrozumienia niektórych aspektów poniższych historii. Do wojska dotarł z malutkiej wioseczki gdzieś pomiędzy Przemyślem, a Zamościem. Jego mowa była mocno prosta z kresowym zaśpiewem i przekręcaniem słów.
Od pierwszych dni Klemens dał się poznać jako dobry kolega, obdarzony sporym zasobem tolerancji dla rzeczy, których nie ogarniał. A nie ogarniał wielu...
1. Pierwszą czynnością MSW w stosunku do rekruta za bramą jest jego rejestracja, fryzjer, ważenie i mierzenie w celu wydania odpowiedniego sortu mundurowego. I tu wojsko po raz pierwszy zorientowało się, że z Klemensem to mu tak łatwo nie pójdzie. On się w tłum lemingów wcisnąć nie da. Obwód głowy 68 cm, rozmiar buta 12,5. W magazynie brak takiej rozmiarówki. Wypisali zamówienie specjalne, a zanim dotarło, Klemens śmigał w klapkach ogólnowojskowych i z gołą głową (niezgodnie z regulaminem) 2 tygodnie.
2. Musztra to była masakra dla naszych kaprali i dla nas. Koordynacja kończyn była dla Klemensa abstrakcją, a rozpoczęcie marszu lewą nogą i lewą ręką jednocześnie – normą. Kaprale dostawali białej gorączki, a my pęcherzy na stopach. Ktoś wpadł na pomysł, żeby naszego przyjaciela umieścić wewnątrz kolumny, to przynajmniej z zewnątrz nie będzie widać tej kompromitacji na przysiędze. Oooo jakże się mylił! To był koń trojański! Rozpieprzał formację od środka myląc swój krok, kolegów i wywołując salwy śmiechu swymi komentarzami.
Ktoś inny zaproponował: - Niech Klemens maszeruje w ostatnim szeregu, tam ma najmniejszy wpływ na koordynację kolumny, nie będziemy go widzieć, a jakby co - to go nie znamy. I tak też się stało w dniu przysięgi. Spróbuję to opisać choć łatwo nie będzie.
Defilada po przysiędze. Maszeruje kilka kompanii w zwartym szyku, popisując się przed sztabem i rodzinami. Każdy pilnuje powagi na twarzy. W ostatnim rzędzie naszego pododdziału idzie sobie nasza gwiazda w olbrzymich butach i kolosalnej czapce. Jego krokami rządzi zupełny przypadek, uśmiechnięty od ucha do ucha, wypatruje w tysięcznym tłumie swojej rodziny. Od czasu do czasu orientuje się, że się zagapił i został trochę w tyle więc podbiega powabnym truchcikiem... Miazga!
3. Przygotowanie do strzelania. Najpierw poznanie komend i procedur, potem wdrożenie tego w życie bez amunicji. Kolejnym krokiem było strzelanie „ślepakami” na łące obok koszar. 5 stanowisk strzeleckich, a na wprost w odległości 50 m 5 celów-atrap.
- Na stanowiska ogniowe marsz!
Podążamy w pięciu, tuż za nami nasz oficer „Jędza”. Zajmujemy pozycje, ustawiamy broń, celownik, odbezpieczenie, przeładowanie, wycelowanie, uspokojenie oddechu i chwila skupienia przed pierwszym strzałem. Akurat tu celowanie ma najmniejsze znaczenie bo i tak nic do celu nie doleci. Widzę kątem oka, że Klemens na sąsiednim stanowisku rozgląda się nerwowo. Patrzy na mój karabin, na kolegi. Zamiast celować to się rozgląda z zagubieniem malującym się na twarzy. W końcu odwraca się do Jędzy i pyta:
- Panie poruczniku. A do którego chopka ja mam strzyloć ?
Nie ogarnął, a na szkoleniu zapomnieli powiedzieć.
4. Po naszej „defiladzie” na przysiędze Klemensa znali w jednostce już wszyscy. Nie dało się go ukryć w tłumie. Zdarzyło się, że złamał rękę. Nosząc ją w gipsie dodatkowo rzucał się w oczy.
Szykowała się jakaś mega ważna wizytacja w jednostce i wszyscy zostali zapędzeni na odpowiednie szkolenia, żeby dobrze wypaść. Pomiędzy koszarami żywego ducha nie było. Klemens wymknął się z sali szkoleń i udał się do palarni położonej w centralnym miejscu obok placu apelowego. Zauważył go tam przechodzący w pobliżu oficer dyżurny „Klaus”. Widzi jawną niesubordynację.
- Żołnierzu! Biegiem do mnie!
Klemens odruchowo spojrzał w tym kierunku, dzięki czemu pokazał kilka swoich cech szczególnych z gipsem włącznie, a następnie wzorowo wykonując „lotnik, kryj się!” zaczął uciekać biegiem w przeciwną stronę!
Klaus spokojnym krokiem wrócił do siebie i rozkazał pomocnikowi:
- Zadzwoń na 3 kompanię, niech przyprowadzą mi tego idiotę z gipsem.
5. Późna jesień, godz. 20.00, ciemno, na placu apelowym odbywa się odprawa służby wartowniczej w obecności oficera dyżurnego „Dzikusa”. Wszystko odbywa się z pełną powagą i służbistością. Nikt niepowołany nie ma prawa przebywać na placu ani w pobliżu. A przy Dzikusie to czyste samobójstwo. Nagle widzimy w półmroku cień idącego żołnierza, który najwyraźniej skracał sobie drogę z kuchni do naszego bloku, idąc przez plac. Zauważył go również Dzikus.
- Żołnierzu! Do mnie!
Cień lekko się zgarbił, schylił i kroku przyspieszył, ale pewnych swoich cech szczególnych ukryć nie zdołał.
- Klemens ku...rteczka twoja na wacie, co ty odp... tępy tłumoku! Przecież ja tu mam całą wartę z ostrą amunicją! Mam cie kazać zapie... żebyś zrozumiał?
Zawsze podziwiałem Dzikusa za jego niezwykle szeroki repertuar ogólnowojskowych dynamizatorów wypowiedzi. Proste, cięte, zrozumiałe dla każdego. I nigdy się nie powtarzał.
Cień zwolnił i z wyraźnym zawahaniem rozglądał się poszukując drogi ucieczki. Najwyraźniej jeszcze nie wyciągnął wniosków z poprzedniej przygody z majorem Klausem.
- Wy trzej – tu wskazał trzech z brzegu wartowników – przyprowadzić mi go. Biegiem!
Podbiegli. Przyprowadzili pod bronią.
...i oczom naszym ukazał się Klemens. W trampeczkach rozmiar 12,5, w dresiku niosąc na plecach termos spożywczy o pojemności 15 litrów (o ile mnie pamięć nie myli).
- Co tam masz? – pyta Dzikus.
- A... ale gdzie? – Klemens jest sprytny, gra na zwłokę, ale nie z Dzikusem takie numery.
- Jak ci zaraz przypie... w tył głowy, to ci się oczy od ziemi odbiją! Nie graj ze mną w ch... Na plecach co masz?
- Aaaaa to! – pełny uśmiech - No termos niosę.
- Co jest w środku?
My już się domyślamy.
„Dziadki” po kolacji często wysyłają młodego do zaprzyjaźnionego kucharza i ten zawsze coś na dodatkową kolację im dośle. W tym momencie Klemens zmienił linię obrony. Stanął wzorowo na baczność i głośno zameldował:
- W termosie jest gulasz panie poruczniku!
Po tych słowach wzorowo jak na inspekcji otworzył termos ukazując zawartość Dzikusowi i nam. Było tego jakieś 5 litrów.
- Po co to niesiesz żołnierzu?!
Ups. Jak się wygada, że dla „dziadków” będzie dym na całego.
- Jestem głodny panie poruczniku!
Nasz dwuszereg zachwiał dotychczasowy, równy szyk! Łzy przyćmiły ostrość widzenia, krztusimy się wewnątrz siebie usiłując zachować pozory powagi. Tylko dowódca warty „Ciapciak” (podporucznik, kolega Dzikusa) pozwolił sobie na pełnego rotfla.
- Głodny – powiadasz. To jedz!
Tu co niektórzy ze śmiechu dołączyli do Ciapciaka, który właśnie zataczał drugi krąg.
Klemens zrozumiał, że innego wyjścia nie ma. Wyjął niezbędnik, usiadł po turecku obejmując termos, westchnął i rozpoczął konsumpcję. Dzikus ogarnął naszą wartę i kontynuował odprawę łypiąc co chwilę na opróżniane naczynie. Puścił nas po 20 minutach. Klemensowi też pozwolił łaskawie odkulać się do swojego bloku.
Kilka słów o aparycji Klemensa: 1,80 m wzrostu, budowa ciała w normie. W tym punkcie zagadnienia normy zostały wyczerpane i przechodzimy do ciekawostek: twarz poorana bruzdami jak u 50-letniego wilka morskiego, wzrok lekko rozbiegany wypatrujący niespodziewanych zagrożeń zewsząd, bardzo duża głowa, wielkie opuszki palców (jakby mu drzwi przytrzasnęły) i wielkie stopy. Nie jest moim zamiarem jakiekolwiek szkalowanie Klemensa ze względu na wygląd, lecz jest ważny w celu zrozumienia niektórych aspektów poniższych historii. Do wojska dotarł z malutkiej wioseczki gdzieś pomiędzy Przemyślem, a Zamościem. Jego mowa była mocno prosta z kresowym zaśpiewem i przekręcaniem słów.
Od pierwszych dni Klemens dał się poznać jako dobry kolega, obdarzony sporym zasobem tolerancji dla rzeczy, których nie ogarniał. A nie ogarniał wielu...
1. Pierwszą czynnością MSW w stosunku do rekruta za bramą jest jego rejestracja, fryzjer, ważenie i mierzenie w celu wydania odpowiedniego sortu mundurowego. I tu wojsko po raz pierwszy zorientowało się, że z Klemensem to mu tak łatwo nie pójdzie. On się w tłum lemingów wcisnąć nie da. Obwód głowy 68 cm, rozmiar buta 12,5. W magazynie brak takiej rozmiarówki. Wypisali zamówienie specjalne, a zanim dotarło, Klemens śmigał w klapkach ogólnowojskowych i z gołą głową (niezgodnie z regulaminem) 2 tygodnie.
2. Musztra to była masakra dla naszych kaprali i dla nas. Koordynacja kończyn była dla Klemensa abstrakcją, a rozpoczęcie marszu lewą nogą i lewą ręką jednocześnie – normą. Kaprale dostawali białej gorączki, a my pęcherzy na stopach. Ktoś wpadł na pomysł, żeby naszego przyjaciela umieścić wewnątrz kolumny, to przynajmniej z zewnątrz nie będzie widać tej kompromitacji na przysiędze. Oooo jakże się mylił! To był koń trojański! Rozpieprzał formację od środka myląc swój krok, kolegów i wywołując salwy śmiechu swymi komentarzami.
Ktoś inny zaproponował: - Niech Klemens maszeruje w ostatnim szeregu, tam ma najmniejszy wpływ na koordynację kolumny, nie będziemy go widzieć, a jakby co - to go nie znamy. I tak też się stało w dniu przysięgi. Spróbuję to opisać choć łatwo nie będzie.
Defilada po przysiędze. Maszeruje kilka kompanii w zwartym szyku, popisując się przed sztabem i rodzinami. Każdy pilnuje powagi na twarzy. W ostatnim rzędzie naszego pododdziału idzie sobie nasza gwiazda w olbrzymich butach i kolosalnej czapce. Jego krokami rządzi zupełny przypadek, uśmiechnięty od ucha do ucha, wypatruje w tysięcznym tłumie swojej rodziny. Od czasu do czasu orientuje się, że się zagapił i został trochę w tyle więc podbiega powabnym truchcikiem... Miazga!
3. Przygotowanie do strzelania. Najpierw poznanie komend i procedur, potem wdrożenie tego w życie bez amunicji. Kolejnym krokiem było strzelanie „ślepakami” na łące obok koszar. 5 stanowisk strzeleckich, a na wprost w odległości 50 m 5 celów-atrap.
- Na stanowiska ogniowe marsz!
Podążamy w pięciu, tuż za nami nasz oficer „Jędza”. Zajmujemy pozycje, ustawiamy broń, celownik, odbezpieczenie, przeładowanie, wycelowanie, uspokojenie oddechu i chwila skupienia przed pierwszym strzałem. Akurat tu celowanie ma najmniejsze znaczenie bo i tak nic do celu nie doleci. Widzę kątem oka, że Klemens na sąsiednim stanowisku rozgląda się nerwowo. Patrzy na mój karabin, na kolegi. Zamiast celować to się rozgląda z zagubieniem malującym się na twarzy. W końcu odwraca się do Jędzy i pyta:
- Panie poruczniku. A do którego chopka ja mam strzyloć ?
Nie ogarnął, a na szkoleniu zapomnieli powiedzieć.
4. Po naszej „defiladzie” na przysiędze Klemensa znali w jednostce już wszyscy. Nie dało się go ukryć w tłumie. Zdarzyło się, że złamał rękę. Nosząc ją w gipsie dodatkowo rzucał się w oczy.
Szykowała się jakaś mega ważna wizytacja w jednostce i wszyscy zostali zapędzeni na odpowiednie szkolenia, żeby dobrze wypaść. Pomiędzy koszarami żywego ducha nie było. Klemens wymknął się z sali szkoleń i udał się do palarni położonej w centralnym miejscu obok placu apelowego. Zauważył go tam przechodzący w pobliżu oficer dyżurny „Klaus”. Widzi jawną niesubordynację.
- Żołnierzu! Biegiem do mnie!
Klemens odruchowo spojrzał w tym kierunku, dzięki czemu pokazał kilka swoich cech szczególnych z gipsem włącznie, a następnie wzorowo wykonując „lotnik, kryj się!” zaczął uciekać biegiem w przeciwną stronę!
Klaus spokojnym krokiem wrócił do siebie i rozkazał pomocnikowi:
- Zadzwoń na 3 kompanię, niech przyprowadzą mi tego idiotę z gipsem.
5. Późna jesień, godz. 20.00, ciemno, na placu apelowym odbywa się odprawa służby wartowniczej w obecności oficera dyżurnego „Dzikusa”. Wszystko odbywa się z pełną powagą i służbistością. Nikt niepowołany nie ma prawa przebywać na placu ani w pobliżu. A przy Dzikusie to czyste samobójstwo. Nagle widzimy w półmroku cień idącego żołnierza, który najwyraźniej skracał sobie drogę z kuchni do naszego bloku, idąc przez plac. Zauważył go również Dzikus.
- Żołnierzu! Do mnie!
Cień lekko się zgarbił, schylił i kroku przyspieszył, ale pewnych swoich cech szczególnych ukryć nie zdołał.
- Klemens ku...rteczka twoja na wacie, co ty odp... tępy tłumoku! Przecież ja tu mam całą wartę z ostrą amunicją! Mam cie kazać zapie... żebyś zrozumiał?
Zawsze podziwiałem Dzikusa za jego niezwykle szeroki repertuar ogólnowojskowych dynamizatorów wypowiedzi. Proste, cięte, zrozumiałe dla każdego. I nigdy się nie powtarzał.
Cień zwolnił i z wyraźnym zawahaniem rozglądał się poszukując drogi ucieczki. Najwyraźniej jeszcze nie wyciągnął wniosków z poprzedniej przygody z majorem Klausem.
- Wy trzej – tu wskazał trzech z brzegu wartowników – przyprowadzić mi go. Biegiem!
Podbiegli. Przyprowadzili pod bronią.
...i oczom naszym ukazał się Klemens. W trampeczkach rozmiar 12,5, w dresiku niosąc na plecach termos spożywczy o pojemności 15 litrów (o ile mnie pamięć nie myli).
- Co tam masz? – pyta Dzikus.
- A... ale gdzie? – Klemens jest sprytny, gra na zwłokę, ale nie z Dzikusem takie numery.
- Jak ci zaraz przypie... w tył głowy, to ci się oczy od ziemi odbiją! Nie graj ze mną w ch... Na plecach co masz?
- Aaaaa to! – pełny uśmiech - No termos niosę.
- Co jest w środku?
My już się domyślamy.
„Dziadki” po kolacji często wysyłają młodego do zaprzyjaźnionego kucharza i ten zawsze coś na dodatkową kolację im dośle. W tym momencie Klemens zmienił linię obrony. Stanął wzorowo na baczność i głośno zameldował:
- W termosie jest gulasz panie poruczniku!
Po tych słowach wzorowo jak na inspekcji otworzył termos ukazując zawartość Dzikusowi i nam. Było tego jakieś 5 litrów.
- Po co to niesiesz żołnierzu?!
Ups. Jak się wygada, że dla „dziadków” będzie dym na całego.
- Jestem głodny panie poruczniku!
Nasz dwuszereg zachwiał dotychczasowy, równy szyk! Łzy przyćmiły ostrość widzenia, krztusimy się wewnątrz siebie usiłując zachować pozory powagi. Tylko dowódca warty „Ciapciak” (podporucznik, kolega Dzikusa) pozwolił sobie na pełnego rotfla.
- Głodny – powiadasz. To jedz!
Tu co niektórzy ze śmiechu dołączyli do Ciapciaka, który właśnie zataczał drugi krąg.
Klemens zrozumiał, że innego wyjścia nie ma. Wyjął niezbędnik, usiadł po turecku obejmując termos, westchnął i rozpoczął konsumpcję. Dzikus ogarnął naszą wartę i kontynuował odprawę łypiąc co chwilę na opróżniane naczynie. Puścił nas po 20 minutach. Klemensowi też pozwolił łaskawie odkulać się do swojego bloku.
Ocena:
947
(1101)
‹ pierwsza < 1 2 3 4 5 > ostatnia ›