Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

laaqueel

Zamieszcza historie od: 20 marca 2012 - 23:15
Ostatnio: 5 grudnia 2023 - 14:44
  • Historii na głównej: 4 z 11
  • Punktów za historie: 2459
  • Komentarzy: 21
  • Punktów za komentarze: 62
 

#64110

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Polska, Polska, po prostu Polska.

Na drodze do mego przybytku, zwanego popularnie domem, jest coś asfaltopodobnego.
W zamierzchłych czasach(3 lata temu), kiedy jeszcze to coś wpasowywało się w definicję jezdni, zaczął pękać asfalt.
Natychmiast sąsiedzi zgłosili to do urzędu miasta. Brak reakcji.
I tak minęły wiosna, lato, jesień, zima-rok pierwszy.
Asfalt popękał, wyglądał jak kra na rzece. Najbardziej popękane były skraje jezdni.
Pojawiło się więcej listów do urzędu miasta, ponownie bez odzewu.

I tak minęły wiosna, lato, jesień, zima-rok drugi.
Matka ziemia zaczęła przyjmować na swe łono skraje jezdni, na środku niej, w najwyższym miejscu była studzienka kanalizacyjna. Tymczasem woda spływała na boki jezdni, konsekwentnie rozsadzając pozostałości asfaltu. Latem były tumany kurzu, jesienią gigantyczne błoto i kałuże wielkości małych stawów.

I tak minęły wiosna, lato, jesień, zima-rok trzeci.
Przejechanie po pozostałościach drogi samochodem, zmusza kierowcę do odtańczenia Harlem Shake za kierownicą. Zimą to jedno wielkie lodowisko. Boków jezdni już nie ma, asfalt kompletnie się rozkruszył. Na środku drogi zrobiły się dziury w okolicach studzienki. Wygląda jak typowa droga w Falloucie.

A dlaczego o tym piszę? Bo dziś właśnie urząd miasta przysłał drogowców. Drogowcy popatrzyli, stwierdzili że "tu trzeba całą drogę na nowo robić" i... załatali dwie dziury w pozostałościach asfaltu w okolicy studzienki, po czym pojechali.

absurd Polska

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 329 (447)
odrzucony

#63974

przez Konto usunięte ·
| było | Do ulubionych
Piekielność z szczyptą humoru.

Kolega mojego brata (dajmy na to Paweł) ma, a raczej miał dziewczynę, nazwijmy ją Monika. Oboje z dziada pradziada to prostowłosi blondyni z niebieskimi oczami. Rozpieszczał ją niesamowicie. Pewnego dnia postanowił być romantyczny i zagrał na gitarze (gra od dziecka) jedną z ulubionych piosenek Moniki T.Love "I love You".

W pewnym momencie tekst leci tak:
"Pozytywnego coś, pozytywnego coś
Tak bardzo chciałbym dać dziś Tobie
Pozytywnego coś pozytywnego
To nie jest łatwe, to nie jest modne".

Podczas śpiewania tego fragmentu Monia wyciągnęła coś z tej szpary między oparciem a siedzeniem w fotelu. Był to test ciążowy. POZYTYWNY :) Paweł z bananem na twarzy pyta się który miesiąc. Monia na to, że 2.

Przez następne 5 miesięcy Monika sama chodziła do ginekologa, gdyż Paweł pracuje do późna, a ginekolog był 10 minut spacerkiem od ich domu. Nagle Monia zaczęła rodzić. Paweł zdenerwowany, bo to dopiero 7 miesiąc. Gdy młody przyszedł na świat, doktor poszedł pogratulować młodemu ojcu:

D: Gratuluję syna! Troszkę za późno wyszedł na świat, ale wszystko jest dobrze.
P: Przecież to wcześniak!
D: Nie może być wcześniakiem, bo poród był planowany na 3 czerwca, a mamy 7, tak mówiła mi pańska narzeczona.

Paweł zdenerwowany wchodzi na salę i widzi Monię z dzieckiem. Dziecko ma ciemne kręcone włosy, skóra także nie była jasna, bardziej jak kawa z mlekiem. Wtedy przypomniał sobie, że 9 miesięcy temu wyjechał do Niemiec w celach służbowych. Mona tłumaczy się, że to tylko jedna noc. Paweł pytając się kto jest ojcem powoduje u niej płacz. Monia nie wie. Była jedna noc, za to z trzema.
Ma rozmach dziewczyna :D

ciąża miłość zdrada dziecko piekielni

Skomentuj (82) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1055 (1189)

#63732

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W mediach burza. Źli lekarze zamknęli przychodnie, pacjenci odbijają się od drzwi, płacz i zgrzytanie zębów. Dobry minister grozi i straszy karami. Rzecznik praw pacjenta krzyczy o półmilionowych karach. Wszystkie działa wycelowane w gabinety, które nie podpisały nowych umów z Funduszem Zdrowia.

A dlaczego nie podpisały?

Jak już kiedyś pisałam, finansowanie POZ działa na zasadzie ryczałtu - NFZ ma listę pacjentów dla każdej poradni i za każdego co miesiąc płacił kilka złotych. Jeden lekarz może mieć 2750 pacjentów zapisanych do siebie (8 zł za pacjenta). Dodatkowo stosowano przeliczniki za ciężko chorych pacjentów, albo za osoby powyżej 65 roku życia, wtedy "ich wartość" była odpowiednio wyższa niż te 10 zł miesięcznie. Mądre głowy wyliczyły, ze średnio za pacjenta miesięcznie POZ dostawał 10,50 zł.

Za te pieniądze trzeba utrzymać całą poradnię.
Wynająć lokal, ogrzać go, doprowadzić prąd, wodę, internet, dbać okresowo o remonty, zakupić wyposażenie (albo spłacać kredyt na zakup np stołów, krzeseł, kozetek, szafek, sejfów etc).
Trzeba zadbać o leki dostępne na miejscu, sprzęt medyczny (np lampy, EKG), rękawiczki, gazy, plastry i inne duperele, które łącznie co miesiąc kosztują naprawdę spore pieniądze.
Trzeba opłacić umowę z laboratorium (badania krwi, moczu itp), z pracownią rentgenowską, z odbiorem odpadów medycznych, z karetką transportową. To najczęściej ryczałt plus opłaty za każdą wykonaną usługę.
Trzeba wreszcie zapłacić za pracę pielęgniarki (a najczęściej dwóch), lekarza, sprzątaczki.
Większe przychodnie mają odrobinę łatwiej - część kosztów da się rozłożyć na większą ilość pacjentów, ale część zostaje taka sama.
No i najważniejsza kwestia - jeśli do naszej przychodni zapisze się tylko 1000 pacjentów, to dostaniemy tylko 10000 zł. A koszty wcale nie pójdą drastycznie w dół.

Tyle przydługiego wstępu.

Nowa umowa dokłada obowiązków dla lekarzy POZ. Nie obowiązków "badaj dokładnie" - bo to media usiłowały nam przekazać krzycząc o "szkoleniach onkologicznych". Te szkolenia nie miały nic wspólnego z leczeniem, ale z ADMINISTRACJĄ - jak to rozliczać, jakie będą karty, jakie przepisy. Ale pierwszy mały cel osiągnięto - w Polskę poszedł przekaz "lekarzy trzeba uczyć rozpoznawać nowotwory, bo są tępi i sami nie potrafią". Kolejny, że lekarze nie chcą tych szkoleń (bo od początku mówili, że pakiet kolejkowo-onkologiczny to bubel) tylko umocnił wiarę w to, że leczą nas aroganckie nieuki.

Nowe obowiązki dla lekarzy POZ to długa lista badań, które lekarz może zlecić - i za które musi zapłacić. Czy dołożono pieniędzy? O, tu jest haczyk. Bo tak, stawka za pacjenta wzrosła. Ale przecież NFZ nie miał pieniędzy? Tak, dalej nie ma. Te pieniądze zostały przesunięte z... POZ. Tak, dobrze czytacie, z POZ do POZ.
Stawka za osobę wzrosła. Ale zmieniono przeliczniki! Osoby ciężko chore już nie są dodatkowo płatne. Czyli zamiast np 2000*10,50zł mamy 2000*11zł!! Straszna podwyżka! O pięćdziesiąt groszy miesięcznie! to aż 6 zł rocznie na osobę!
Dodatkowo, z list mają zniknąć osoby "nieubezpieczone" - świecące w systemie na czerwono. Ale, jak pewnie wiecie, w systemie jest pełno błędów. I te błędy wychodzą przypadkowo.
Czyli w sytuacji: pan Kowalski nie chodzi do lekarza. W styczniu NFZ wykazał go na czerwono. Przestał płacić. W lipcu Kowalski przychodzi i pokazuje, że jest ubezpieczony - NFZ po wymianie pism wciąga Kowalskiego na listę - ale od lipca! Wcześniej przecież Kowalski nie przyniósł żadnych dowodów na to, że jest ubezpieczony! Innymi słowy, lekarz nie dostaje połowy pieniędzy za tego pacjenta. A takich pacjentów jest około 7% w systemie...

Po podliczeniach mądrych głów: stawka zostaje pi razy oko ta sama. Ale trzeba za nią kupić duuuużo więcej.

Wielu z nas zapomina, że w Polsce nie ma państwowych przychodni. Są same prywatne, które podpisują z NFZ kontrakt na przyjmowanie państwowych pacjentów. To są firmy.
Szefowie firm policzyli, że za te same pieniądze nie da się kupić więcej. Albo trzeba tworzyć fikcję - czyli i tak nie zlecać tych badań, albo ograniczyć badania dla "bardziej zdrowych". Można też obniżyć pensję personelowi, albo kupować gorsze strzykawki. Albo podpisać umowę z firmą transportową "Krzak", która jeździ starym trabantem. Skądś te pieniądze trzeba wziąć, bo NFZ ich nie daje!
Na szczęście przychodnie mają swoje stowarzyszenia, żeby nie być bezbronne i nie musieć w takiej sytuacji jak obecna bać się monopolu Funduszu. Mogą negocjować - już w listopadzie było słychać, że gabinety mogą nie podpisać umów. Czy coś z tego wynikło? Czy ministerstwo albo NFZ coś zmienił? NIE! Spotkań było mnóstwo, żadne nie przyniosło nic poza "więcej wam nie damy, nie chcecie, to nie podpisujcie".

Ale teraz słychać krzyki, że to lekarze są źli, bo nie chcą podpisać niekorzystnych umów. To, że musieliby oszczędzać na pacjentach, badaniach, sprzęcie, nikogo nie obchodzi.

A już najmniej obchodzi pacjentów, którzy najgłośniej krzyczą o pazernych konowałach, co jest bardzo, ale to bardzo smutne.

system jak zwykle

Skomentuj (141) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 508 (788)

#63693

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Piekielnymi są Polacy, media. Dziś zamkniętych pozostaje ok 1/3 poradni POZ. Mimo, że rozmowy rozpoczęły się zaraz po nowych pomysłach MZ(czyli w listopadzie) do dziś nie ma konsensusu. Polacy niestety nie potrafią pojąć o co w ogóle LR walczą. Czytając opinie polskich internautów pełnych jadu, niezrozumienia boję się że muszę żyć w kraju głupoty i idiotyzmu. "Pokaż lekarzu co masz w garażu", "Zabrać tym komuchom prawo do pracy w wielu poradniach", "Za nasze się uczyli niech spierd..." i wiele wiele innych wulgarnych, obraźliwych i pełnych niezrozumienia.

Wytłumaczę zatem o co chodzi. Stawka kapitacyjna na rok na pacjenta to 96 zł w POZ. W tym są wszystkie badania krwi, wizyty, badanie USG i RTG, płaca pielęgniarek, płaca rejestratorki, rachunki, czynsz za lokal, opłata za system komputerowy medyczny i wiele wiele innych kosztów. W końcu POZ to firma, pracująca na własny rachunek. Dodatkowe pieniądze POZ otrzymywał za chorych na cukrzycę i nadciśnienie oraz jeśli w danym miesiącu 25% przyjętych pacjentów stanowiły infekcje, to też były za to dodatkowe pieniądze. MZ chce zwiększyć stawkę kapitacyjną do 136 zł, ale zabrać wszystkie dodatki, o których wspomniałam przed chwilą. Tu zaczyna się dopiero ciekawie.

Od Nowego Roku LR ma mieć w swoim koszyku świadczeń inne badania: specjalistyczne USG (piersi, moszny przełyku, tarczycy itp itd, rezonans magnetyczny, tomograf komputerowy, ECHO serca, próbę wysiłkową. Kto ma za to zapłacić? Oczywiście POZ. Jeśli ktoś ma choć odrobinę świadomości wie ile takie badania kosztują Sam rezonans potrafi kosztować ok 500-600 zł. Więc od Nowego Roku LR ma decydować komu zabrać aby dać jednemu pacjentowi. Stawka 136zł pomniejszona o wszystkie bonusy stanowi tyle samo lub nawet mniej niż dotychczas poradnie otrzymywały.

Dodatkowo z listy pacjentów mają zniknąć wszystkie osoby, które wyświetlają się na czerwono w EWuŚ. Należą do nich bezrobotni, matki na urlopie, osoby na zwolnieniu. W każdej poradni to około 300 osób, które przecież i tak do poradni przyjdą, tylko nie będzie za nich pieniędzy.

Wisienką na torcie jest Pakiet Onkologiczny. Lekarz ma pacjenta diagnozować za pieniądze z innych pacjentów, gdyż sama diagnostyka to suma ogromu badań specjalistycznych. Później kierować do AOS. To nic, że onkolodzy twierdzą iż to ogromne zagrożenie dla pacjentów onkologicznych. W końcu LR to LR, a onkolog 5 lat uczył się tylko o nowotworach. Osobiście wolałabym być diagnozowana przez specjalistę w tak ważnej kwestii. No ale w końcu było szkolenie dla LR onkologiczne jednodniowe, dla jednego województwa jednego dnia, zawsze w Warszawie. Ciekawe dlaczego większość LR została w poradni skoro przecież nie można jej zamknąć. Nie wspomnę już, że to jest niezgodne z konstytucją, wg której każdy ma równe prawo do leczenia swojej choroby. Segregacja, nic więcej.

Nie uważam, że leczenie pacjentów onkologicznych było złe. LR podejrzewał, kierował do specjalisty. Jedynym rozwiązaniem jest zniesienie limitów w poradniach onkologicznych, a nie przerzucanie odpowiedzialności w tak ważnej dziedzinie. Potem to LR będzie zły i niedobry, bo przecież miał się douczyć. Wspomnę jeszcze o tym, że LR musi rozpoznać 2 złośliwe nowotwory na 30 podejrzanych. Inaczej płaci karę, odbierane jest mu prawo do wystawiania zielonej karty. Kto powie bez badań który guzek na piersi jest złośliwy, a który nie?
Kto ucierpi? Oczywiście pacjent, którego lekarz nie będzie mógł wystawić zielonej karty.

Kłamstwa, kłamstwa, wszędzie kłamstwa. Prawdziwe problemy przykrywane są posłanką Pawłowicz jedzącą sałatę.

Ja naprawdę o wiele nie proszę, ale choć o odrobinę zrozumienia. Choć odrobinę pojęcia i dopiero późniejsze komentowanie. Nie każdy jest hieną liczącą jedynie na kasę. Sytuacja jest naprawdę bardzo poważna. Podpisanie kontraktu i wywiązanie się z niego, może doprowadzić poradnię do bankructwa.

Skomentuj (97) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 395 (517)

#63668

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Od jakiegoś czasu nie pracuję w poradni lekarza rodzinnego, ale dałam się namówić raz na zastępstwo. W Wigilię. Cóż, raptem 5 godzin, stawka przyzwoita, a przynajmniej będę mogła zrzucić część gotowania i przygotowań na resztę rodziny :)

W poradni normalny dzień pracy, lista pacjentów szczelnie wypełniona, 20 osób wcześniej zadzwoniło, wpisało się na listę.

O 8 zaczęłam pracę.
Chwilę później pielęgniarka przyszła zabrać dwie karty, bo pacjenci dzwonili, że jednak nie przyjdą.
Do 9 obejrzałam już jednego pacjenta, pozostałych 2 z tej godziny się nie pojawiło.
Kolejne 40 minut spędziłam z pielęgniarkami w socjalnym, dyskutując o kolacji wigilijnej.
Przez następne 2 godziny uzbierałam 5 pacjentów, z czego dwie osoby były nie zapisane wcześniej, przyszły "po drodze".
W międzyczasie zadzwoniła kolejna osoba, że miała wizytę na 8:30, ale jednak w ogóle nie przyjdzie.
Do końca pracy pojawiły się jeszcze dwie osoby z listy plus jedna przeziębiona.

Bilans:
20 osób zapisanych.
Przyszło 9, z czego 6 zapisanych, a 3 dodatkowo.
14 (!!!) osób nie pojawiło się, mimo zapisania na listę.
Tylko dwie osoby (no, może tą trzecią też doliczymy) uznały za stosowne zadzwonić i powiedzieć, że ich nie będzie.

Dodatkowo piekielne jest to, że rano dzwoniły dwie osoby zapytać o wolne miejsca i obie usłyszały, że lista jest pełna, więc mogą przyjść, ale gwarancji przyjęcia nie ma. Żadna z nich nie przyszła.

I tak będzie zawsze. Chyba, że wprowadzimy 5 zł kaucji za zapisanie się do lekarza. Gwarantuję, że wtedy wizyty zawsze by się odbywały, a w dodatku zapisywaliby się tylko luzie chorzy, tylko wtedy, kiedy tego potrzebują.

I tego życzę Wam i sobie w nowym roku :)

poz

Skomentuj (32) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 690 (808)

#62274

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kilka historii o kupnie nieruchomości i przypomniały mi się przeboje z Panią Zosią.

W sierpniu zeszłego roku kupiłam mały wiejski domek od Pani Zosi. Pani Zosia lat 80 - każdemu życzę takiej pamięci, kondycji, sprawności i żywotności jak ma ona. Przed zakupem widziałyśmy się zaledwie kilka razy, sprawiała bardzo miłe wrażenie. Akt notarialny podpisany, pieniądze przelane, Pani Zosia ma się wyprowadzić do końca sierpnia.

Niebacznie wygadałam się, że wprowadzę się dopiero w maju. I się zaczęło - czy ja mogę jeszcze tydzień pomieszkać. No dobrze. Za tydzień kolejny telefon, za tydzień kolejny... i tak do końca listopada. Spoko - rozumiem, że Pani Zosi trudno się wyprowadzić, że sentyment itd. W końcu zadzwoniła do mnie, że jutro o 5 rano wyjeżdża, wszystko posprzątane i może mi przekazać klucze. Nie miałam jak pojechać, więc poprosiłam żeby zostawiła u sąsiada, który zawsze przez zimę opiekował się domem. W marcu Pani Zosia znów dzwoni, że jest we wsi, że chce się spotkać i oficjalnie oddać klucze. No to pakuję do auta kilka gratów na nowy dom i jadę. Dzwonię o której przyjadę, umawiam się z Panią Zosią. Przyjeżdżam - ani żywego ducha. Dzwonię jeszcze raz - Pani Zosia jest u sąsiadów tych no w siedemnastym domu za kościołem. Mi już żyłka drga.

W końcu Pani Zosia łaskawie się pojawia, ale bez kluczy. Z wielkim fochem przynosi klucze, ale nie wypuszcza ich z ręki. Otwiera mi dom i krok w krok za mną. W domu armagedon. Garnitury po jej mężu, nocniki po wnukach, wypruty tapczan itd. Ciśnienie mi wzrasta lawinowo. Ona to uprzątnie jutro, bo wcześniej nie mogła. Zwalam swoje graty do jedynego pustego pokoju, a Pani Zosia komentuje - o ładne krzesełko, a takiej farelki to ja jeszcze nie widziałam itd. Spokojna jestem. Poszłam do sąsiada podziękować za opiekę nad domem. Pani Zosia krok w krok za mną, jak cień. W końcu proszę o klucz. Czary, hokus-pokus, klucz wyparował i Pani Zosia nie ma. Rozpłynął się. Sąsiad daje mi zapasowy. Pani Zosia w krzyk, bo jak zapasowy też zginie, to co?

Nic to - tłumaczę sobie, że wiek, sentyment itd. Biorę zapasowy klucz i odjeżdżam. Za dwa dni przyjeżdżam zobaczyć czy wreszcie posprzątane itd. Bajzel jak był tak jest, tylko na podwórku wypalona trawa, po spalonych śmieciach, ciuchach itp. Za to moje graty przegrzebane na siódmą stronę. Najwidoczniej Pani Zosia urządzała sobie wieczorki sąsiedzkie podgrzewając się moją farelką i popijając kawkę z moich kubków. Siedzę we własnej chacie, nagle bez pukania czy nawet "dzińdybry" wpada Pani Zosia jak do siebie. No jakoś nie umiem się kłócić ze starszą panią, więc grzecznie tłumaczę, że to mój dom. No to słyszę, że Pani Zosia ma tu rzeczy, że 60 lat mieszkała, że śp mąż... i klucza mi nie odda.

Zaczęłam remont sposobem gospodarczym czyli szwagier z kolegą. Chłopy tak samo nieasertywne jak ja - więc mieli za każdym razem rewizję sprzętu, przegląd przyczepki, co przywieźli itd. No i dopytywania się o moje życie osobiste - Pani Zosia nie mogła przeżyć, że nie poznała mojego męża. Wszystkich chłopów - kierowcę, hydraulika, glazurnika dopadała i wypytywała czy jest moim mężem. Zrobiłam jedyne, co przyszło mi do głowy - wymieniłam drzwi. To był policzek dla Pani Zosi. Więcej się nie pojawiła. Jak przyjechała na wakacje do sąsiadów, to gdy przechodziła koło chatki odwracała głowę na drugą stronę;) Za to na wsi opowiedziała jaka to ja niewdzięczna jestem - ona mi tyle pięknych antycznych rzeczy zostawiła, a ja nie chcę jej przyjąć na wakacje. Nigdy więcej bycia miłym dla biednych staruszek :P

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 695 (785)

#62272

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Od kilku dni zbieram się do opisania historii podobnej do tej http://piekielni.pl/62270
Moja żona ma nietypowe, jak na kobietę, hobby. Uwielbia obróbkę drewna. I dopóki mieszkaliśmy w bloku, z braku miejsca i warunków, były to drobiazgi - jakieś kuferki, skrzyneczki, świeczniki i ramki. Ale odkąd przeprowadziliśmy się do domu - hulaj dusza piekła nie ma. Jest za to prawie profesjonalny warsztat i mnóstwo drewnianego rupiecia pościąganego do renowacji. Pasuje mi to bardzo, bo prezent w postaci zestawu papierów ściernych albo jakiejś chemii do drewna jest zawsze mile przez nią witany. A ja zdecydowanie swobodniej czuję się prze półką z bejcami do drewna, niż w kosmetycznym przed półką z "bejcami" do twarzy :)

Gdy kupowaliśmy stary dom, poprzedni właściciele zostawili trochę niepotrzebnych im szpargałów. Część zupełnych śmieci. Ale na widok niektórych, mojej żonie świeciły się oczy :). Przez pierwsze 2 lata były właściciel przychodził z pytaniem, czy nie zostało tu... bo by mu się przydało. Część rzeczy zabrał. Nam nie były one do niczego potrzebne. Po 2 latach wziąłem go do budynków gospodarczych i kazałem przejrzeć to co zostało, bo zamawiamy kontener i pozbywamy śmieci. Nie zabrał nic.
- Panie - mówił - do nowego domu nie będę znosił starych rupieci.

Tej wiosny, żona wzięła "na warsztat" stare, drewniane ławki po byłych właścicielach. Przedstawiały obraz nędzy i rozpaczy. Zamazane kilkoma warstwami farby olejnej, łuszczące się, pełne odprysków i nierówności. Chciałem nawet porąbać na je opał, ale nie pozwoliła :).
Praca zajęła jej kilka weekendów, ale dopieściła je i odnowiła rewelacyjnie. Zdarła farbę, wygładziła, zabejcowała, nałożyła warstwy zabezpieczające. Wyszło małe cudo. Całe lato funkcjonowały w kąciku grillowo-ogniskowym i cieszyły oko.

Dwa tygodnie temu, w sobotę rano wyciągnęło mnie na podwórko szczekanie psa. Były właściciel właśnie szykował się do zapakowania naszych ławek do swojego busa. Na pytanie co robi, odpowiedział, że to jego ławki i są mu potrzebne. Cóż, w kilku żołnierskich słowach powiedziałem mu co o tym myślę. I że teraz może je zabrać, gdy zapłaci odpowiednio wysoką sumę.
Ale ławki schowaliśmy "pod klucz". Będziemy wyciągać, gdy będą potrzebne.

A sąsiada - właściciela nie wpuszczę za próg domu. Bo to co zrobiliśmy wewnątrz starego, zapuszczonego, drewnianego domu, mogłoby go skłonić do żądania dopłaty za sprzedaż nieruchomości :D (Piękno drewna wydobyte spod ohydnych, starych płyt gipsowo kartonowych, wydobyte belki stropowe, odnowiona drewniana podłoga zrobiły z ruiny całkiem przyjemny i przytulny dom).

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 920 (970)

#62245

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Uśmiałam się dziś.

Choruję na łysienie plackowate od dziecka. Jest to prawdopodobnie przypadłość autoimmunologiczna, nieuleczalna, nie da się nią zarazić. Na szczęście wypada mi już niewiele włosów, a po kilku miesiącach odrastają. Nie mogę sobie poradzić jeszcze z brzydkimi paznokciami, co często towarzyszy schorzeniu.

Historię choroby rzadko wspominam. Trzecia klasa podstawówki, zbliża się pierwszy września, wszystko, co potrzeba dziewczynce do szczęścia uprasowane czeka, babka chce zaplatać boskie warkocze, a tu masz ci. Tu łysinka, tam łysinka... Jakoś dało się zasłonić, bo czas naglił, ale przez kolejne dwa tygodnie wypadło dwie trzecie włosów. Zawzięłam się i nie zabarykadowałam w domu, tylko dzielnie maszerowałam na lekcje.

Aby nie przylgnął przydomek „łysa”, co jakiś czas toczyłam krwawe bójki „na piaskownicy”, bo tak się nazywał szkolny podziemny ring. Usytuowany był na końcu boiska, toteż zanim szacowny pedagog zdołał się dotoczyć, sprawa była załatwiona. Którykolwiek z uroczych koleżków szkolnych zaszemrał „e, łysa!”, odpowiedź padała: „po lekcjach na piaskownicy”. Raz na wozie, raz pod wozem, paru delikwentom wybiłam po zębie i ksywka została taka, jaką sobie umyśliłam. To były lata osiemdziesiąte i nikt z dorosłych specjalnie w nasze sprawy się nie wtrącał.

Rodzina uporczywie szukała antidotum. Jako że nie były to czasy internetu, tyleśmy wiedzieli, co się udało z dermatologów wycisnąć, a każdy miał swoją świętą rację. Najgorzej wspominam wizytę u szeroko reklamowanej pani ze Szczecina.

Stworzyła teorię, że łysienie jest spowodowane grzybicą, „tak małą, że jej nie widać”, opatentowała kremy z własnym profilem na wieczku i hajda sprzedawać po cenach złota. Wizyta – koszmar; dziesiątki ludzi stłoczonych w małym korytarzyku, ukradkiem przyglądających się sąsiadom na zasadzie „może nie wyglądam tu najgorzej”, przybitych, zdrożonych, przez całą Polskę jechali, bo usłyszeli o cudotwórcy. Pani i jej synek przez kilka godzin mieszali ludzi z błotem, zanim sprzedali maści. Wykład o cudownej metodzie zmienił się w tyradę o cudownej właścicielce patentu, Amway mógłby się uczyć. Każdy był oglądany na oczach wszystkich w ciasnym korytarzyku, słuchał wykładu na temat braku higieny albo ogólnych swoich przywar, po czym wychodził z płaczem lub zaciskał zęby i czekał na maść. Do dziś, choć to było ponad 20 lat temu, wyraźnie widzę obraz prześlicznej Ukrainki w chusteczce na łysej głowie, która stoi przy oknie i trzęsie się od płaczu po słowach: „A po co swołocz tu przyjechała?! Brudasy i nieroby! U siebie siedzieć!”

Oczywiście włosy odrosły, a później wypadły, jak co roku.

Gdzieś w wieku dwudziestu pięciu lat piorun mnie strzelił i przestałam się przejmować czymkolwiek. Założyłam, że to ja mam się dobrze czuć, a nie uszczęśliwiać estetycznie wszystkich wkoło, ich problem i do teraz nawet specjalnie nie zasłaniam ubytków. Zapominam o nich. Są zresztą niewielkie, ot, jak pięciozłotówka.

I słucham od lat przerażających mądrości, od całkiem obcych i od dobrych znajomych:
- Ale to na pewno nie jest zaraźliwe? (przyjaciółka po paru latach)
- Nie siadaj na mojej kanapie, właściwie nigdy nic nie wiadomo. (mama)
- Nie dotykaj tej pani, widzisz, że chora. (w autobusie)
- Dlaczego pani tu siada i ludzi zaraża? (w autobusie)
- Naprawdę, może sobie kup jakąś perukę, przecież to ohydnie wygląda. Strach patrzeć. (dobra znajoma)
- E! Paaa! Paaatrz! Zoba, jaka lala wyliniała! Hehehehe!! (gimbaza; rozejrzałam się mimowolnie za piaskownicą).

I dziś w aptece (kupowałam igły do iniekcji dla kota, który musi dostawać kroplówki) słyszę za plecami:
- Od tego ćpania aż jej włosy wylazły! Chore, brudne, świńskie to, dalej ćpa! Zamknąć i nie puszczać do ludzi! Do roboty!
Najpierw robię, później myślę: odwracam się błyskawicznie, chwytam panią za przedramiona i syczę:
- A teraz panią zarażam! I pani też wypadną wszystkie! I hifem, i grzybem, i hemoroidami też zarażam! Ha!
Kolejkę wymiotło, aptekarka z kamienną twarzą podała paragon. Chichotałam całą drogę do domu.

Muszę na koniec podkreślić, że podziwiam ludzi z łuszczycą, schorzeniem pokrewnym, że mają odwagę z domu wyjść. Nawet nie wyobrażam sobie, czego muszą wysłuchiwać, w porównaniu mój problem to detal. Pozdrawiam wszystkich choruszków :)

Skomentuj (52) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 917 (1001)

#61345

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Popołudnie na basenie.
Siedzę sobie z 2,5 letnią córcią w brodziku, mała zadowolona się ciapie, a tu nagle podszedł do niej na oko 5-6 letni chłopaczek i... opluł ją. Zwróciłam mu uwagę, a on nabrał w usta basenowej wody i wypluł całą fontanną na mnie, po chwili znowu to samo. Wkurzyłam się, ale widząc że nie ma sensu dyskutować (akurat miał buzię pełną wody szykując się do kolejnego ataku) nachyliłam się i konspiracyjnym szeptem uświadomiłam go, że przecież do tej wody sikają dzieci...
Mina chłopaczka bezcenna :)

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 863 (921)

#61080

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Odbieram telefon, numer nieznany, ale nie zastrzeżony.
-Jaśka? Słyszysz? JAŚKA!
Nijak Jaśka się nie nazywam, więc odpowiadam, że to pomyłka. Ale nie, dzwoniąca kobieta, sądząc po głosie starsza wiekiem, uznaje, że mam problemy z tożsamością swoją i swojej rodziny, ponieważ Jaśka to moja babcia i ja nie pozwalam jej rozmawiać ze znajomymi. Wyrodna wnuczka. Grzecznie wyjaśniam, że żadna babcia ani prababcia tak się nie nazywa i że to z całą pewnością pomyłka. Kobieta rozłączyła się.
Nic, normalna pomyłka, zdarza się. Prawda?

Prawda. Ale nie co tydzień przez miesiąc z żądaniem, żeby ‘Dać do telefonu babci’. W końcu już nawet nie tłumaczyłam tylko się rozłączałam, ale wtedy telefon dzwonił bez przerwy.
Skończyło się dopiero gdy zirytowana ciągłym brzęczeniem telefonu odebrałam go ze słowami:
- Tu wilk. Babcia zjedzona.
Godzina irytacji dobrze wpływa na kreatywność, a mnie już nie męczyły więcej takie telefony.

telefoniczna pomyłka

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 518 (560)