Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

matias_lok

Zamieszcza historie od: 14 lipca 2012 - 20:25
Ostatnio: 14 maja 2020 - 0:29
  • Historii na głównej: 6 z 10
  • Punktów za historie: 4973
  • Komentarzy: 573
  • Punktów za komentarze: 3001
 

#67974

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia z piątku ale jestem pewna - będzie ciąg dalszy.

Godzina 6 rano. Idę w kierunku przystanku autobusowego do pracy. Myśli już około weekendowe, gdy na CHODNIKU, który prowadzi do przejścia dla pieszych, wymija mnie dość szybko jadący skuterek. Skuterek w stylu promocja w markecie za 1500zł. Prowadzi Pan po 40-tce bliżej 50-tki z niebieskim plecaczkiem.* Przy przejściu dla pieszych czerwone światło - ja czekam na zielone, a Pan na tym skuterku jak gdyby nigdy nic włącza się do ruchu.

Lekki szok z rana, ale myślę sobie - "okej, pewnie zaspał i skraca sobie wyjazd z osiedlowej uliczki".

O jakże się myliłam.

Wracam już po pracy, ta sama droga, godzina wczesnopopołudniowa. Idę sobie tym samym chodniczkiem i co? I ten sam pan w ten sam sposób skraca sobie drogę tym chodniczkiem osiedlowym jadąc tak 40km na godzinę, dobrze że dałam radę uskoczyć w bok, bo by mnie staranował.
Serce wali jak młot, a ten jak gdyby nigdy nic pierdzi dalej swoim postrachem szos (chodników).

Szlag mnie trafił, ale patrzę, że parkuje na parkingu przy bloku, do którego chodniczek prowadził.

Podchodzę więc do Pana i pytam (byłam wkurzona)

- Czy Pan do reszty zgłupiał, żeby chodnikami się wozić?
Pan zrobił się czerwony i w te słowa do mnie:
- Mój skuter i będę sobie nim jeździł jak mi się podoba.
Odpieprz się głupia babo. Postukał się w czoło i spiesznym krokiem uciekł do klatki.
Jutro poniedziałek i coś czuję, że spotkam się z tym panem znów.

A ja się pytam, czy to ja jestem przewrażliwiona, czy to już jednak przegięcie, żeby skuterkiem sobie pomykać jak popadnie jakby to był składak?

* Opisałam skuter dość dokładnie z uwagi na fakt, że pewnie posiadacz nigdy w życiu nie prowadził nic poza rowerem i kupił skuter po taniości, pana opisałam z reguły na fakt, że jednak nie był to jakiś smarkacz tylko - zdawałoby się, bardziej ogarnięta osoba.

debile na skuterach

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 288 (338)

#66766

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przyjdź do pracy z anginą. Kategorycznie zabroń innym pracownikom włączyć klimatyzację lub otworzyć okno, bo ci zimno przy 30 stopniach...

1. Pracujemy w tzw openspace, czyli biurko, w biurko jakieś 30 osób. Takie przychodzenie z zakaźną chorobą do biura tego typu skutkuje zarażeniem przynajmniej części współpracowników (siedzisz koło chorej osoby przez 8godzin w zamkniętym obiegu powietrza). W zimie przypadek był podobny i wręcz widać było, które biurka idą na zwolnienie i skąd choroba się roznosi (takie kółeczko dookoła pierwszej zarażającej jednostki).

2. Osoba, wspomniana w historii, miała wysoką gorączkę, dreszcze, ból gardła (od rana się skarżyła) - typowe objawy anginy, która zaczyna się nagle. Z mojego doświadczenia wynika, że bardzo łatwo się nią zarazić, zwłaszcza w upalne dni (paradoksalnie).

3. Angina jest często bagatelizowana, ale nie leczona może powodować sporo powikłań, w tym nabyte wady serca czy niewydolność nerek, dlatego lepiej jednak odpuścić i pójść do lekarza.

4. Pracujemy w takim dziale, że nie mamy kontaktu z klientem, ogarniamy pracę na zasadzie przydzielonych zadań, do których wykonania z grubsza wystarczy dostęp do komputera z internetem. Zatem znakomitą większość obowiązków w nagłych przypadkach można wykonywać w domu (np gdy zachoruje ci dziecko a goni deadline, albo źle się czujesz, nie chcesz zarażać a nie chcesz brać l4 na 2 tygodnie).

5. Kto pracował w oszklonym biurowcu, ten wie, że budynki tego typu bardzo szybko się nagrzewają i przy braku klimatyzacji czy otwartego okna już po godzinie 10 potrafi się zrobić w takim miejscu szklarnia. Efektem czego było to, że już po godzinie 11 czułam jak rowem spływa mi pot (ach, nostalgia za truskawkami w Holandii :D )

6. Osoba ta przez wielu pracowników była grzecznie wyganiana do lekarza, jednak twardy temperament nakazywał jej pracować pomimo choroby w japońskim stylu, z niestety nikłą wydajnością i sporą ilością błędów.

7. Efektem takiej pracy w chorobie jest to, że już dwie osoby są na l4 z powodu anginy ropnej, a kolejne 5 pewnie jutro nie przyjdzie do pracy lub będą zarażać. Zdrowi pewnie załapią się na pracujący weekend :)

8. Klimatyzacja została w końcu włączona, bo w moim zawodzie większość pracowników to faceci i można sobie wyobrazić jak ładnie pachniało w biurze, gdy 30 prawie osób zaczęło się sowicie pocić w jednym pomieszczeniu.

9. Przychodzenie do pracy w chorobie nie należy do mojego etosu dobrego pracownika (należny do niego wykonywanie swoich zadań tak, by w nagłych wypadkach nic się przeze mnie nie posypało), ale nie jest piekielne (może ktoś ma taką sytuację w rodzinie, że jednak te 50 czy 100zł mniej po pobycie na l4 to dla niego sporo, więc kumam). Piekielne było wymuszanie na innych pracownikach pracę w dyskomforcie przez swoją dolegliwość (jak zimno to można założyć bluzę, a świeże powietrze pomaga w szybszym dojściu do zdrowia).

mordor

Skomentuj (39) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 296 (414)
zarchiwizowany

#58517

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Przypomniała mi się taka historia, zasłyszana od znajomych z czasów studenckich:

Było to na pierwszym roku studiów, tuż po inauguracji pierwszoroczniaków. Kilkoro ludzi z roku jechało sobie autobusem na uczelnię. Ścisk, tłok, ogólny zaduch. Koledzy spieszą się na zajęcia z nie byle kim, bo z prodziekanem.
Po kilku minutach podróży wesołe rozmowy znajomych zakłóca starszy pan. Ubrany bardzo skromnie, przydługie, siwe włosy i broda, który chcąc przejść do kasownika zaczepił studentów.
- Przepraszam, czy mogliby mnie państwo przepuścić do kasownika?
- spieprzaj dziadu - odparł jeden z grupki, reszta zaczęła się śmiać.
Pana widocznie to dotknęło, ale udał się w innym kierunku.

Jakież było zdziwienie studentów, gdy na pierwszych zajęciach, prodziekanem okazał się być starszy człowiek z autobusu. Przywitał wszystkich studentów, jednocześnie zwracając się do grupki opisanej w historii:
- A z Państwem, to już miałem "przyjemność" się poznać.

Podobno nie był bardzo złośliwy dla nich, ale też bardzo formalny i tamta grupka studentów ciężko miała u niego z zaliczeniem.

uczelnia

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 398 (478)

#58370

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Nie lubię historii o najmie mieszkań, bo mam do nich bardzo osobisty stosunek.
Tym bardziej denerwują mnie dyskusje na jego temat w komentarzach, które uwidaczniają nieznajomość prawa w tym zakresie i mylne, bardzo roszczeniowe podejście przez właścicieli do mieszkań, które wynajmują. W komentarzach często przewijają się głosy, o najemcach nierobach, którzy czyhają tylko na piękne i drogo wyremontowane mieszkanko, by zaraz zamienić je w chlew, albo latami nie płacić mieszkania i lawirować pomiędzy wyrokami sądowymi. Zaś sami właściciele, są biednymi i uczciwymi istotami, których notorycznie się oszukuje.

Z racji swojego wieku i doświadczenia życiowego, przyszło mi wynajmować kilka obcych kwater i przyznam, że z punktu widzenia najemcy - uczciwych właścicieli mieszkań jest chyba jeszcze mniej, niż uczciwych najmujących. Oto kilka moich doświadczeń w zakresie najmu:

* Pierwsza przeprawa, to poszukiwanie lokum. Podam kilka historii z autopsji i z doświadczeń bliskich mi osób.

1) Notoryczny śmietnik w wynajmowanym mieszkaniu. Przeszukując oferty, spotykamy zdjęcia ładnych i wygodnych mieszkań, w których będzie nam się żyć wygodnie - w końcu płacimy nie małe pieniądze (często przewyższające wypłatę kasjerki z marketu) i mamy prawo wymagać. Umawiamy się na spotkanie i co ukazuje się naszym oczom?
- stare, potargane tapety, po poprzednim najemcy, nie wymieniane przez dekadę. Właściciel tłumaczy się, że poprzedni lokatorzy nie dbali etc. Pytanie - po co jest wam kaucja? Przecież wiadomo, że po 5-8 latach najmu takie rzeczy jak tapeta, czy farba nie będą wyglądały na nowe. Po to jest kaucja, żeby takie odnowienia zrobić na własną rękę przed najmem kolejnej osobie, albo wymusić na poprzednim lokatorze taką modernizację. Natomiast z reguły, wygląda to tak, że dostajemy w najem stare, syfskie ściany, które wypada samemu zrobić przed zaproszeniem gości, w dodatku opłacić w całości kaucję - i najlepiej po okresie najmu, wytapetować to mieszkanie jeszcze raz, bo najemca zacznie bić pianę, że kaucji nie zwróci - najczęstszy powód.

2) Ukrywanie niewidocznych gołym okiem wad mieszkania, które to powodują dyskomfort mieszkania w nim i całkowite olewanie próśb lokatora o naprawę takich zaległych modernizacji. Sama spotkałam się z mieszkaniem, któremu właściciel ktoś zrobił piękny lifting - lamperie na ścianach, drogie meble, piękna kuchnia w zabudowie, parkiet. Wszystko pięknie. Tylko nie wspomniał o tym, że podczas zimy w mieszkaniu panuje temp. niewiele wyższa od tej za oknem (całkowity brak ocieplenia ścian budynku, oraz zabudowany, nie widoczny szyb gospodarczy, który prócz płyt nie jest niczym zabezpieczony) i potrafi dojść do minusowych temperatur, ani o tym, że właściwie szyb wentylacyjny jest zaraz obok pieców węglowych sąsiadów i gdy tamtym taki się troszkę zatka, to nam przez wentylacje wparuje cały ten czad na mieszkanie - no przecież takie informacje wcale nie są istotne, co nie? Ale w przypadku natychmiastowej wyprowadzki - kaucji nie zwróci, i jeszcze poczuje się oszukany.

Ktoś z bliskich mi znajomych wynajmował ładne mieszkanie, blisko 1500zł odstępnego, tylko właściciel zapomniał wspomnieć o tym, że cyklicznie w okresie letnim, do mieszkania wprowadzają się niechciani lokatorzy w postaci prusaków, bo spółdzielnia olewa eliminację gniazda gdzieś w pionie. Właściciel jest zaś na tyle uczciwy, by takie mieszkanie nająć rodzinie z maleńkim dzieckiem.

3) Ukrywanie faktycznych opłat najmu. Po to pytam na wstępie, ile wynosi odstępne, czynsz, media itp. Żeby przekalkulować sobie czy na dane mieszkanie mnie stać i już na wstępie wykreślić te nieruchomości, na które mnie nie stać. Notoryczne jest podawanie w ogłoszeniu odstępnego parę stów niższego, i niższego czynszu, by ogłoszenie znalazło się na górze sortowania. Natomiast przy oglądaniu okazuje się, że mieszkanie nie jest w cenie 1000zł z czynszem plus media (jak wg ogłoszenia i rozmowy telefonicznej) a 1000zł plus 500 do administracji, a ogrzewanie nie jest miejskie, tylko na prąd. No przecież 600zł w te czy wewte dla nikogo nie robi różnicy.

4) Umawianie się na oglądanie lokum podczas nieobecności dotychczasowych lokatorów. Zdarzyło mi się dwa razy. Wchodzę do mieszkania, względny bajzel, a pan tłumaczy, e tu mieszkają ludzie i tego nie będzie, a on ma klucze to umawia.
Z tego względu tuż po najmie wymieniam zamki.
NIE ŻYCZĘ SOBIE, ABY OBCY LUDZIE OGLĄDALI SKANSEN POD TYTUŁEM MOJE ZYCIE OSOBISTE. Od, taki drobny terytorializm.

Właściciele często burzą się, że jak to, on musi mieć dostęp do mieszkania w razie pożaru etc. Podczas pożaru lub innego zalania, nikt nie będzie cię pytał o klucze do lokum, tylko odpowiednie służby - straż pożarna/policja wyważą drzwi bez wielogodzinnego czekania na to, aż ktoś z kluczami łaskawie pojawi się na miejscu wypadku. Natomiast za zalanie odpowiedzialność ponoszę, jako najemca - ja, i jako osoba z umową najmu, to ja jestem odpowiedzialna za niezwłoczne udostępnienie lokum oraz za pokrycie szkody - ot, takie prawo.

5) Umieszczanie na portalach, w działach dotyczących najmu całego mieszkania oferty najmu jednego pokoju. Szczerze mnie to denerwuje i utrudnia normalne przeglądnięcie dostępnych ofert. Właściciele - skoro jestem w rubryce z najmem mieszkania dwupokojowego, to znaczy, że chcę nająć mieszkanie z dwoma pokojami, a nie miejsce w pokoju dwuosobowym (z obcym człowiekiem) i żadna cena, ani atrakcyjny wygląd mnie nie skuszą, a tylko utrudnią przeglądanie tego, czym jestem względnie zainteresowana.

6) Brak dokumentacji, świadczącej o regularnej konserwacji pieca gazowego. Mieszkam w Krakowie, gdzie w okresie zimowym słyszy się o kilkunastu śmierciach z tytułu zaczadzenia na mieszkaniu. Dla mnie absolutną podstawą jest udostępnienie obcej osobie za opłatą miejsca, gdzie ta osoba ma prawo żyć bez obaw o własne życie. Stare piece konserwuje się raz na rok a uprawniony do tego serwis wystawia zaświadczenie i daje naklejkę na piec.
Osobiście nie spotkałam się z tym NIGDY, aby przy oglądaniu właściciel pochwalił się takim papierkiem i musiałam negocjować taką konserwację na jego koszt przed najmem.

7) Oferowanie mieszkania, którego stan techniczny jest gorszy od meliny pijackiej. Zdarzyło mi się wleźć do mieszkania, w którym za łazienkę, robiło wydzielone z dykty pomieszczenie, ze starym, brudnym ustępem, wanną sugerującą kąpiel ekipy remontowej i zasłoniętej brudną ścierą, przenośną kuchenką na butlę, robiącą za piec w kuchni, Meblami sugerującymi zainteresowanie zbieractwem z osiedlowych śmietników, zatęchłym smrodem kurzu i pleśni, oraz sparaliżowaną babcią w jednym z pokoi za przystępną cenę 2k plus media miesięcznie + 2k kaucji. Stwierdzam, że ludzie nie mają wstydu. Zachwalaniom pana nie było końca.

* okres najmu mieszkania

1) AGD. Staram się ciąć koszty najmu i nie narażać się na straszliwe koszta remontów w razie, gdyby mi się coś popsuło, toteż poszukuję mieszkań w przeciętnym standardzie. Wynajmowałam swego czasu mieszkanie. Całkiem ładne, jasne, czyste i ciepłe. Problem polegał na tym, że sprzęt agd był co najmniej o dekadę starszy ode mnie - ale działał. Jak działa, to spoko, najmujemy. Po około 3 miesiącach zepsuła się pralka - ot, robię sobie pranie, a tu cyk, zwarcie, dymi i pralka nie działa. Już machnęłam ręką na kilka ciuchów, które poszły do wywalenia (widziały gały, co brały) i dzwonię do właścicielki poinformować o trupie na jej włościach. Informuję zatem, że w najbliższym czasie będę rupiecia wymieniać.

Po chyba dniu, dostałam długiego maila z opisem wymagań, co do tego, jakie to fajne pralki widziała - w granicach 1300-1400zł. Nie powiem, troszkę zgłupiałam. Dlaczego? Ano dlatego, że dostałam do dyspozycji zabytek prl, który z górą wyceniłabym na 150zł z transportem i nie oczekiwałam niczego lepszego. Poczuwałam się do obowiązku wymiany sprzętu, ale już nie bardzo leżało w moim interesie wymienianie Pani na własny koszt starego agd - na nowe z gwarancją. Napisałam więc o tym i nadmieniłam, że znalazłam już nieco nowszą, używaną praleczkę za 200zł, która jest sprawna i jeśli chce taki lepszy sprzęt, to nie widzę problemu - może mi taki kupić, ja jej te 150-200zł dorzucę. 15 minut później dzwoni mi telefon i Pani wielce obrażona i zaaferowana sugeruje mi, że chcę ją oszukać i najpierw niszczę jej mienie a potem chcę się wymigać od konsekwencji.
Więc tłumaczę Pani, że w takiej sytuacji, to ja czuję się naciągana, bo niby dlaczego mam płacić 1300zł za zepsucie sprzętu, który był wart maksymalnie 200zł. Troszkę się zapowietrzyła, ale następnego dnia odpuściła i zgodziła się na wymianę pralki na taką, jaką znalazłam.

W ogóle uważam, że wymiana sprzętu pogwarancyjnego powinna leżeć po stronie właściciela i lokator nie powinien być tym obarczany. Dlaczego? - ano dlatego, że po pierwsze nie wiem, jakie były losy sprzętu przed moim panowaniem na włościach i nie mam znacznego wpływu na to ile taka stara pralka/lodówka podziała jeszcze, a wiadomo, że używany sprzęt z czasem niszczeje bez względu na to, jak bardzo byśmy nie dbali. Natomiast właściciel dostaje już na tyle dużo odstępnego, że tego typu naprawy/wymiany powinny się odbywać na jego koszt (o ile sprzęt nie został zepsuty celowo - mowa o awarii wynikającej ze starości/normalnego korzystania ze sprzętu). W końcu płacę nie małą kasę za możliwość mieszkaniu w jego własności.

2) Chyba najgorsza piekielność ze wszystkich. Wchodzenie pod nieobecność do mieszkania, które się najmuje.
Ja doskonale rozumiem, że mieszkanie jest waszą własnością, ale do jasnej, ciasnej - płacę wam kasę za to, by mieć gdzie mieszkać, w spokojnych, godnych warunkach, gdzie będę czuć się bezpiecznie i swobodnie będę mogła po nim paradować w bieliźnie np. (gdyby mi nie przeszkadzały naloty i obecność obcych, to najęłabym stancję w gąsienicy, pokój w akademiku czy co tam jeszcze za 1/5 tego, co muszę płacić).
Historia właściwa: w sumie ta sama kobieta, o której mówiłam przy okazji agd postanowiła mnie odwiedzić. Problem polegał na tym, że pora była dość późna, okres zimowy (jakoś przed świętami) a ja korzystając z urlopu postanowiłam troszkę sobie odpocząć i przed ferworem walki świątecznego szaleństwa zażyć małego sam na sam w mieszkaniu. Akcja właściwa - godzina 3 w nocy, a z objęć morfeusza budzi mnie zgrzyt drzwi do pokoju, w którym zasnęłam na kanapie podczas oglądania jakiegoś filmu. Nawpół przytomna widzę w ciemnych drzwiach zarys czarnej jak noc sylwetki ludzkiej. Ilość adrenaliny, wydzielonej przez organizm, można porównać chyba tylko do skoku ze spadochronu - bez spadochronu. Więc w ułamku sekundy podniosłam się na równe nogi i zaczęłam wrzeszczeć. Zapala się światło, a w drzwiach stoi właścicielka, bardzo przeprasza za najście i tłumaczy, że myślała iż wyjechałam na święta, a w mieszkaniu leżą jakieś jej książki, które chciała sobie zabrać.

Lęk przerodził się w złość i w dość ostrych słowach powiedziałam pani, że przegięła, bo mogła się umówić rano, zadzwonić, zapytać - cokolwiek, a nie włamywać mi się na mieszkanie! Już co tam stres. Ale wyjeżdżając, zostawiam w końcu na mieszkaniu dobytek swój: drogi komputer, telewizor, masę gadżetów, ciuchy, bieliznę, kilka mebli, swoje pamiątki, biżuterię - i za kwotę najmu, MAM PRAWO, oczekiwać, że podczas mojej nieobecności te rzeczy nie tylko będą bezpieczne, ale też nikt nie będzie sobie ich macał, oglądał, dotykał. Bez względu na to, czy ta osoba ma prawo własności do lokalu czy nie.
Pomyślcie sami - czy życzylibyście sobie wizyty kogoś spółdzielni podczas waszej nieobecności, albo bez zapowiedzi i zgody, w środku nocy podczas gdy śpicie? Dla mnie taka wizja jest po prostu upiorna.

3) Kaucja. Zazwyczaj opiewa na niebagatelną sumę, równą jednomiesięcznego odstępnego, czasem wraz z czynszem, powiedzmy, że jest to 1000zł.
Przy pierwszym miesiącu mamy więc do zapłacenia 2tysiące złotych, plus czynsz - powiedzmy 400zł.
2400zł to są bardzo duże pieniądze, ale rozumiemy, że to na poczet zniszczeń/braku uregulowań za czynsz etc. Okej. Raz na te parę lat idzie te pieniądze zorganizować, ale co w przypadku, gdy musimy wynieść się na JUŻ (strata roboty, choroba, brak dogadania się z właścicielem, zmiana planów życiowych etc?). Ano rozwiązujemy umowę z okresem, jaki tam mamy wpisany (zazwyczaj 3mc), szukamy sobie innego lokum i liczymy, że przy oddaniu kluczy, właściciel zapłaci nam kaucję (w końcu nic nie zniszczyliśmy w mieszkaniu, ani z niczym nie zalegamy, a daliśmy znać na tyle wcześniej, żeby właściciel mógł sobie te pieniążki zorganizować), dzięki czemu, będzie na kaucję z nowego mieszkania, albo na dołożenie się rodzicom do mieszkania podczas szukania pracy.

A jak to wygląda w praktyce?
Ano tak, że po uregulowaniu mediów z liczników, oddaniu kluczy, podpisaniu przez strony protokołu zdawczo-odbiorczego (jak chcesz mi nająć mieszkanie, to poproszę o dokładne spisanie rzeczy, które na mieszkaniu są z opisem, w jakim są stanie i przy rozwiązaniu umowy przejdę się z Tobą po tym mieszkaniu pokazując z osobna każdą rzecz. Nie bawię się w zdjęcia i udowadnianie, co się zniszczyło, co zginęło i tak dalej), i oczekiwaniu na transport rzeczy następuje krępująca chwila, gdy lokator ma czelność wypowiedzieć proste zdanie - "to proszę o zwrot kaucji". Zazwyczaj w tym momencie okazuje się, że coś w mieszkaniu jest nie tak (jakiś mało ważny szczegół, który istniał już przy podpisywaniu umowy) lub jakaś inna absurdalna wymówka, która uniemożliwia oddanie nam niezwłoczne kaucji. Np "ja nie wiem, czy niczego nie zepsułaś/wyniosłaś" - przecież można sprawdzić teraz, jest inwentaryzacja rzeczy, można se wszystko włączyć, pomacać, nie bronię. Na końcu okazuje się, że kasy nie ma i nie będzie do 10-tego.
Panu/pani właścicielce udaje się nas oszukać, a nam zostaje jedna wypłata, konieczność zapłacenia transportu, czynszu z kaucją u kogoś innego i liczenie na to, że zapasy jedzenia, które mamy, starczą nam do 10-tego oraz na to, że kaucję odzyskamy.
A zazwyczaj musimy sprawę kierować do sądu, lub wydzwaniać do dłużnika, prosząc jednocześnie rodzinę o pożyczkę, bo nie mamy co jeść (mimo, że nie zarabiamy źle, a to już wygląda żałośnie dla postronnych)

4) Wpierniczanie się w prywatne sprawy lokatora. Ja rozumiem uprzejmość i dbałość o dobre imię lokum, które się posiada. Jednak pytanie dorosłej kobiety o to, kto nocował/był u niej w ostatnim miesiącu, pytanie, czy puściło się księdza po kolędzie (bo w mieszkaniu zawsze się puszcza itp) czy pytanie, dlaczego firanki są zmienione, a bibeloty po właścicielu - schowane do szafy, są mocno nie na miejscu.

5) Wypowiadanie najmu w trybie natychmiastowym bez rozsądnej przyczyny. Był to jeszcze okres, gdy najmowałam stancje co prawda, ale sprawa jest na prawdę piekielna. Mieszkałam na stancji prawie rok. Wrzesień - gorący okres dla rynku mieszkaniowego w mieście studenckim. Miesiąc wcześniej przedłużyłam umowę najmu z niezmienioną kwotą. Ale pan właściciel przekalkulował, że właściwie mój pokój mógłby nająć 2 osobom za więcej, więc w połowie miesiąca powędrował do mnie z informacją, że do końca września mam się wynieść.
Byłam w szoku. 2 tygodnie na znalezienie czegoś normalnego, w ludzkiej cenie w tym okresie graniczy z cudem. Ja na umowie mam jak byk - miesięczny okres wypowiedzenia, a to i tak w sytuacji, gdybym zawaliła płatności, niszczyła mienie lub zakłócała porządek. Widzimisię właściciela, to nie jest dobry powód do tego typu zagrywki, o czym pana poinformowałam.
Nie chciałam robić mu problemu, jednak jestem wyczulona również na swój interes i zaproponowałam miesięczny okres wypowiedzenia. Pan zaproponował, że przecież mogę wynieść się do rodziców i stamtąd poszukać mieszkania. Tak, 300km w jedną stronę, szukać mieszkania, chodzić na uczelnię i do roboty. Nie widziało mi się takie rozwiązanie i wtedy też odkryłam bardzo dobrą instytucją, jakim jest radca prawny. Opłaciłam usługę i wraz z prawnikiem wytłumaczyłam Panu, jakie mam prawa i że nie żądam w takiej sytuacji czegoś, co choćby ocierało się o krawędź legalności. Pan zmiękł, rozstaliśmy się w zgodzie. A ja przestałam oszczędzać na stancjach.

6) Przy rozmowie telefonicznej od razu pytam, czy na mieszkaniu wolno trzymać zwierzęta. NIE ukrywam tego, mam jedno stworzenie z sobą od lat i nie mam zamiaru się go pozbywać. Część właścicieli od razu sobie nie życzy - ich prawo, część nie widzi problemu podczas rozmowy, a przy oglądaniu, jednak sugeruje, żeby swego wieloletniego przyjaciela oddać do schroniska, bo może coś tam poniszczyć. Dla mnie jest to piekielne. Ciągnąć obcą osobę, na drugi koniec miasta, tylko po to, aby powiedzieć mu, żeby pozbył się swego pupila jest bezczelne i chamskie. Ja niczego nie ukrywam, wiem, jakim zwierzęciem jest kot, co potrafi zrobić z tapetą, czy tapicerką i mam świadomość tego - że w razie czego, będę musiała za zwierzątko zapłacić. Ale skoro mam je od lat, to jako dorosły człowiek zdaję sobie sprawę z tego, jakie szkody umie narobić kot i ponoszę za to odpowiedzialność. Nie ma co oczekiwać, że nagle zachce mi się pozbyć członka rodziny, na rzecz fajnej, nowej tapety. Szkoda czasu.

Wyszło długo. Nie liczę na pozytywne oceny. Zależało mi tylko na naświetleniu sprawy "z drugiej strony barykady".
Jestem lokatorem uczciwym. Nie spóźniam się w zapłacie z mediami i czynszem. Gdy mam drobny problem finansowy, to staram się mu zapobiec, bez sprawiania kłopotu właścicielowi. Lubię mieszkać w czystym, zadbanym mieszkaniu, więc normą dla mnie jest okresowe tapetowanie/malowanie mieszkania. Jestem estetką, więc jakieś stare bibeloty - zazwyczaj chowam do pudła (nie poginie) i zazwyczaj wymieniam drobne elementy wystroju, takie jak firanki, okrycia na te, odpowiadające moim gustom. Regularnie sprzątam i nie urządzam libacji alkoholowych (ale uważam, że nie muszę informować właściciela o tym, że mam zamiar zaprosić do siebie kilku znajomych, albo że mama chce u mnie zanocować). Płacę sporo jak na mój gust. Za takie pieniądze można utrzymać 3 własnościowe mieszkania, więc wymagam od właściciela takiej samej uczciwości i szacunku do mojej osoby. To chyba niewiele.

mieszkania

Skomentuj (83) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 626 (934)

#41553

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ta historia, którą dzisiaj opowiem, jest najbardziej piekielnym zdarzeniem, które mi się przytrafiło. Zaręczam, że jest w 100% prawdziwe i sytuację ratuje tylko pomoc rodzinna, bez której nie wiem, co by się wydarzyło.

Na wstępie: od kilku lat jestem cukrzykiem. Jest to choroba cywilizacyjna i niestety zapaść na nią można bez względu na to, czy pochłania się duże ilości słodyczy czy też nie. W moim przypadku jest to obciążenie genetyczne – mniej więcej co trzeci w mojej rodzinie jest diabetykiem. Na szczęście przy zdrowej diecie i stylu życia można z tą chorobą normalnie funkcjonować.

Cała historia miała miejsce dwa lata temu w zimie. Okres chorób i przeziębień. Ja – na moje nieszczęście – zachorowałam na dość ostrą anginę, co przy cukrzycy jest dodatkowym problemem, bo trzeba łykać antybiotyki i inne pierdoły. No nic, zapisane leki, leżenie w domu i prośba do rodziny, żeby zaglądali co jakiś czas – generalnie pełna troska.

Chyba 4 dzień choroby, wstaję rano z łóżka i czuję, że dzieje się coś naprawdę dziwnego – pomimo wzięcia dawki insuliny po śniadaniu, czuję że po prostu „lecę” (stan tak zwanej hipoglikemii – ostry niedobór cukru - niestety niektóre leki powodują zmniejszone wchłaniania cukru, a to już jest bardzo groźne) - bez chwili wahania dzwonię po pogotowie (nawet wciśnięcie na szybko czegoś słodkiego nic nie dało). Mieszkam sama, a taki wstrząs często kończy się śpiączką. Przerażona zdążyłam tylko podać adres i szybko nakreślić sytuację (że mieszkam sama, biorę leki, do tego jestem cukrzykiem i mam objawy hipoglikemii i tracę przytomność). Na tym moja świadomość się skończyła.

Obudziłam się dopiero kilka dni później w szpitalu. Mój brat, po kilku nieodebranych ode mnie telefonach zaniepokoił się i wparował do mieszkania, wyważył drzwi i wezwał pogotowie.

Co usłyszał?
Że ekipa była zeszłego dnia, ale nikt nie otwierał, myśleli, że to żart i sobie pojechali.
A ja leżałam nieprzytomna około 30 godzin sama w mieszkaniu, na podłodze.

Naprawdę nie wiem co by się stało, gdybym mieszkała sama w obcym mieście i nie miała w nim żadnej rodziny, która podjęłaby tak radykalne kroki.

mrok

Skomentuj (38) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1196 (1268)

#39268

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Czytając historię caffe http://piekielni.pl/38610, o piekielności ludzi gdy oferujemy coś za darmo, dodam kilka swoich przypadków.

Jakiś czas temu pozbywałam się starego odtwarzacza mp3. W skrócie 1GB pojemności, czytnik kart mikro SD (więc można rozbudować do 3GB), radio, dobra jakość. Na allegro dostałabym za niego 20-30zł – widoczne ślady użytkowania, jakieś zadrapania i otarcia – nie za wiele i raczej nie jest wstyd wyciągnąć z kieszeni, ale w sytuacji gdy nowy tego typu sprzęt chodzi po 50zł, jest to sprawa definiująca znacznie jego wartość materialną na rynku wtórnym.

Nie chcąc się bawić w wystawianie aukcji, robienie zdjęć, wysyłanie i czekanie na przelewy, wystawiłam ogłoszenie na znanym portalu z drzewkiem w nazwie, że oddam za darmo. Dodałam w opisie, że obiekt jest używany i nie wygląda jak nowy. Dodałam parametry i fakt, że trzeba sobie kupić słuchawki (stare dawno się zepsuły, a takich dousznych normalny człowiek raczej nie chciałby nosić po kimś). Ogłoszenie wystawione, ja siedzę w pracy i zasuwam.

Przez cały dzień miałam może z 3 telefony, większość ludzi wysyłała sms-y. No ok, takie czasy.

Kilka piekielnych sytuacji:

Pierwszy telefon [P]:
[P] No siema, to ogłoszenie dalej aktualne?
[J]a Póki co, tak.
[P] A jakiej to jest firmy, bo ja mam ajfona i szmelc mi niepotrzebny!
(Trochę zdębiałam, bo podałam dokładne dane sprzętu. Poza tym sądziłam, że raczej zadzwonią osoby, które nie stać na taką zabawkę, a to w sumie fajny gadżet. Nie wiem, gościu chciał się pochwalić, że ma tego ajfona czy jak).
[J] To po co pan dzwoni, skoro ma pan na czym słuchać muzyki?
[P] A tak, opyli się na allegro.
[J] No to w takim razie nie ma mowy.
[P] A spier**laj szmato!
Nikt mi łaski nie robi, więc się rozłączyłam i wracam do pracy.

Po krótkiej chwili dostaję sms-a od dziewczyny:
"Hej, ja bym chciała taką mp3-kę, bo jeszcze się uczę i mnie nie stać, więc bym się bardo cieszyła".
Myślę sobie, super. Spoko osoba, to czemu nie. Wiadomo, że jak się jest uczniem, to raczej pieniędzy się nie ma.
Więc piszę:
"To w takim razie o 18 na ulicy xxx koło y – dość znane miejsce w moim mieście, niedaleko którego pracuję" - sms zwrotny.
"Aaa, ja myślałam, że to wyślesz pocztą... tak to nie".
No nie, jeszcze będę za przesyłkę płacić i to jeszcze osobie z tego samego miasta!

Trzeci sms:
"To ja jestem chętny na telefon" (pomijam już fakt, że żadna z osób nie postanowiła się przedstawić).
Piszę:
"To nie jest telefon, tylko odtwarzacz mp3, oferta jest aktualna, proszę zgłosić się o 18 tu i tu"
Odpowiedź:
"Niestety ja pracuję, proszę przyjść tu i tu "serwis GSM""
"Niestety nie wchodzi w grę, oddaję do użytku nie na części, pozdrawiam"

Czwarta rozmowa.
Odzywa się jakaś młoda dziewczynka i pyta, czy oferta nadal aktualna. Mówię, że tak. Umawiamy się na daną godzinę w konkretnym miejscu. Czekam, 15 minut, 20, nic. Po pół godzinie czekania, odchodzę w siną dal.
Koło 22 sms:
"Sorry, że mnie nie było, ale mi coś wypadło, ale trzymaj dla mnie mp3, bo na pewno wezmę".
Kurde, można zadzwonić, nie? Wkurzyłam się, bo co to jest. No nic piszę niewieście, żeby się określiła kiedy może odebrać.
"Za tydzień tu i tu [centrum miasta]".
Pojawiam się za tydzień, spiesząc się z pracy. Dziewczyny znów nie ma. Piszę jej więc, że jednak nie oddam jej sprzętu, bo nie chce mi się już bawić. W godzinach późno wieczornych napisała tylko
"Pier**l się na ryj stara kur**o".

Tego też dnia dostałam sms-a od tego człowieka na początku (od „ajfona”):
"To masz jeszcze ten szmelc?"
Nawet nie odpisałam.

W międzyczasie zadzwonił ktoś inny. Umówiliśmy się, spotkaliśmy:
Czemu to takie używane, ja myślałam, że nowe...
No pisałam, że ma ślady użytkowania.
A to ja nie chcę.

W końcu mp3 odebrał chłopak, który jak się potem okazało słuchał podobnej do mnie muzyki i z wdzięcznością i radością przyjął mp3.

A ja mam pytanie.
Czy naprawdę myślicie, że robicie łaskę osobę, od której bierzecie coś za darmo? Pamiętajcie, że taka osoba nie ma obowiązku nic wam oddawać i to jest jej dobra wola, więc wypadałoby chociaż być grzecznym. Wiadomo, że nikt wam nic nie odda, na odsprzedaż ani osobie, która go olewa, albo zwyzywa.

ludzie

Skomentuj (32) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 782 (830)

#39271

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Razu pewnego szukałam pracy.
Zaraz po studiach. 3 lata doświadczenia w agencji reklamowej na stanowisku grafik – webdeveloper. (Ostatnie 3 lata miałam zajęcia 2x w tygodniu, przez resztę czasu szkoda było marnować i pracowałam w tej agencji właśnie te 3 dni, czasem w soboty albo popołudniu, jak było dużo roboty).
Po szkole przeniosłam się do większego miasta i szukam tam pracy.

Moje kompetencje – pełen pakiet programów graficznych, animacja 2d, podstawy 3d, a żeby było zabawniej php, xhtml i css. Znajomość dtp i takie tam, to dodatkowy atut. Dwa języki obce.
Rozsyłam "Cefałki z portfoliem" w różne interesujące miejsca.

Dzwoni do mnie rozgorączkowana pani (nie przypominam sobie, żebym cv wysyłała, ale okej, było na portalu więc może sobie przejrzała) i umawiamy się na spotkanie w filmie Piekło.
Wchodzę do lokalu.

Jakiś punkt ksero-cuda na kiju, ludzie latają w panice jak brojlery po ściółce.
Syf malaria na zapleczu, zakątek „socjalny” na spożywanie jedzenia, to klita pod schodami koło kibla, koszy na śmieci z brudną szafką obklejoną herbatą i stołeczek rozkładany.
Miejsce dla grafika to biureczko na antresoli, obstawione wszystkim - papierami, wizytówkami innym syfem. Zero tabletu. Zakaz trzymania kubka z piciem przy kompie.
Już miałam uciekać.

Wymagania: mySQL, php, pełne cięcie stron, maili, itp., znajomość praktycznie każdej technologii drukarskiej i przygotowanie POS, do tego skład, fotografia i chodzenie na uszach.
Prócz tego ostatniego nic nie było mi obce, więc pani zachwycona.
Na koniec rozmawiamy już w biurze szefostwa.
- Ma pani chłopaka?
- Co to za pytanie?
- Ma pani zamiar mieć dzieci?
- No na pewno kiedyś, ale nie powinna pani pytać, bo to niezgodne z prawem pracy.
Odpowiadam grzecznie, w duchu już wiedząc, że jeśli nie będzie jakiejś oszałamiającej stawki, to nie będę tam pracować.

Na koniec stawka:
1100zł netto z DWOMA sobotami w miesiącu. (Byłam oszołomiona) Wybuchnęłam pani w twarz śmiechem i dodałam, że żart jej się udał, po czym wyszłam. (W tamtych czasach kasjerce w dyskoncie ze zwierzątkiem w kropki płacili 1600zł).

Za tydzień dzwonili, czy przyjdę na dzień próbny. Nie przyszłam.

W kraju, gdzie popyt na wiedzę IT jest większy niż podaż, raczej nie oferuje się specjaliście stawki, która jest mniejsza od tej, którą płaci się niewykwalifikowanemu robotnikowi.

pracodawca

Skomentuj (50) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 500 (606)
zarchiwizowany

#39169

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Hej wszystkim.
Widząc, że sporo pojawia się tutaj historii piekielnych z gimnazjum dodam coś od siebie. Może nie będzie to taka stricte piekielna historyjka, ale ogólny obraz z punku widzenia osoby, która już dawno zakończyła etap edukacji, mieszka sama i sama zarabia na siebie.

Więc do rzeczy.
Należę do rocznika, który jako pierwszy został objęty nową ustawą o szkolnictwie, która zakładała powstanie gimnazjów. Dla wszystkich wtedy to był eksperyment – jak dla mnie, miał reagować na zmianę stylu życia ludzi (przeprowadzki) i możliwość nauki w bardziej sprzyjających warunkach z rówieśnikami. Jak wyszło, każdy wie. Ja trafiłam do dosyć porządnego gimnazjum na śląsku na nieszczęście, do chyba najgorszej klasy w całym roczniku. Było nas może 20 osób i z tego chyba 5 przykładało się do lekcji i chciało coś z niego wynieść więcej.

Ogólnym zwyczajem większości osób było wyszydzanie każdej piątki, która trafiła się za odpowiedź przy tablicy, klasówkę, czy kartkówkę. Samoistne zgłoszenie się do odpowiedzi było jednoznaczne z byciem kujonem klasowym – o dodatkowych referatach nawet nie wspomnę. Co z tego, w grupie tych beznadziejnych małolatów była piątka dzieciaków, które mimo wszystko lubiły się uczyć – dodatkowy język (mieliśmy darmowe, dodatkowe języki jakie tylko kto chciał – po zajęciach, francuski, niemiecki, hiszpański i zajęcia z łaciny) ja chodziłam na niemiecki – i bardzo dobrze. Dziś jako jedyna w pracy operuję tym językiem i często tłumaczę różne tam tekściki :)

Cała nasza piątka była odsunięta od reszty grupy i traktowana – źle. Częste obelgi i szyderstwa. Ja zawsze byłam dobra z historii, matematyki i fizyki. Zawsze dostawało mi się, za to, że jestem kujonem, że odstaję – tak samo jak zresztą. Najgorzej było na wf-ie. Podkładanie szynki do butów, wylewanie jogurtu na ubrania, zabieranie rzeczy – standard. Czasem nawet niszczono nam zeszyty. No chamstwo. Dodam, że nie byliśmy z wyglądu jakimiś kujonami w swetrach po babci i beznadziejnych strojach. Ot w wieku 13 lat woleliśmy jeździć na rolkach iść do kina, na lody czy na konwenty fantasy/manga-anime (właściwie początki w Polsce), niż chlać browara na murku, palić papierosów i uprawiać seks (pamiętam taką rozmowę dziewczyn w 2gim – dla mnie wtedy to było pojęcie abstrakcyjne). Nam sprawiało satysfakcje wziąć udział w konkursie, czy jechać na olimpiadę – to było fascynujące i sprawiało frajdę.

Przetrwałam to gimnazjum i poszłam do szkoły średniej, gdzie było wspaniale – najlepsza szkoła w mieście, super klasa, pełno przyjaciół. Wspomnienia do końca życia.

I teraz co w tym piekielnego. Dzisiaj nie mieszkam już w rodzinnym mieście, ale czasem uda mi się pogadać z tymi, co tam dalej mieszkają z czasów gimnazjum – i co? A to, że dwie laski zaszły w ciążę w wieku 17 lat, nie mają pracy ani męża i żyją z zasiłków. Trzech kolegów jest w więzieniu, większość nie ma pracy, albo wyjechała na jakieś truskawki gdzie są pomiatani. Mam nadzieję, że żałują tego, że nie chcieli się uczyć.
Jedna z moich koleżanek dzisiaj jest na praktyce lekarskiej, kolejna na aplikacji prawniczej, ja pracuję w branży IT jako grafik, ale również flashdeveloperem – nie powiem, powyżej średniej krajowej. Dwóch kolegów jest programistami w dużych firmach. Układa nam się świetnie i czasem sobie pogadamy o starych czasach w tym gimnazjum (potem, oprócz tych dwóch kolegów nasze drogi edukacyjne się rozeszły).

Pisze to do wszystkich tych gimnazjalistów, którzy uważają, że mała popularność w gimnazjum, uważanie go za kujona to najgorsza tragedia na ziemi. Pomyślcie w ten sposób – gimnazjum, to trzy lata, potem całe życie przed wami. Ja uważam że lepiej jest być kujonem/wyrzutkiem przez te trzy marne lata, niż potem wyrzutkiem społeczeństwa przez następne 60 lat. Najlepsze przyjaźnie zdobywa się wśród tych ludzi, którzy cenią nas takimi, jakimi jesteśmy bez względu na wszystko.

Pozdrawiam :)

gimnazjum

Skomentuj (36) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 131 (311)
zarchiwizowany

#35889

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia Maury: http://piekielni.pl/35865 przypomniała mi moją własną Piekielną sytuację w PKP.

Rzecz działa się jeszcze za moich czasów studenckich. Początek nowego semestru. Co ważne dla historii były to czasy, kiedy jeszcze funkcjonowały stare legitymacje z pieczątkami.
Po zakończeniu sesji szło się do dziekanatu po pieczątkę na semestr, natomiast datę pod pieczątką trzeba już było sobie samemu wypisać. Pech chciał, że o tym zapomniałam.

Wracałam właśnie do domu pociągiem, kupiłam bilet wszystko elegancko.
Pierwsza kontrola okej, druga okej. Do momentu, kiedy przyszedł na 3-ci obchód piekielny konduktor. (K)
K - Bilecik do kontroli. - Mówi ostrym tonem.

Ja wyciągam podbity już dwukrotnie bilet, oraz legitymację. Ten ogląda, patrzy.

K - Ta legitymacja jest podrabiana! Tu nie ma daty, pójdziesz teraz z nami na policję!
Ja cała już zestresowana, nie wiem, co mam zrobić, ale idę do pierwszego wagonu i tłumaczę reszcie obsługi. Że tylko zapomniałam wpisać datę i po sprawie, że jestem studentką, mogę pokazać indeks itp. (tu wyciągam indeks). Pan tylko spojrzał w jego kierunku z pogardą i rozmawia z Policją, żeby przyjechali na taką a taką stację.

Myślę sobie – Pięknie, za taką pierdołę, zostanę spisana, będę miała gnój w papierach, jakieś kary albo i więzienie za fałszowanie dokumentów. Już nawet wolałabym zapłacić karę za cały bilet, byle nie mieć tylu nieprzyjemności potem. I ze łzami już w oczach do tego konduktora:

JA – No ale niechże się Pan zlituje, przecież nie ma tu pieczątki z ziemniaka, czy byle czego, każda z nich jest taka sama, po prostu nie wpisałam daty przez zwykłe roztargnienie, bo dopiero wczoraj odebrałam tą legitymację. Rozumiem, że może jest ona nie ważna, ale to proszę wypisać odpowiedni mandat i trudno – za błędy się płaci, ale błagam, niech mi pan nie robi problemów. Bo ja przecież nie jestem oszustką.
K – Ale to już nie jest mój problem, to już policja sprawdzi, ja nie będę się mieszał, OSZUSTKO jedna. - i chyba do kolegi – Ci młodzi to teraz tak kombinują.

Tak reszta podróży zeszła mi na rozmyślaniu najgorszych scenariuszy, wizji siedzenia 48 godzin w celi bez sznurówek, jak jakiś złoczyńca. Przesłuchań i rozprawy sądowej. Cała roztrzęsiona i przygnębiona. W końcu na stacji, gdzie miała pojawić się policja, a ja wysiadałam (Katowice) Piekielny Konduktor odprowadza mnie do kanciapy gdzie czekało dwóch Panów Policjantów – P
P – o co chodzi, co za fałszerstwo? - patrzy to na mnie, to na Konduktora, w tym czasie kolega Policjanta wziął moją nieszczęsną legitymację i ogląda, nikt na niego nie zwraca uwagi.
K – Ta oto tu legitymowała się u nas PODROBIONĄ legitymacją i ja zgłaszam doniesienie.
Policjant bierze od kolegi moją legitymację. - Proszę o jakiś inny dowód. To podaję grzecznie dowód osobisty i jeszcze wyciągam indeks na to samo nazwisko i z tym samym zdjęciem co na legitymacji.
P – No, ale tu wszystko jest w porządku, Co pan dziewczynę straszy. Nie macie tam innych zajęć w tych pociągach?
K – o, tam brakuje daty!!
P – toś się Pan przypierdo**lił, tu niczego nie brakuje. Nie ma nawet najmniejszej wątpliwości, że to jest prawdziwe. Do widzenia nie ma czego zgłaszać.
Konduktor tylko spojrzał na mnie, machnął ręką i poszedł oburzony. Drugi kolega Policjant podał mi moje dokumenty i tylko porozumiewawczo mrugnął okiem.
Dodał: Żeby mi to było ostatni raz!
I poprowadzili mnie do wyjścia.

W drodze na autobus spojrzałam na legitymację, i zauważyłam, że w czasie pogawędki jednego z policjantów i konduktora, ten drugi dopisał brakującą datę :D Pewnie po to, żeby nie mieć dodatkowej roboty.
Na szczęście na strachu się skończyło. Już nigdy nie zapomniałam o dopisaniu daty do legitymacji.

pociąg PKP

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 96 (150)
zarchiwizowany

#35758

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Jestem grafikiem.
Pracuję na etacie w większej agencji reklamowej. Fuch prywatnych, małych firm nie robię ze względu na ceregiele, które im towarzyszą. Jedyne fuszki to pojedyncze zlecenia z innymi biurami – agencjami lub z polecenia znajomych - co by przed trzydziestką nie zejść na zawał i nie osiwieć.

Któregoś pięknego październikowego wieczoru zagaduje mnie (na pewnym znanym portalu) Pan, powołując się na jednego ze znajomych, że szuka grafika, bo potrzeba mu zrobić parę rzeczy na stronę www. Tyle na początek, teraz treść właściwa.

Tłumaczę Panu, że zazwyczaj nie biorę takich tematów – zleceń, z prostej zasady: nie opłaca się, miliard poprawek, niski budżet, nie mam czasu, jestem leniem itp. Ale pan namawia, prosi, błaga, jest bardzo uprzejmy. Sprawa rzeczywiście prosta – podrasowanie kilku zdjęć oraz parę ikonek na stronę www, jakaś tam kreacja mała ok. Godzę się na zlecenie i wyceniam wszystko na 300zł (na prawdę tanio).

Poszła zaliczka, zlecenie wykonane w niecały tydzień (proszę pamiętać, że to fucha po godzinach, a ja nie jestem pracoholikiem, poza tym, miałam już wtedy jeszcze 3 inne, o wiele większe zlecenia, na których bardziej mi zależało).

Grafiki poszły do klienta i czekam na odzew, co zmienić ewentualne sugestie – standard.

Na odpowiedź czekałam 1,5 miesiąca i nic. Jako, że mi się nie spieszyło, to darowałam. Ale jako, że ciekawość wzięła górę, to postanowiłam zapytać Pana Klienta, czy wszystko okej i czy można finalizować transakcję.
W międzyczasie przyjrzałam się serwisowi dla którego ów grafika miała powstać – cały zestaw ode mnie widnieje i upiększa serwis Pana Klienta.
Więc wiele się nie zastanawiając proszę Pana Klienta o wpłatę reszty gotówki – zero odzewu.

Mija kolejny miesiąc i Pan Klient w końcu się odzywa! (ja już zapomniałam o całej sprawie właściwie)
„no k**a co to ma być, popraw, zrób to od nowa, takie prace jak te to ja na gógle znajdę w 5 minut”
proszę wybaczyć, ale moje grafiki od 2 miesięcy umieszczone są na Pana stronie i jakoś do tej pory się podobały, proszę zatem o resztę gotówki.
No tak, są ładne i mi się podobają, ale jakbyś zrobiła jeszcze 2 takie i poprawiła (tu wymiana poprawek), to przeleję ci 60zł bo taka zwłoka (!) duża.
(mało nie zbierając szczęki z podłogi) ale jak to, ja wysłałam grafiki w tydzień po umowie, jeszcze w zeszłym roku, u Pana to już 2 miesiące wisi na stronie i jeszcze ma Pan pretensje o zwłokę? To Pan się nie odzywa i unika zapłaty.
Za takie chu**we grafiki to ja bym grosza nie zapłacił, ale zapłacę ci 60zł bo mnie stać, ale jak zrobisz poprawki.
Na ty proszę Pana nie przeszliśmy, natomiast przed chwilą grafika się Panu podobała i umawialiśmy się na 300zł o trzymałam 200, dodatkowe poprawki po wpłaceniu całości za zlecenie ze względu na poprzednią transakcję. Niżej nie zejdę.
No kur*a, bierzesz albo nie, jakbyś się zgodziła to bym już teraz wysłał te 60zł a tak, będziesz sobie czekać na stówkę, bo nie mam tyle na koncie. Poprawki widzę do jutra!!!
W takim razie dziękuję, nie potrzebuję jałmużny.

Cisza. Ale jak się okazało to nie wszystko. Wieczorem dnia następnego.
To gdzie grafiki. No co za nierób ku*wa, a ja ci zaufałem!!! złodziejka jedna.
Jako, że był to piątek, ja zbierałam się do wyjścia to napisałam szybko.
Grafiki ma Pan wdrożone na stronie od 2 miesięcy, ja od tego czasu nie dostałam reszty pieniędzy za pracę, którą uczciwie wykonałam i pomimo wielu inwektyw w moim kierunku, staram się traktować Pana z szacunkiem, bo tak zostałam wychowana w domu. Wnioskując z tonu Pana wypowiedzi, nie został Pan wychowany jak należy. Jest mi z tego powodu przykro. Do momentu otrzymania całości pieniędzy, nie zrealizuję dla Pana żadnego, nawet najmniejszego zlecenia. Złodziejem jest natomiast Pan. Życzę miłego weekendu i tego, aby Panu ludzie płacili w terminie i umówione wcześniej kwoty.
To zrób te poprawki za 30zł.
Nie. Umowa była na wcześniejsze grafiki, za 300zł. Sugestii do poprawek nie mogłam się doczekać 2 miesiące. Grafiki pan sam wgrał na swoją stronę. Nie wykonam już nic.
To pożegnaj się z kasą su*o niemyta (!)
Nie zależy mi aż tak bardzo na tych pieniądzach kosztem takich słów. Żegnam.
No zrób te poprawki, co Ci zależy.

I tak jeszcze przez 15 minut. Już nic nie odpisałam. Szkoda czasu i nerwów.

Pieniędzy nie zobaczyłam do tej pory.
Co śmieszniejsze, ten sam gość zgłosił się w zeszłym tygodniu o kolejne zlecenie z serii „mało płacę wiele wymagam” - nie odpisałam nawet nic.
Dzisiaj napisał sms-a „gdzie grafiki KUR*A” (nie wspomnę, że ani zaliczki, ani umowy)

Nawet nie wiem, co mam takiemu gościowi napisać :D

usługi

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 127 (169)

1