Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

marysienka84

Zamieszcza historie od: 26 lipca 2014 - 23:33
Ostatnio: 27 maja 2020 - 21:34
  • Historii na głównej: 7 z 10
  • Punktów za historie: 1955
  • Komentarzy: 6
  • Punktów za komentarze: 18
 
zarchiwizowany

#76215

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Sporo podróżuje autobusami, jako iż studiuję w jednym, a pracuję w drugim mieście. Chciałabym zwrócić uwagę na pewien typ podróżnych, których niestety spotykam każdego tygodnia, czasem więcej niż raz, zaś w okresie okołoświątecznym - po prostu ciągle.
Jest to typ "ja mogę stać".
Autobus często jest dość szybko zapełniony, wszystkie miejsca siedzące zajęte. Przepisy mówią, że kierowca nie może przewozić ludzi "na stojąco", bo jest to niebezpieczne, więc kiedy ktoś się o taką opcje dopytuje, siłą rzeczy się nie zgadza. Część osób zdaje się to rozumieć, ale przecież "typ" nie może się z tym tak łatwo pogodzić.
Padają argumenty "pan ma napisane na autobusie 10 miejsc stojących!" - ano ma, niemniej autobus oklejany był zanim przepisy się zmieniły i na autobusie jest napisane również "bilety już za 1zł!", ale to nie znaczy, że każdemu taki się trafi*. Awantura (bo w końcu tym się kończy) nie wnosi niczego (bo kierowca się i tak nie zgodzi) oprócz opóźnienia wyjazdu i poirytowania wszystkich słuchających.
Mimo to "typ" tłumaczy dalej, że "jak coś mi się stanie, to biorę za to odpowiedzialność". Niby zgoda, ale człowieku, nie tylko tobie może się coś stać! Jeśli przy gwałtownym hamowaniu przewrócisz się na podłogę i złamiesz kark, to faktycznie - twoja sprawa. Ale jeśli przewrócisz się na mnie i mnie złamiesz kark, to co mi po twojej odpowiedzialności i szlachetności? Zrozum typie "ja mogę stać", że NIE możesz**!
Ja rozumiem, że ludzie mogą nie mieć czasu przyjść te 10 minut wcześniej, by stanąć w kolejce, albo może nie mają dostępu do internetu, żeby kupić bilet on-line. Wiem, jakie to irytujące nie móc wejść do autobusu, który jedzie do domu, tylko czekać aż 15 minut (!) na następny (z taką częstotliwością jeżdżą)***. Byłam wielokrotnie w takiej sytuacji, np. kończąc wcześniej/później zajęcia lub pracę. Ale słysząc od kierowcy, że "nie mam miejsc"****, po prostu szłam sobie do kiosku po kawę i czekałam 15 minut na następny transport, zamiast opóźniać wyjazd i wkurzać się na cały świat.
Ja rozumiem, że przepisy są "beznadziejne", "idiotyczne", "niepotrzebne", jak zwał tak zwał - ale takie już są. Kierowca może stracić pracę albo ponieść karę finansową za ich nieprzestrzeganie, więc nie będzie ponosił takiej ofiary, tylko dlatego, że jakiś "typ" się na niego wydrze.
Więc, drogi "typie", nie krzycz, nie wymuszaj, pogódź się z rzeczywistością, albo przesiądź na pociągi - w nich można i siedzieć, i stać, a nawet leżeć.


* w przypływie szczęścia można taki bilet kupić on-line, ale są one limitowane.
** zaraz podniosą się głosy, że w autobusach miejskich ludzie stoją i trzymają się uchwytów, więc przypominam, iż w miejski autobus jedzie z maksymalną prędkością 50 km/h wg przepisów, natomiast na autostradzie przemieszcza się z prędkością do 100 km/h, więc siła odrzucenia przy hamowaniu jest znacząco większa. W razie wątpliwości proszę pytać kogoś obeznanego w prawach fizyki...
*** zapewne część osób orzeknie, że te 15 minut różnicy to dla kogoś być albo nie być, bo ma przesiadkę na kolejny transport itd., ale czy mając wiedzę o tak ścisłym harmonogramie nie powinien się zabezpieczyć np. kupując bilet dzień wcześniej? Opóźnienie (nawet półtoragodzinne!) czasem wynika z korków, więc kwadrans różnicy przy takim poślizgu jest niemal niezauważalny. Osobiście mam w zanadrzu alternatywne połączenia, gdyż niejednokrotnie zdarzało mi się nie zdążyć na przesiadkę i to nie z winy czy złej woli kierowcy. Trochę wyobraźni po prostu trzeba mieć, bo wszystko się może zdarzyć.
**** kierowca niestety nie może odjechać natychmiast po zapełnieniu autobusu, bo ma grafik, którego musi się trzymać i stoi do godziny odjazdu na swoim stanowisku.

podróże transport ludzie

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 25 (97)
zarchiwizowany

#66937

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Ciężko zaufać ludziom, jak się miewa takie przygody jak ja.

Niedawno poznałam chłopaka (niech będzie Jurek) przez dobrego kolegę. Widzieliśmy się dwa razy, opiszę poniżej trzecie spotkanie.

Mój kolega opowiadał mi conieco o Jurku, zaś Jurkowi o mnie. Nie mam nic przeciwko, nie mówił niczego, co byłoby tajemnicą. Wygadał się do niego, że zdaję egzaminy ostatnio i zaliczyłam język migowy na piątkę. Ja sama się tym nie ekscytowałam, gdyż poziom podstawowy i nauka systemu (co w praktyce niewiele daje, jako że głuchoniemi praktycznie systemu nie używają), natomiast Jurek bardzo się tym zainteresował. Sam bowiem chciał się uczyć w tym zakresie. Przez kolegę umówiliśmy się na "korepetycje" - obiecałam, że pokażę te podstawy, które się wyuczyłam, gdyż zdaję sobie sprawę, iż na chwilę obecną nie miałby szans poszukać kogoś innego.

Jurek przyszedł. Wypił kawę. I cały czas gadał na tematy nie związane z językiem migowym. Opowiadał o fantastycznych wręcz produktach z ramienia medycyny niekonwencjonalnej, zachwalał efekty kuracji odtruwającej, oczyszczającej, odmładzającej etc. Zapraszał również gorliwie na spotkanie z dohtorem*, cobym sama się przekonała, jakie to wspaniałości Jurek może ludziom oferować.

Osobiście nie mam nic do medycyny niekonwencjonalnej, suplementów i substytutów, jako że wychodzę z założenia, że pomóc nie musi, a nie zaszkodzi. Zdrowym. Niemniej jednak medycyna niekonwencjonalna jest tak nazwana, gdyż nie jest skuteczna w stu procentach przypadków chorobowych i nie została uznana za leki, które można dedykować pacjentom. Ergo o ile nie mówimy o ciężkich przypadkach, w których nic się już nie da zrobić i chory szuka pomocy pozamedycznej, o tyle nie uznaję i nie polecam takich terapii osobom faktycznie chorym. Zaś zdrowi mogą sobie na to pozwolić, jeśli ich stać. Długi wywód - przestawiłam go również Jurkowi.
Jurek powiedział, że jak się jednak zdecyduję, to żebym zadzwoniła. Ok.

Jakiś czas później dzwoni mój kolega i pyta kiedy mam wolne. Odpowiedziałam, zgodnie z prawdą, że może jeden fragment wieczoru w przyszłym tygodniu wygospodaruję, bo praca, szkoła, dom etc. I wyszło, że jesteśmy umówieni.
Jednak kiedy termin się zbliżał zadzwoniłam, żeby dopytać, czy to coś pilnego, bo jednak słabo z tym czasem - i wtedy właśnie okazało się, że Jurek "sprytnie" zaaranżował mi spotkanie w owym dohtorem. Kategorycznie odmówiłam.

Może część osób nie uzna tego za piekielne, ale dla mnie to nieczysta zagrywka.
Po pierwsze straciłam czas na "lekcję", która mimo moich wysiłków się nie odbyła (Jurka nie szło zagadać).
Po drugie, pomimo mojej niechęci, próbował mi wcisnąć produkty, których nie potrzebuję i na które mnie nie stać.**
Po trzecie wykorzystał mojego kolegę (okłamując go wcześniej, że jestem zainteresowana spotkaniem), żeby znów ukraść mi trochę drogocennego czasu.***

Że zacytuję klasyka: "Chyba nie pozdrawiam".

* nie lekarzem medycyny. A "dr" przed nazwiskiem nie znaczy, że ktoś się zna na leczeniu!
** argumentem Jurka, że przecież niekonwencjonalne leki MUSZĄ być horrendalnie drogie była m.in. wiedza, jak ciężko pozyskuje się aloes. Nie kwestionuję, ale ciekawa jestem ile litrów aloesu Jurek w życiu pozyskał.
*** argumentem moim, dlaczego "tracę" czas na piekielnych nad ranem jest, że właśnie skończyłam pisać pracę zaliczeniową. I tak nie pośpię.

ludzie

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 104 (178)
zarchiwizowany

#62192

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Znów historia, jak to z rodziną dobrze wychodzi się jedynie na zdjęciu.

Mam przyjaciółkę, która niedawno postanowiła szukać szczęścia za granicą. Razem z mężem wyjechali parę miesięcy temu, zostawiając w Polsce swojego psa. Pod opieką, naturalnie.
Pieska odwiedza jedna "ciocia", która mieszka z nim przez płot i przezeń również do niego gada ;) Ale żeby nie obraczać jej całościowo odpowiedzialnością, przyjaciółka poprosiła mnie, cobym zaglądała i ja do niego.
Dodam, że pies ma wybieg ogrodzony, dobre, przestronne schronienie, świeżą wodę i suchej karmy nasypane pod sufit (z zalecenia weterynarza jest na "suchej" diecie, nie pytajcie, nie znam się - "ciocia" daje mu coś domowego czasem, ale nigdy jedzenie z puszki).
Ilekroć zaglądałam do niego był przeszczęśliwy i wyglądał bardzo zdrowo (mogę się nie znać, ale chore zwierzę nie miałoby tyle energii i radości z próby powalenia mnie na plecy). Niezbyt często musiałam uzupełniać miski z jedzeniem i wodą, gdyż "ciocia" się sumiennie wywiązywała z obowiązku.
Jednak ktoś usilnie zgłaszał do TOZ-u, że zwierzę w katastrofalnych warunkach przebywa. Widziałam kartkę na drzwiach, którą zostawiono, zadzwoniłam, wyjaśniłam czemu sam siedzi i sprawy nie było. Bo jednak nie szło się do czego przyczepić. Brak towarzystwa - zgadzam się, pies się nudzi i tęskni. Ale Pani z TOZ-u nie dopatrywała się innych przewinień, poprosiła jedynie, cobyśmy się raz wybrały do niego razem. Nie widziałam przeciwwskazań.
Pewnego dnia jednak dostaje telefon od przerażonej przyjaciółki zaalarmowanej przez "ciocię", że pies zdycha, policja jedzie już na miejsce (?) i w ogóle armagedon.
Choć wyszłam co dopiero ze szpitala jadę prędko zobaczyć co się dzieje. W powijakach (tak nazywałam opatrunki na nogach) kuśtykam do pieska i widzę, że faktycznie źle się czuje. Pierwszy telefon do przyjaciółki: rzeczywiście jest źle. Drugi do TOZ-u, coby Pani przyjechała z odsieczą.
Zachodzę na parking i widzę radiowóz. Panowie policjanci odpytali, popisali, pokręcili głowami i odjechali usłyszawszy ode mnie zapewnienie, że biorę na siebie odpowiedzialność za psa. W międzyczasie pojawia się kuzyn mojej Przyjaciółki. Niby grzecznie, ale dość nachalnie przekonuje mnie, jak to moja Przyjaciółka na śmierć głodową pieska zostawiła, że on nie ma kontaktu z nikim, kto by się nim zajmował itd. Krew się we mnie zagotowała, bo ani razu do tej pory się psem nie zainteresował, z Przyjaciółką moją faktycznego kontaktu nie utrzymuje, a tu nagle na ratunek przybywa. W każdym razie olałam go (jak i Panowie policjanci, którzy ledwo spojrzeli w stronę psykacza), więc sobie poszedł.
Sama zostałam tylko na chwilę, bo zaraz Pani z TOZ-u się pojawiła. Oczywiście udałyśmy się natychmiast na oględziny pieska, który już nieco humoru odzyskał. Pani ogląda, marszczy czoło, konsultuje się telefonicznie z doświadczonym weterynarzem i orzeka, że pies na pewno został podtruty! Szczęściem widać, że wymiotował. Zostajemy z nim na dłuższą chwilę, coby mieć pewność, że do kliniki brać go nie trzeba.
I faktycznie, za chwilę pies już całkiem raźnie zaczepia mnie za bandaże, co się w tym zamieszaniu poodwijały. Zbieramy się stamtąd, po czym jadę do psa jeszcze tego samego dnia i następnego. Pies zdrów do dziś, jak gdyby nigdy nic.
Cóż w tym piekielnego? No niby nic, pies mógł zeżreć ślimaka czy co tam znalazł w ogrodzie... Ale sprawa wyklarowała się, gdy podpytałam Przyjaciółkę o kuzyna.
Intrygowało mnie, że się pojawił, przecież sama mi mówiła, że kontaktu nie mają, choć mieszkali niedaleko.
Otóż kuzyn został wykluczony, jego zdaniem niesłusznie, z testamentu wspólnego przodka i ominął go spadek, nad czym obecnie mocno ubolewa. Postanowił się zatem zemścić.
Po długich rozmowach z TOZ-em okazało się, że tak, zgłoszenia przybywały od niego, ale zaprzestał dzwonienia, gdy okazało się, że TOZ nie ma tam faktycznie nic do roboty, bo pies cały i zdrowy, i wszystko zapewnione ma.
Tak. Póki pies był zdrowy, nie można było pociągnąć do odpowiedzialności właścicielki...
Skąd moja pewność, że to on jest sprawcą? Bo nikt do niego nie dzwonił z informacją, że pies jest chory, a jednak pojawił się na miejscu "z misją ratunkową". Dlaczego sprawa nie trafiła na policję? Bo świadków i dowodów nie ma, a nasze domysły nie są nawet poszlakami.
Tak bardzo się cieszę, że wszystko skończyło się dobrze dla pieska. A przyjaciółce serdecznie współczuję.

rodzina

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 214 (294)

1