Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

slothqueen

Zamieszcza historie od: 4 lipca 2012 - 0:24
Ostatnio: 19 marca 2020 - 11:46
  • Historii na głównej: 3 z 4
  • Punktów za historie: 619
  • Komentarzy: 242
  • Punktów za komentarze: 780
 

#83460

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dzisiaj historia kontrowersyjna, pisana teraz, choć miała miejsce przed dwoma laty. Piekielni będą... sami oceńcie.

Jako studentka miałam praktyki na oddziale pediatrycznym, gdzie dwa przypadki sprawiły, że stałam się gorącą zwolenniczką prawa do aborcji na życzenie.

1. Chłopczyk "do umarcia" - tak mówiły o nim jego opiekunki, zakonnice z ZOLu, w którym dziecko przebywało. 4 lata, 9 kilogramów, nie widzi, nie słyszy, nie chodzi, poruszać moze tylko jedną rączką. Na dotyk (głaskanie, przytulanie) reaguje histerycznym piskiem, ewidentnie go nie lubi. Wygląda jak roczne dziecko, tylko że w wersji "skóra i kości". Urodził się zdrowy, ale w patologicznej rodzinie: w pierwszym miesiącu życia zachorował, nieleczona infekcja rozwinęła się w neurosepsę, powikłanie: jamistość mózgu. Przez niedbalstwo rodziców dziecko zostało rośliną, która do końca swego życia prawdopodobnie będzie tylko cierpieć.
2. Dziewczynka z tego samego ZOLu, tutaj przypadek pozornie lżejszy, bo jedynie zespół Downa. Rodzice oddali, bo nie chcieli chorego dziecka - dziewczynka spokojnie mogłaby przebywać w domu, nie była intensywnie leczona, nie wymagała inwazyjnej terapii na codzień. Gdzie tragedia? Dziecko 3,5 roku, które nawet nie reaguje na swoje imię (nie, to nie jest normalne dla dzieci z tą wadą), nie rozumie kompletnie niczego z ludzkiej mowy, nie potrafi bawić się w żadną typową dla swojego wieku zabawę - potrafi jedynie rzucać podanymi jej przedmiotami i patrzeć, jak opiekunowie zanoszą jej je z powrotem. Dziecko - zwierzątko, całe życie w kojcu. Ubrane, umyte, nakarmione i pozostawione do wegetacji, choć przecież mogłoby się bawić, uczyć i rozwijać, wolniej niż zdrowe dziecko, ale zawsze jednak. W ZOLu nie czeka go nic, tylko jedzenie, spanie i czekanie na to, aż przejmie ją ZOL dla dorosłych, a potem chyba tylko na śmierć.

Morał dopiszcie sami.

Skomentuj (33) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 183 (217)

#82508

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Piszę, bo przebrała się miarka.

Od pewnego czasu nic, absolutnie nic nie wku*wia mnie tak, jak odwoływanie spotkań. Nie wiem, czy wy też tak macie, ale ja mam z odwoływaczami do czynienia non stop, w każdym środowisku, ze znajomymi bliższymi i dalszymi - ludzie najpierw się umawiają, a kiedy nadchodzi dzień spotkania - "sorki źle się czuję", "dziś jednak odpadam", "jednak nie mogę". Noż to po kiego grzyba się umawiałeś?!

Sytuacja z dwóch ostatnich tygodni: umawiam się z koleżanką na piwo, cztery dni wcześniej. Tego samego dnia dzwonię, czy spotkanie nadal aktualne (bo "sorry zapomniałem" czy nieprzychodzenie i wyłączanie telefonu też zdarza się nagminnie). Słyszę, że tak, jasne, dogadujemy miejsce i godzinę. Minuty przed wyjściem dostaję SMSa: "Sorry, dziś jednak nie, zapomniałam, że już się z kimś umówiłam, może przyszły tydzień w piątek?". Odpisuję: "No ok", bo co robić? Na spotkanie w piątek zapraszam też inną znajomą, która ochoczo się zgadza, pisze "jasne że tak :)" itp. W piątek dostaję wiadomość na messengerze... Tak, oczywiście. Drugiej koleżanki nie będzie. Bo nie, jednak nie może. Zaraz potem pisze pierwsza. Jej też nie.

No i tutaj pytam się: dlaczego? Gdybym była tak beznadziejną osobą, że każdy gardziłby mną, spotkania ze mną by go nudziły i generalnie nikt by mnie nie lubił, to czemu ci ludzie w ogóle się zgadzają, dogadują miejsce itp? Czemu nie powiedzą "nie" już na starcie? Ch*j mnie strzela, gdy pomyślę o tym, ile straciłam weekendów planując spotkania z ludźmi, którzy się ostatecznie na mnie wypięli. Imprez, sylwestrów, ognisk itp. nie organizuję od dawna, odkąd na parę z nich zgodziło się przyjść 10-20 osób, a ostatecznie przychodziło maksimum 5. To nie jest nawet kwestia "zmień znajomych", bo takich na których mogę liczyć, mogę policzyć na palcach jednej ręki.

Nie ogarniam tego, bo ja w swoim życiu odwołałam tyle spotkań, że do opisu ich liczby wystarczy jedna cyfra, zawsze parę dni wcześniej, tak szybko jak było to możliwe, i NIGDY nie odwołałam spotkania, bo odechciało mi się iść. To jest moi drodzy CHAMSTWO pierwszej wody. Jeśli kogoś nie lubicie albo nie macie ochoty spotykać się z nim z innych powodów, to proszę w imieniu wszystkich olewanych: odmówcie od razu, nie parę godzin przed spotkaniem. To jest brak szacunku do czasu osoby, którą olewacie. Być może zrezygnowała ona z innych planów, by się z wami umówić, i odwołując spotkanie na ostatnią godzinę często uniemożliwiacie jej spożytkowanie czasu w inny sposób.

PS. Nie mam pojęcia czemu, ale w grupie olewaczy przodują dziewczyny. Wszyscy, na których mogę liczyć, to faceci. Umówienie się z koleżanką i zaliczenie spotkania graniczy z cudem.
PPS. Sama jestem dziewczyną.

Proszę, ludzie. Nie bądźcie dla innych takimi ch**ami.

Polsza

Skomentuj (34) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 187 (233)

#73694

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ostatnio miałam okazję odwiedzić z bratem i jego dziewczyną Stolicę.

Siedzimy w Złotych Tarasach i jemy jakiś obiad, kiedy podchodzi do nas młoda kobieta - złoty zegarek, czyste, markowe ciuchy, dobrze zrobiony makijaż i fryzura. W dłoni ściska jakąś poplamioną karteczkę i plik banknotów - głównie dychy, ale była tam też pięćdziesiątka. Tak ze 120 zł ma na pewno, wszystko na widoku.

MK: - Dzień dobry, zbieram na lekarstwo dla córki (odwraca karteczkę - recepta), kosztuje ono 50 zł.

Patrzymy po sobie z bratem. Brat bierze do ręki receptę, którą kobieta podsuwa mu pod nos - recepta wystawiona na lek przeciwpsychotyczny, mniejsza z tym, jaki. Zaraz jednak patrzy wymownie na ściskane przez kobietę pieniądze.

B: Ale ma pani już 50 zł.

MK: Tak tak, ale to na rachunki.

B: Niestety, nie damy.

MK: (z wyrzutem) Ale... dlaczego?

Ja: Bo to nasze pieniądze i to my decydujemy, na co je wydać.

MK: No dobrze... do widzenia (prawie ze skruchą).

Odchodzi, idzie do innego stolika żebrać dalej. Brat z ciekawości patrzy na ceny i odpłatność tego leku na necie.

Okazuje się, że w istocie, lek kosztował 50 zł... ale bez refundacji. Kobieta miała natomiast lek wypisany z refundacją, skutkiem czego musiała zapłacić za niego tylko 10 zł. Czyli ok. 12 razy mniej, niż już miała uzbierane. W dodatku... recepta nie była wypisana na dziecko, tylko na osobę urodzoną w roku 1990 (na recepcie był pesel). Prawdopodobnie na samą żebraczkę. Brat jest człowiekiem zasad, więc podszedł do stolika, przy którym pani była zajęta żebraniem i uświadomił niedoszłych darczyńców na temat ceny leku, na który mieli dołożyć.

Reakcja pani?
- No tak, ale reszta będzie na rachunki!

Zero skruchy czy wstydu.

Złote Tarasy

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 310 (340)

1