Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

rl27

Zamieszcza historie od: 21 grudnia 2011 - 14:10
Ostatnio: 30 września 2012 - 18:31
  • Historii na głównej: 7 z 9
  • Punktów za historie: 6435
  • Komentarzy: 35
  • Punktów za komentarze: 244
 

#36850

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dorabiam w weekendy. Najmując się do tej pracy rozmawiałam z szefową, że nie mogę pojawić się w jeden konkretny weekend, szefowa powiedziała, że nie ma sprawy. Dostaję wczoraj do ręki grafik na kolejne dwa tygodnie i widzę, że jestem wpisana w ten weekend, który chciałam mieć wolny na poranną zmianę w oba dni. Idę do szefowej (Sz) i nastąpił taki dialog.

[Ja]: - Przepraszam, ale ja od samego początku mówiłam, że w ten weekend nie mogę być bo mam ślub, wesele i poprawiny. Własne!
[Sz]: - Ale to ja cię właśnie dlatego wpisałam na 5:30. Wyjdziesz w sobotę o 14, to się zdążysz naszykować.
[Ja]: - Proszę pani, żeby tu być na 5:30 muszę wstać o 4 rano! Poza tym nigdy mi się nie udało wyjść o czasie! Muszę jeszcze dojechać do siebie, a to prawie godzinę zajmuje. Nie zdążę!
[Sz]: - Samochód sobie pożyczysz, zdążysz!
[Ja]: - Nie mam od kogo! Poza tym na własnym ślubie chciałabym wyglądać dobrze i się chociaż wyspać! Muszę się przecież przygotować! A jak pani zdaniem mam być po weselu w niedzielę na 5:30?!
[Sz]: - Oj tam, wyjdziesz wcześniej!
[Ja]: - Z własnego wesela? Jak pani sobie w ogóle to wyobraża?! Ja mam poza tym w niedzielę jeszcze poprawiny, a w poniedziałek idę do mojej podstawowej pracy!
[Sz]: - Balować się zachciało! Gdyby nie to, co ja ci dałam tu zarobić, to byś nawet na kieckę nie miała! Zamiast mnie być wdzięczną, to jeszcze problemy robisz! Ja nie mogę przyjechać, bo się już umówiłam z rodziną na działkę!

Więc już nie będę dorabiać w weekendy. Dodam, że baba płaciła zawrotną kwotę 5 zł za godzinę.

PS. Kobieta ma męża, a nawet syna. Jej syn tydzień temu w sobotę też brał ślub. Cywilny, po nim obiad dla najbliższej rodziny. Zgadnijcie, kto siedział w pracy od 5:30 do 23:30 zarówno w sobotę jak i niedzielę? Ja oczywiście. Dlatego myślałam, że baba jest w stanie zrozumieć. Może ją zazdrość szarpnęła, że ja będę miała ślub, jak sama kiedyś powiedziała, "pełną gębą". Ale to był świadomy wybór jej syna.

takie niezbyt ważne wydarzenie

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 678 (754)

#35395

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pojechałam w weekend do Wielkiego Miasta na rozmowę o pracę. Tramwajem miałam się przedzierać przez miasto prawie pół godziny, więc usiadłam i obserwowałam ludzi.

Wagon, w którym siedziałam nie był specjalnie zatłoczony, było kilka wolnych miejsc siedzących, ale nie jedno za drugim.
Na kolejnym przystanku wsiadła para na oko około trzydziestki, mężczyzna i kobieta, dosyć do siebie z wyglądu podobni. Mężczyzna pokazał kobiecie, żeby usiadła na jednym z wolnych miejsc zaraz na początku wagonu, wymienił z nią cicho kilka zdań, po czym dał jej trzymaną saszetkę i usiadł kilka siedzeń za nią. Pewnie mam spaczenie zawodowe ale szybko stwierdziłam, że z kobietą jest "coś nie tak". Może wpływ miał na to fakt, że rozglądała się cały czas po tramwaju z lekko wystraszoną miną i co chwila szukała wzrokiem swojego towarzysza, a może to, że kurczowo ściskała w dłoni małego, pluszowego pieska, do którego co chwila coś szeptała. Mężczyzna w tym czasie wsadził słuchawki w uszy i zapatrzył się w okno. Na kolejnych przystankach dosiadało się po kilka osób chociaż nadal nie było tłoczno.

W końcu wsiedli panowie kontrolerzy i zaczęli sprawdzać bilety. Jedną z pierwszych osób do których podeszli była opisywana kobieta.
[Kont.1]: Bilet poproszę.
Cisza, kobieta nie reaguje tylko patrzy wystraszona.
[Kont.1]: Słyszy pani? Bilet poproszę.
Dalej nic.
[Kont.1] Głucha pani jest? BILET! Nie ma pani? To dowód! TERAZ!
Kobieta coraz bardziej wystraszona rozgląda się po tramwaju, ale jej towarzysz zasłuchany i zapatrzony nie dostrzegł tego co się dzieje.
Podchodzi drugi kontroler i pyta:
[Kont. 2]: Co jest Zdzisiu? Problem jakiś masz?
[Kont. 1]: Mówię do niej, że BILET MA DAĆ a ta nie reaguje.
[Kont. 2]: Może głucha!
Nachyla się nad kobieta i puka w plakietkę.
- BILET PROSZĘ! - prawie krzyczy. Ludzie w tramwaju zaczynają się oglądać.
Wstałam, puknęłam towarzysza kobiety w ramię i mu powiedziałam, że kontrola jest i bilety chcą. Ten mruknął cicho pod nosem nazwę najstarszego zawodu świata, wstał i podszedł do kontrolerów.

[M]: Przepraszam, ona nie bardzo rozumie. Zosia, daj mi saszetkę, panom trzeba bilet pokazać.
Kobieta spojrzała na towarzysza i łzy jej pociekły po twarzy, saszetkę jeszcze bardziej kurczowo zaczęła ściskać.
- Nnnn... nie dam. - wydusiła.
[M]: Zosia daj, proszę saszetkę.
Kobieta pokręciła głową, że nie.
Jeden kontroler został z parą, drugi dalej poszedł sprawdzać. Mężczyzna podjął ciche pertraktacje z towarzyszką i w końcu dostał saszetkę. Wyciągnął bilety, pokazał i z przepraszającym uśmiechem wyjaśnił:
[M]: Ktoś jej przeczytał artykuł, że kontrolerzy biją i legitymacje kradną i teraz się boi.
Kontroler bilety obejrzał, oddał i poszedł do swojego towarzysza stojącego przy środkowym wyjściu. Postanowił podzielić się błyskotliwą uwagą z towarzyszem, na tyle głośno, żeby cały tramwaj słyszał.
[Kont. 1]: Patrz jaką se ułomną znalazł. Ciekawe jak się rucha takiego przygłupa...
Mężczyzna spurpurowiał, podszedł do faceta, wysyczał "TO MOJA SIOSTRA GNOJU" i z całej siły zdzielił go pięścią w szczękę.

Co się działo dalej nie wiem. Akurat dojechaliśmy do przystanku, na którym wysiadałam, a że zostało mi ledwie kilka minut na dotarcie do potencjalnego pracodawcy, nie mogłam zostać i zobaczyć co się dalej działo.

Teraz trochę żałuję, że nie zostałam. Rozmowa okazała się niewypałem, a zastanawiam się, że ten mężczyzna pewnie miał potem sporo kłopotów oraz, że może mogłabym mu w razie czego jakoś pomóc.

komunikacja_miejska

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 800 (844)
zarchiwizowany

#33735

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Opowieść o tym jak zbić dużo kasy na szlachetnej idei, uczciwości, zaangażowaniu oraz lęku innych ludzi tworząc przy tym typowe polskie piekiełko i paranoję.

Tak mi się w życiu potoczyło, że za jakieś niecałe 4 tygodnie powinnam bronić pracę magisterską. Pracę tę pisałam sama, badania przeprowadziłam najlepiej jak umiałam, a że ambitna jestem wyszedł tekst na 150 kilka stron, przy czym rozdział poświęcony na badania własne to ponad 100 stron. Reszta to teoria i jednocześnie przyczyna mojej udręki. Nie o to chodzi, że teorii napisać nie umiem, chociaż to zajęcie niewdzięczne. Teorię napisałam bez problemu, ale oczywiście jest jedno ale - w naszym cudownym kraju walczy się z plagiatami. Nie, żeby moja teoria była plagiatem - wszystko jest napisane na podstawie rozlicznych książek i ustaw.

Problem stanowi serwis plagiat.pl. Kto nie wie co to, wyjaśniam: serwis ten ma za zadanie analizować różnorakie prace naukowe, magisterskie, licencjackie i jakie tylko chcecie pod kątem samodzielności pisania pracy i ilości zapożyczeń. To takie uproszczone tłumaczenie. Z tego serwisu korzysta 151 uczelni, oraz mogą z niego korzystać prywatni użytkownicy. Wylicza on pięć różnych współczynników, z czego przynajmniej dwa są brane pod uwagę przy dopuszczaniu pracy do obrony.

Oczywiście serwis jest płatny... oraz niemiarodajny!

I tu właśnie znajdujemy odpowiedź na pytanie, jak zarobić na idei. Walka z plagiatami i dbałość o jakość prac naukowych jest niewątpliwie ideą szlachetną. Oraz kosztowną. Jest gro studentów, którzy sprawę oleją i samodzielnie swojej pracy przez serwis nie przepuszczą. Wpiszcie w google "ilość nowych magistrów rocznie" i pierwsze co wam wyskoczy to informacja, że jest ich jakieś 217 tysięcy. Jeśli choćby połowa z nich przepuści swoją pracę odpłatnie przez system to mówimy już o olbrzymim zarobku. Dodajmy do tego licencjatów i inne rodzaje prac. Kwoty wychodzą astronomiczne.

Za analizę 20 tysięcy ZNAKÓW płaci się 6,1 zł. Znak to nie tylko cyfry i litery, ale też znaki interpunkcyjne czy nawet spacja. Średnio na sprawdzenie samej teorii trzeba liczyć 30-40 zł. Gdybym chciała przepuścić całą swoją pracę musiałabym wydać około 120-130 złotych, bo oczywiście serwis zachęca do analizowania całości. Dodatkowo płacą serwisowi uczelnie, które korzystają z jego usług.

Nie wiem jak w innych szkołach, ale w mojej nie mogę przepuścić za darmo pracy tylko po to, żeby sprawdzić czy się mieszczę w narzuconych współczynnikach. Jak wysyłam szkole pracę do analizy to nie ma przebacz - nic już nie można poprawić. Jak się nie mieścisz i promotor powie, że z tego względu cię nie przepuszcza to się nie bronisz. Koniec, kropka.

Gdzie leży kolejny problem? Ano w braku miarodajności serwisu. Program zaznacza WSZYSTKO. Również prawidłowo oznaczone cytaty, nazwy aktów prawnych i instytucji, po prostu wszystko. Mało tego, można puścić dwa razy ten sam tekst i otrzymać inne wyniki. Czemu? Ano temu, że na przykład za drugim razem były brane pod uwagę wcześniej niedostępne serwery, nowo powstałe strony internetowe itd. W efekcie uzyskuje się wynik, na podstawie którego trudno prognozować co wyjdzie uczelni, zwłaszcza, że ona bierze jeszcze pod uwagę własną bazę danych. W związku z tym otrzymany odpłatnie wynik pomnożyć można na wszelki wypadek jeszcze razy dwa.

I tutaj dochodzimy do kolejnej, typowej, polskiej paranoi. Gdyż, ponieważ, jednakowoż jaka jest często rada promotorów? Unikajcie stosowania cytatów! Wszystko własnymi słowami piszcie! A akty prawne? No aktów prawnych przerabiać nie wolno. Dziękuję, pozamiatane.

Pomijam fakt, że pisząc teorię opieram się na określonej, powstałej wcześniej wiedzy, bo przecież niczego nowego nie wymyślam. Mało tego, cytaty oznaczam prawidłowo, a ludzie od zarania nauki cytowali siebie na wzajem. Czy ktoś jednak może mi odpowiedzieć na pytanie na ile sposobów można odmienić "Rozporządzenie Ministra Pracy i Polityki Społecznej" albo "lekarz orzecznik ZUS" i jakie jest prawdopodobieństwo, że ktoś nie wpadł na to wcześniej, że nigdzie w internecie się tego nie znajdzie? Jak mam dodać bibliografię i przypisy by nie podbijały mi współczynnika?

Nerwy, przerabianie pracy po kilka-kilkanaście razy jest prawdopodobnie udziałem tylko tych studentów, którym zależy. Jednak jest ich dużo, ja sama mogłabym otworzyć gorącą linię pod nazwą "Podziel się swoim wynikiem". I pewnie niejeden ze studentów, którym zależy , tak jak ja i wiele moich koleżanek pracę odpłatnie przepuścił przez system nie raz. Ja zrezygnowałam po trzecim razie, kiedy po poprawieniu tego co się dało, po kolejnej analizie, okazało się, że współczynniki poszły mi w górę.

A autorom i właścicielom serwisu chcę powiedzieć jedno, zmęczona, wkurzona, załamana i z portfelem lżejszym o prawie 100 zł, za które kupiłabym jedzenia dla dwojga na kilka dni - walcie się!

polska_paranoja

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 195 (279)

#28529

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kilka lat temu polscy lekarze odnieśli sukces. Po wielu latach udało im się zdiagnozować u młodej kobiety wadę serca. Z wadą tą kobieta żyć mogła jeszcze długie lata pod warunkiem, że nie będzie przeciążała swojego organizmu. Na tym się sukces polskich lekarzy skończył.

Przemiła pani kardiolog, która wreszcie wpadła na to, żeby wykonać jedno z podstawowych w nowoczesnej diagnostyce badań poinformowała kobietę, że nie powinna zachodzić w ciążę, gdyż dla serca kobiety byłby to zbyt duży wysiłek.
Życie bywa złośliwe, a pech chciał, że kobieta w tym czasie starała się o dziecko. Zaprzestała, jednak było już za późno. Krótko po diagnozie test pokazał dwie kreski. Inne badania potwierdziły - kobieta była w ciąży.
Lekarz orzekł, że ciążę trzeba usunąć, gdyż scenariusze mogły być tylko trzy:

1. Kobieta i dziecko umierają.
2. Dziecko umiera, kobieta przeżywa.
3. Kobieta umiera, dziecko przeżywa. (Chociaż ten ostatni był tak prawdopodobny jak to, że księżyc jest z sera).

Kobieta konsultuje się, tym razem już prywatnie, jeszcze z dwoma innymi lekarzami, którzy mówią to samo. Przy czym zdecydowanie odrzucają trzeci scenariusz.

W końcu decyduje się na usunięcie ciąży z przyczyn medycznych. Załatwia niezbędne procedury i zaczyna szukać w okolicy lekarza, który się tego podejmie.

Kolejni lekarze odmawiają. Podważają diagnozę "lekarzy TYLKO od serca", domagają się dodatkowych badań. Odsyłają kobietę z kwitkiem. Tak mija dzień za dniem, tydzień za tygodniem, przeciąganie procedury trwa aż w końcu jest już za późno. Nikt nie chce się podjąć usunięcia ciąży, argument niepewności co do prawidłowej oceny stanu zdrowia kobiety zostaje zastąpiony argumentem zbyt rozwiniętej ciąży.

Kobieta czuje rozwijające się w jej brzuchu dziecko. Czuje jego ruchy. Powoli zaczyna też wierzyć, że wszystko skończy się dobrze. Sama przestaje wierzyć w prawidłową ocenę "lekarzy tylko od serca". Chce wierzyć tym lekarzom, którzy mówią, że będzie dobrze. Przecież bez przerwy słyszy, że tamci, co jej każą ciążę usunąć są "TYLKO OD SERCA!".

Pod koniec 6-go miesiąca trzeba przerwać ciążę. Dziecko jest martwe. Kobieta o włos unika śmierci.

Kobieta chce złożyć doniesienie do prokuratury. Znajomy prokurator odradza - sprawa będzie się ciągnąć latami, jeśli dostanie odszkodowanie to nikłe, a lekarze będą kryć się nawzajem na potęgę. Kobieta wie, że będą. W swojej pracy widziała to nie raz. Jest w zbyt złym stanie psychicznym, aby walczyć, odpuszcza.

W czasie swojej wędrówki po lekarzach kobieta słyszy z ust rozmaitych przedstawicieli medycyny między innymi, że (najczęściej powtarzane):
- Lekarz nie jest wyrocznią i nie może przewidzieć jak skończy się jej ciąża.
- Kardiolog nie zna się na ginekologii ani położnictwie.
oraz (jednostkowo):
- Skoro była tak głupia, żeby zajść w ciążę z wadą serca, to sobie na to zasłużyła i nie ma prawa do aborcji.
- Zanim zaszła w ciążę powinna była przeprowadzić na własną rękę wszelkie możliwe badania, żeby wykluczyć zagrożenia.
- Płód to też człowiek, a ona chce zamordować własne dziecko.
- Lekarz nie ma obowiązku kierować jej na dodatkowe badania, skoro jej złe samopoczucie nie zagraża życiu. Fakt, że czasem (czyt. kilka razy w tygodniu) źle się czuje (czyt. nie może się podnieść z łóżka/krzesła/podłogi) nie jest żadnym wskazaniem do robienia badań. Ludzie czasem się źle czują i żyją.
Oprócz tego jeszcze teksty o świętości życia, niezmywalnym grzechu* i tym podobne.

*Podobno istnieje jakieś stopniowanie grzechów w Kościele Katolickim, ale ja się na tym nie znam. Chodzi o taki najgorszy grzech, który na 100% gwarantuje piekło i brak zbawienia (czy jakoś tak).

P.S.
W tej historii naprawdę nie jest ważne to, czemu kobieta nie zdecydowała się na nielegalne usunięcie ciąży pomimo, że jej to sugerowano. Nie była do tego zmuszona, bo przecież w Polsce w przypadku zagrożenia zdrowia i życia kobiety ciążę można usunąć legalnie, NIEPRAWDAŻ?

Jeśli ktoś chce napisać, że sama sobie zasłużyła na traumę związaną z tym wszystkim, bo mogła przecież skorzystać z podziemia aborcyjnego to niech sobie daruje.

służba_zdrowia

Skomentuj (89) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 780 (934)

#23926

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dzisiaj mi się przypomniało jak przez piekielną panią doktor o mało nie wyleciałam ze studiów.

Umiem pisać zarówno prawą jak i lewą ręką. Z oczywistych względów w każdej ręce mam inny charakter pisma. Prawą piszę szybciej i płynniej, ale mniej czytelnie, lewą zaś wolniej ale staranniej.

Na trzecim semestrze studiów przypadkiem nadepnęłam na odcisk pewnej pani doktor. Pani prowadziła przez jeden semestr (5 zjazdów) przedmiot, którego zakres miałam opanowany wręcz do perfekcji dzięki dwuletniej szkole poświęconej tylko tej dziedzinie i ponad rocznej pracy na stanowisku, na którym zwyczajnie musiałam być na bieżąco z tymi zagadnieniami. Pani doktor prowadziła zajęcia w zastępstwie tak więc niechlujnie, na "odwal się", a na dodatek wykazywała dużą niewiedzę dotyczącą przedmiotu zajęć. Dodam, że przedmiot nie był wyjątkowo skomplikowany. Gdyby się choć odrobinę wysiliła, większość aktualnych informacji bez trudu znalazłaby w internecie. Traf chciał, że na ostatnich zajęciach, przypadkiem i niechcący w pełni obnażyłam jej niekompetencję. Nie przejęłam się tym zbytnio, bo kolokwium napisałam na 5, więc nie miała wyboru i musiała mi taką ocenę wpisać w indeks, a nie miałam mieć więcej zajęć z tą panią aż do końca studiów.

Niestety, niezbadane są wyroki losu. Po czwartym semestrze pisaliśmy egzamin, tzw. opisówkę u bardzo wymagającej pani profesor. Ponieważ zależało mi na stypendium uczyłam się do tego bardzo dużo i byłam pewna, że egzamin mi dobrze pójdzie. Kilka dni przed egzaminem uszkodziłam sobie nadgarstek i nie byłam w stanie pisać prawą ręką. Uznałam jednak, że to nie problem - przecież mogę pisać lewą.
Do egzaminu podeszłam w terminie zerowym, napisałam i byłam bardzo zadowolona, ponieważ trafiłam w "swoje" pytania.

Było nas na roku ponad sto osób, więc pani profesor nie chciało się sprawdzać samodzielnie wszystkich prac i rozdała je swoim współpracownikom. Moja praca trafiła oczywiście do piekielnej pani doktor, która jak się okazało pamięć miała znakomitą. Coś jej w mojej pracy nie pasowało. Co? Charakter pisma oczywiście. Wyciągnęła kolokwium, które pisałam u niej, prawą ręką oczywiście i porównała.
Błyskawicznie wyciągnęła wniosek, że ktoś napisał ten egzamin za mnie. Mało tego, ponieważ w ciągu dwóch dni pisałam cztery egzaminy poprosiła innych wykładowców i porównała również te prace. Wniosek? Oszukiwałam na wszystkich egzaminach.

Oto nadeszła chwila chwały pani doktor, wykryła wielkie oszustwo i nie popuści. Poinformowała o swoim odkryciu wszystkich, nawet panie sprzątaczki. Co się robi ze studentem, który oszukuje? Usuwa ze studiów. Do tego właśnie dążyła pani doktor. Oczywiście poparli ją inni wykładowcy. Z dziekanatu otrzymałam telefoniczną informację, że mam się natychmiast stawić w szkole. Nikogo nie obchodziło, że akurat siedzę w pracy, mam być zaraz, nieważne czy się teleportuję czy przylecę UFO. Kiedy dotarłam na uczelnię, najpierw nawrzeszczała na mnie sprzątaczka, że takich jak ja to oni nie potrzebują. Potem przez jakieś pół godziny wrzeszczała na mnie na korytarzu pani doktor, nie szczędząc złośliwości i na tyle głośno aby wszyscy zebrani na zajęciach słyszeli co o mnie myśli.

Ja minę miałam nie tęgą, bo oczywiście nie miałam pojęcia o co jej chodzi, bo tego mi nie powiedziała. W końcu udało mi się dojść do słowa i dowiedzieć w czym problem. Zdenerwowana wytłumaczyłam, że pisałam lewą ręką i z tego wynika inny charakter pisma. Wykładowczyni stwierdziła, że kłamię i że ona już mi załatwiła wywalenie ze studiów.
Na szczęście w całym tym szaleństwie w miarę normalna okazała się pani dziekan, która, na moje szczęście, akurat wychodziła ze szkoły i natknęła się na nas. Kiedy przedstawiłam jej sytuację, mając za plecami ciągle przerywającą mi panią doktor, zaproponowała, że podyktuje mi jakiś tekst, ja go napiszę lewą ręką i się oba teksty porówna. Jak wymyśliła tak zrobiłyśmy.

Pani doktor jednak to nie przekonało. Stwierdziła, że ona pójdzie do samego rektora, a na oszustwa nie pozwoli oraz, że na pewno jestem w zmowie (!) z panią dziekan. Pani dziekan się bardzo oburzyła, ja zaś zaproponowałam, że wynajmę grafologa, a jeśli okaże się, że to jednak ja napisałam wszystkie egzaminy, to wynagrodzenie eksperta pokryje się z pensji wykładowczyni. Ponieważ doktorka nadal się piekliła, że na pewno znam grafologa, który powie to co ja chcę, stwierdziłam, że może go sprowadzić nawet z Nowej Zelandii jeśli nie przeszkadza jej pokrycie kosztów podróży.
Wkurzona pani dziekan stwierdziła, że to nie będzie konieczne i kazała się pani doktor mówiąc kolokwialnie odczepić i nie robić z siebie idiotki. Pani doktor ciężko się obraziła, odwróciła na pięcie i sobie poszła, a pani dziekan spoglądając za nią wymownie, popukała się w czoło. Niesmak jednak pozostał, przepraszam nie usłyszałam, za to od pani z dziekanatu dowiedziałam się, że ona już miała w komputerze gotowe pismo z informacją o skreśleniu mnie z listy studentów.

Niestety, to jeszcze nie koniec. Na obronie licencjatu w komisji była moja ukochana pani doktor. Ja wchodziłam ostatnia, jako, że mam nazwisko zaczynające się na ostatnią literę alfabetu. Zamiast trzech pytań usłyszałam chyba z piętnaście. Broniłam się najdłużej ze wszystkich kolegów i koleżanek. Na szczęście pracę licencjacką jak i materiał ze studiów miałam dobrze opanowany, więc obroniłam się na 5. Ale przyznam, że jak zobaczyłam piekielną w komisji to mi kolana zmiękły.

Dlaczego mi się to wszystko przypomniało? Ponieważ piekielna dzisiaj zawitała do mnie do pracy, aby załatwić pewne sprawy. I przyznam, że z niemałą satysfakcją przeglądałam jej wniosek i złożone dokumenty podkreślając ołówkiem wszystkie błędy i niedociągnięcia aby na końcu poinformować ją z uśmiechem na twarzy, że bardzo mi przykro, ale jak na razie nie spełnia kryteriów i musi jeszcze sporo załatwić, żeby wniosek przeszedł, oraz, że ma na to tylko dwa dni. Tym razem to ja byłam piekielna, bo mogłam jej przedłużyć termin na złożenie wniosku o tydzień jak kilku osobom przed nią, ponieważ to ja ten termin wyznaczam. Zwykle jestem elastyczna, ale dla niej nie chce mi się siedzieć po godzinach.

studia

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1077 (1127)
zarchiwizowany

#23724

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Szanowni piekielni minusujcie do upojenia ale chciałam zwrócić uwagę, że ÓW się odmienia!
Jak?
Odpowiedź znajdziecie tutaj:

http://www.polonistyka.fil.ug.edu.pl/?id_cat=308&id_art=1085&lang=pl

Przepraszam, że się czepiam ale jak czytam kolejną historię, gdzie "ÓW pielęgniarka" to mi się słabo robi.

Wiem, mogę nie czytać. Ale jednak lubię to robić.

polska mowa być gumowa

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 219 (367)

#21986

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mam koleżankę, nazwijmy ją Elwirą, która jest chora psychicznie. Co jej dokładnie dolega - nie wiem.
W każdym razie parę lat temu miała napad i została zabrana przez karetkę do szpitala psychiatrycznego. Było to na przełomie sierpnia i września.

Elwira przebywała na oddziale zamkniętym, więc NIE mogła chodzić na spacery. Na dodatek większość czasu spędzała w szpitalnym łóżku. Rodzina więc zaopatrzyła Elwirę w lekkie szpitalne ciuchy typu kilka koszulek z KRÓTKIM rękawkiem, jakiś dres i co ważne KLAPKI JAPONKI, bo do kursowania z jednego końca korytarza na drugi Elwira innych butów nie chciała.
Rodzina odwiedzała Elwirę raz w tygodniu, zabierała brudne rzeczy, a przywoziła czyste.
I tak siedząc w szpitalu Elwira doczekała końca listopada. Lekarze zaczęli przebąkiwać o wypisie, bo co prawda z dziewczyną najlepiej nie było, ale rodzina powinna poradzić sobie z jej leczeniem w domu.

Tak więc mamy końcówkę listopada. Jest już ZIMA. Szpital ogrzewany, jest w nim wręcz gorąco, a pielęgniarki nie pozwalają otwierać okien. Elwira poprosiła aby zabrać dres i przywieźć krótkie spodenki bo jej gorąco. W końcu i tak nigdzie nie wychodzi.
Zbliżając się do puenty muszę jeszcze zaznaczyć, że Elwira nie miała komórki (wtedy był na tym oddziale zakaz posiadania przez pacjentów tego wynalazku) ani karty do automatu.
Rodzice poprosili, aby na dzień przed wypisem poinformować ich, aby mogli odebrać córkę ze szpitala. Ok, jasne, zadzwonimy. Bo nie wiadomo czy ten wypis będzie za dwa czy za trzy dni, czy jeszcze później.
Domyślacie się już co się stało?

Otóż NIKT ze szpitala nie zadzwonił aby poinformować rodzinę o wypisie. Elwirę ZIMĄ (choć na szczęście temperatury były trochę powyżej zera) wypuścili ze szpitala w KRÓTKICH SPODENKACH, BLUZCE Z KRÓTKIM RĘKAWKIEM I KLAPKACH JAPONKACH!
Nie pytajcie mnie czemu Elwira w ogóle zgodziła się opuścić budynek szpitala - ona już tak miała przez swoją chorobę, jak jej powiedzieli, że ma jechać do domu to nie protestowała.
Zabrała foliówkę ze swoimi rzeczami, podreptała na przystanek i tramwajem z dwiema przesiadkami po godzinie podróży dotarła do domu. Kiedy stanęła w drzwiach, rodzice byli w szoku.
Szpital pozwali ale nie wiem jak to się skończyło.

I tutaj pojawia się pytanie: jak można dopuścić do czegoś takiego? Czy naprawdę nikomu nie przyszło do głowy, że coś jest nie tak? Żadnej PIELĘGNIARCE, żadnemu LEKARZOWI czy nawet facetowi z ochrony na bramie?

służba_zdrowia

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 787 (843)

#21904

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Im dłużej się zastanawiam nad tym co mi się równo rok temu przytrafiło, tym bardziej w to nie wierzę.

Ponieważ miałam jechać z rodzicami do rodziny, postanowiłam przenocować u nich. Zawitałam w ich progi o całkiem przyzwoitej godzinie (3 w nocy) i położyłam się spać.
Rano wstałam, zjadłam śniadanie i wpakowałam się pod prysznic.
Kiedy już się radośnie pluskałam, rodzice wybyli do kościoła i na jakiś spacer.

Tak więc sąsiadka mieszkająca pod nami WIDZIAŁA jak rodzice wychodzą, ale NIE WIDZIAŁA, że ja przyszłam do nich przenocować.
Ile można brać prysznic? 5-10 minut? Otóż moi drodzy nie próbujcie myć się dłużej! A jak już macie kaca i chcecie się popluskać na przykład godzinę, to broń was św. Petronelo!
Ach no i nie zapominajcie, że ZAWSZE powinniście mieć działający dzwonek u drzwi. Rodzice nie mają.

Tak więc pluskałam się w najlepsze, woda się lała przez co nie słyszałam, że ktoś dobija się do moich drzwi.
Po tym, jak się wymoczyłam i zrelaksowałam czyli właśnie po mniej więcej godzinie, zakręciłam wodę i poszłam do swojego pokoju, który znajduje się dokładnie po przeciwnej stronie mieszkania, tuż przy drzwiach do mieszkania.
I usłyszałam to: przeraźliwe walenie w drzwi wejściowe! Trochę zdziwiona zarzuciłam szybko szlafrok i otworzyłam.
Oto co ukazało się moim oczom: sąsiadka mieszkająca pode mną i dwóch rosłych policjantów. I oto dialog roku:
[P1] Policjant 1
[P2] Policjant 2
[S] Sąsiadka
[J] Moja zdziwiona osoba
Ze względu na moje zdenerwowanie dialog nie jest słowo w słowo.

[P1] O! A mówiła pani, że nikogo nie ma w domu! (do sąsiadki)
[S] No bo ja waliłam i waliłam i nikt nie otwierał!
[J] Eeeee, ale o co chodzi???
[P2] Dostaliśmy od pani Piekielnej zgłoszenie, że u państwa leje się woda od kilku (!) godzin.
[J] No co najwyżej od godziny, prysznic brałam.
[P1] A dlaczego pani nie otworzyła jak pani Piekielna pukała?
[J] Bo nie słyszałam?!
[S] Bo ja widziałam jak pani rodzice wychodzą, a woda się leje i leje, to se żem pomyślała, że pewnie kranu nie zakręcili i zaraz mnie znowu zaleją! (Sąsiadkę, jak i rodziców w poprzednim roku zalał sąsiad z trzeciego piętra)
[J] To musiała pani od razu policję wzywać??? Nie mogła pani do rodziców zadzwonić i zapytać? Rodzice na 9-tą do kościoła poszli. A jak się woda niby lała od kilku godzin, to czemu pani ich nie zapytała jak wychodzili?
[S] Nie, bo ja nie mam pieniędzy na dzwonienie do nich, a na policję jest darmowy! Ja biedna emerytka jestem! Ja nie mam siły pani rodziców gonić! I kto to w ogóle słyszał, żeby się myć tak długo?! Pod prysznic to się wchodzi na 3 minuty! W Afryce dzieci z pragnienia umierają, a ta się będzie godzinami kąpać!

To taki skrócony dialog, bo oczywiście na tej klatce staliśmy dużo dużej. Ostatecznie okazało się, że sąsiadka nakłamała dzwoniąc na policję. Co powiedziała dokładnie nie wiem, bo nie miałam ochoty marznąć z mokrą głową na korytarzu.
Jak rodzice wracali do domu, sąsiadka wybiegła na klatkę schodową (więc jednak mogła) i nawrzeszczała na nich, że przez nich dostała mandat i oni mają go zapłacić. Zszokowani rodzice szybko zwiali do domu nie wiedząc kompletnie o co chodzi.

Na szczęście piekielna sąsiadka niedługo po tym wyprowadziła się do swojego syna. Współczuję jej synowej.

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 624 (714)

#21743

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Witajcie.
Dzisiejsza historia nie ma nawet cienia happy endu. Gdybym pisała ją z tydzień temu, może by miała. Teraz już nie.
Zaraz po liceum poszłam na studia. Niestety niedługo po rozpoczęciu drugiego semestru mój stan zdrowia podupadł i wylądowałam w szpitalu. Na długo, bardzo długo. Nie jest to jednak moja historia, bo ta skończyła się dobrze, tylko historia dziewczyny, z którą się zaprzyjaźniłam, pokonując oddziałowe korytarze.

Amelia jest rok młodsza ode mnie. Amelia trafiła na oddział dzień po mnie. Początkowo obie historie wyglądały tak samo - lekarze zapewniali, że wszystko będzie dobrze.
Niestety w przypadku Amelii nie było. Łykała kolejne podawane lekarstwa, a jej stan się nie poprawiał. Dziewczyna musiała być pod stałą opieką lekarską. Nawet jeśli wypuszczali ją ze szpitala, szybko do niego wracała. Z lekami było dziwnie. Lekarze stosowali wszystkie możliwe kombinacje wszystkich dostępnych leków. Leki na początku działały, jednak po pewnym czasie przestawały. Pomimo zwiększania dawek, nic się nie poprawiało.

Amelia dostała rentę socjalną. Mimo swojej choroby skończyła liceum i dostała się na studia. Tam załatwiła indywidualny tok nauczania. Niestety pomimo wszelkich udogodnień, jakie oferowała uczelnia, miała duże kłopoty z nauką. W okresach kiedy choroba dawała jej naprawdę popalić, nie była w stanie się uczyć. Kiedy choroba trochę odpuszczała, nadrabiała zaległości, ale na przykład zrobienie jednego roku studiów zajmowało jej dwa lata.

Pewnego dnia usłyszała od swojej lekarki, że możliwości leczenia im się skończyły. Amelia przetestowała wszystkie możliwe leki dostępne na rynku. Efekt był taki, że było źle, ale nie tragicznie. Amelia była w stanie podjąć pracę na pół etatu w Zakładzie Pracy Chronionej. Powoli robiła swoje studia. Po prostu po 5 latach ciągłej walki, musiała się pogodzić z faktem, że nigdy nie będzie czuła się dobrze.

Ale! Przecież rynek leków ciągle się powiększa! Ciągle wymyślają nowe leki! I oto jest! Pojawił się, powstał lek, który miał rewelacyjne wyniki w leczeniu ludzi takich jak Amelia. W połączeniu z drugim, również nowym lekiem, prawie całkowicie znosił objawy choroby. Pacjenci, którzy zaczęli przyjmować te dwa leki ,jakby powrócili do życia. Nie ma efektów ubocznych, nie ma nawrotów choroby, a jeśli są, to i tak dużo lżejsze. Po prostu cud!
Amelia czytała o tym leku, ale go nie brała. Czemu? Bo państwo nie refundowało. Drugi lek refundowało, ale naprawdę dobre rezultaty były tylko w połączeniu z tym "cudem".

Ale, ale... Tak, eureka, zaczęło! Od stycznia 2011 roku państwo zaczęło refundować ten najskuteczniejszy lek na rynku.
I Amelia zaczęła go brać. Lek już po kilku tygodniach dał rewelacyjne efekty. Amelia skończyła w tempie ekspresowym studia i poszła do normalnej pracy. Zrobiła prawo jazdy (tak, po tym leku można też prowadzić!). Żyła sobie normalnie, jak każdy zdrowy człowiek. Jedynie codzienne łykanie dwóch małych pastylek przypominało jej, że jest chora.

Wczoraj Amelia zadzwoniła do mnie szlochając. Od stycznia 2012 roku, lek nie będzie refundowany. Amelii nie stać na kupowanie go na 100%.
Ma zapas na miesiąc.
Za miesiąc przestanie go brać.
Za miesiąc koszmar powróci.
I powiedzcie mi, gdzie tu logika? Czy naprawdę taniej jest sponsorować ciągłe pobyty w szpitalu i rentę dla chorego, czy może jednak dołożyć mu do tych leków, aby mógł normalnie żyć i pracować?
Ale kogo w Ministerstwie Zdrowia obchodzi logika albo człowiek.

życie

Skomentuj (65) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 855 (987)

1