Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

ZjemTwojeCiastko

Zamieszcza historie od: 19 kwietnia 2016 - 13:14
Ostatnio: 27 października 2022 - 13:16
  • Historii na głównej: 13 z 14
  • Punktów za historie: 4121
  • Komentarzy: 350
  • Punktów za komentarze: 4344
 

#84055

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jak wiadomo, istnieją dwa rodzaje osobników poruszających się na rowerach. Rowerzyści (którzy przestrzegają przepisów i nikomu nie wadzą) oraz pedalarze (których nie trzeba przedstawiać).

Nie wiem, czy z wiekiem człowiek głupieje, jednak "za moich czasów", w podstawówce, mając ok. 8-9 lat zdawało się egzamin na kartę rowerową.

Nie wiem, jak to wyglądało w innych miejscach, jednak u mnie był to cały ceremoniał. Na lekcjach techniki mieliśmy omówienie znaków drogowych i podstawowych przepisów, które kończyło się testem. Zdanie testu uprawniało nas do przystąpienia do egzaminu praktycznego.

Na boisku do koszykówki był zorganizowany mały tor przeszkód, który trzeba było pokonać. Po zdaniu egzaminu, pękając z dumy, otrzymywaliśmy upragnione karty. Oczywiście ostatecznie nikt z nimi nie jeździł, ani nikt nie weryfikował ich posiadania, jednak mimo to jako dzieciaki umieliśmy jeździć bezpiecznie i bez narażania otoczenia na szwank.

Dodam tylko, że być może nie odkryję tym stwierdzeniem Ameryki, ale samochody i motocykle posiadają światła kierunkowskazów. Rower takowych nie ma, więc w takiej sytuacji, kierunkowskazami stają się ręce kierującego. Ręka wyciągnięta w prawo - sygnalizujemy zamiar skrętu w prawo. Ręka w lewo - analogicznie. Proste? No... nie.

Przechodząc do meritum: jechałam dzisiaj samochodem ulicami centrum miasta. Była to jedna z bocznych ulic, ruchliwa, ale bez przesady.

Kilka samochodów przede mną, jedzie sobie pan pedalarz. "Oczywiście" jechać przy krawężniku nie wypada, więc najlepiej jest się poruszać po 1/3 pasa. Wprawdzie nie jechał jego środkiem, jednak dostatecznie blisko, by wyprzedzanie musiało odbyć się przy użyciu znacznej części pasa przeciwnego.

Tak więc samochody spokojnie się toczą, a pedalarz, niczym niezrażony, pedałuje sobie w najlepsze. Drugi samochód przede mną wyprzedził go i jednocześnie nacisnął klakson. W odpowiedzi został przez delikwenta uraczony "gestem przyjaźni i pokoju".

Po chwili samochód przede mną wziął się za wyprzedzanie - udało się, więc nadeszła moja kolej.

Czekam na odpowiedni moment, wrzucam migacz i zabieram się za wyprzedzanie... a jednak nie.

Pan pedalarz, bez wcześniejszego ostrzeżenia, postanowił gwałtownie skręcić w lewo, tuż przed maską mojego samochodu. Kolizja była nieunikniona, na nasze szczęście jechałam dość powoli. Tyle dobrego, że chociaż samochód za mną zachował bezpieczną odległość. W przeciwnym razie miałabym niespodziewanego gościa w bagażniku.

Pedalarz po zderzeniu (lekkim bo lekkim, ale jednak) z samochodem spadł z roweru i poturlał się kawałek dalej. Cóż robić? Wbrew wewnętrznym chęciom kopnięcia delikwenta w kuper, wrzucam awaryjne i wychodzę zapytać, czy się za bardzo nie uszkodził.

Pan uraczył mnie mało wybrednymi komentarzami na temat jakości moich umiejętności oraz wyraził przekonanie, że prawo jazdy znalazłam w paczce chipsów lub podobnym opakowaniu. Dodał również, że oczekuje ode mnie sowitego odszkodowania, ponieważ uszkodziłam mu bardzo cenny, nowy rower oraz... spowodowałam straty moralne, gdyż go zestresowałam!

Widząc, że jest święcie przekonany o swojej racji, spojrzałam na zegarek i, widząc, że trochę czasu mam, zaproponowałam wezwanie policji. Ku mojemu zaskoczeniu, pan ochoczo się zgodził. No to czekamy.

Po przyjeździe panów niebieskich i sprawdzeniu naszej trzeźwości, delikwent przystąpił do opowiadania swojej wersji wydarzeń. Ale jakiej wersji! Według pana pedalarza otrąbiłam go, przestraszyłam oraz celowo, z wrodzonej złośliwości uderzyłam w niego, z zamiarem pozbawienia go życia, podczas gdy on - przykładny obywatel - już z daleka pokazywał, że chce skręcić.

Gdy pan pedalarz zakończył monolog, nadszedł czas na przedstawienie mojej wersji. Uznałam, że nie ma sensu nadwyrężać strun głosowych, a wizualizacja rozwieje wszelkie wątpliwości.

Jak się już zapewne domyślacie, facet nie zauważył, że mam w samochodzie kamerkę. W przeciwnym razie, najpewniej szybko by się pozbierał i ulotnił.

Panom mundurowym zaprezentowałam pełnię umiejętności oskarżyciela, włączając w to jego popisy względem wcześniej wyprzedzających go aut.

Oczywiście, facet dostał mandat. Ja zrezygnowałam ze skierowania sprawy do sądu, bo maska nie została uszkodzona, więc nie chciałam tracić czasu.

Po całej akcji, gdy wszyscy zbieraliśmy się do odjazdu w swoje strony, podszedł do mnie pan pedalarz i tako rzecze:

[P] - Wie pani... Mogła pani powiedzieć, że ma kamerę, to byśmy sobie oszczędzili tego zachodu i w ogóle...
[Ja] - I miałabym pozwolić, żeby stwarzanie zagrożenia na drodze uszło panu na sucho? Nic z tego. Ma pan nauczkę na przyszłość - pożegnałam go szerokim uśmiechem.

Możecie mnie zjeść, ale uważam, że zdanie egzaminu i posiadanie karty rowerowej/prawa jazdy na rower powinno być obowiązkowe na równi z egzaminami na prawo jazdy. Mimo wszystko, mam w sobie tę cząstkę naiwności, która podpowiada mi, że być może, dzięki przymusowemu odchudzeniu portfela, pan pedalarz zreflektuje się i postanowi jednak stać się rowerzystą.

A jeśli nie, to mam nadzieję, że chociaż postronnym osobom nie zrobi krzywdy.

Skomentuj (48) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 256 (270)

#81147

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pewna historia przypomniała mi pewną sytuację z podstawówki. Również miałam na matematyce zadanie, by skleić bryły. Był to jeden z pierwszych w moim szczenięcym życiu przykładów postępowania "sprawiedliwych" i "uczciwych" nauczycielek.

Na wykonanie zadania miałam kilka dni. Nauczycielka stwierdziła, że możemy przynieść bryły osobno lub coś z nich zbudować. Wybrałam drugą opcję. Bardzo chciałam zbudować "osiedle przyszłości" - wieżowce składające się z różnych brył (kilka lat później historia do mnie zachichotała, gdy zobaczyłam w jakiejś gazecie architektonicznej bliźniacze budowle, które zbudowano naprawdę).

Bardzo starałam się wykonać zadanie jak najlepiej, ale miałam 8-9 lat i brak umiejętności. Mój tata w dzieciństwie pasjonował się modelarstwem, więc zaoferował pomoc. Pokazał mi, jak narysować odpowiednie siatki i jak je później skleić, by były idealnie równe. Chciałam zrobić ostrosłup, ale mi nie wychodził. Po kilku nieudanych próbach, tata stwierdził, że zrobi go dla mnie. Ja zajęłam się prostszymi bryłami, a on skleił ostrosłup i bodajże prostopadłościan, który był dość wysoki, za to podstawa była malutka - sklejenie tego ładnie wykraczało poza moje możliwości. Tata oznajmił, że trzeba być uczciwym, więc każdy podpisał swoje bryły. Sądziłam, że ta pomoc nie będzie problemem, bo rozmawiając z rówieśnikami dobrze wiedziałam, że ich rodzice również im pomagają lub nawet robią całą pracę za nich.

Poszłam do szkoły i, pękając z dumy, przedstawiłam swoje wieżowce. W tym momencie zaliczyłam zderzenie ze wspaniałomyślną przedstawicielką polskiej edukacji. Nauczycielka, widząc, jak bryły są podpisane, wezwała mnie na środek sali i na oczach całej klasy zbeształa mnie za nieuczciwość i brak samodzielności w wykonanej pracy. Za swoją budowlę dostałam 3.

Ale wiecie, co najbardziej mnie ubodło? Nie ta trójka. To nie był dla mnie problem... Hipokryzja jest znacznie bardziej irytująca.

Nauczycielka zaczęła oglądać prace innych uczniów. Niektórzy również postanowili coś zbudować. Kunszt wielu prac poddawał w wątpliwości samodzielność wykonania, ale był jeden projekt, który utkwił mi w pamięci - domek. Zbudowany z drewna. Pięknie sklejony/zbity, z oknami i nawet drzwiami na zawiasach! Zupełnym przypadkiem, ojciec autora prowadził (i do dziś prowadzi) własny sklep meblowy.

Cóż, nauczycielka nie zwróciła uwagi na ten szczegół. Praca została oceniona na 6.

Komentarz pozostawiam Wam.

szkoła

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 118 (142)

#78539

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Właśnie wróciłam do domu, po 6 godzinach spędzonych w samochodzie. Jestem wściekła jak sto diabłów (podobnie jak moja rodzina), więc z góry przepraszam za ewentualną chaotyczność historii.

Być może wiecie, że dziś w Warszawie jest strajk taksówkarzy przeciwko Uberowi. W związku z tym zablokowane jest całe miasto.

Również na dzisiaj zaplanowany był pogrzeb mojej ciotki. Była kuzynką mojego dziadka i bardzo bliską osobą dla mojej babci oraz mojej matki. Zdecydowaliśmy, że jedziemy jednym samochodem, prowadził mój tata. Plan zakładał wyjazd o 9 by spokojnie pojechać do kwiaciarni odebrać wiązankę, następnie pojechać po moją babcię i wspólne dotarcie na pogrzeb o godz. 12.

Wyjechaliśmy faktycznie o 9, lecz już przy wyjeździe z dzielnicy zastał nas korek. Pojechaliśmy okrężną drogą - też korek. Mosty Siekierkowski i Poniatowskiego zapchane. Taksówkarze popylali 5km/h blokując wszystkie pasy ruchu. Policja kierowała na drogi objazdowe, lecz nie poprawiało to sytuacji gdyż korki robiły się wszędzie.

Drogą, którą powinniśmy pokonać w 45 minut, toczyliśmy się 3 godziny. Po zjeździe z Poniatowskiego zadzwoniłam do babci by przedstawić sytuację. Zdecydowaliśmy, że babcia pojedzie metrem na Kabaty, a stamtąd odbierze ją wujek. W momencie, gdy udało nam się przedrzeć przez cholernych taksówkarzy i dojechać do kwiaciarni - wybiła 12. Pogrzeb się zaczął a my mieliśmy przed sobą jeszcze (teoretycznie) kolejne 30 minut na dojazd do miejsca pogrzebu. Jechaliśmy półtorej godziny.
W międzyczasie mojemu tacie, który prowadził, zrobiło się słabo, więc zrobiliśmy postój, a następnie ja go zmieniłam.

Na miejsce pochówku dojechaliśmy w momencie, gdy było już po wszystkim i tam spotkaliśmy się z babcią. Mojej mamie było bardzo przykro, bo zmarła ciotka była dla niej bardzo bliska i zależało jej na ostatnim pożegnaniu z nią.

Do domu wróciliśmy okrężną drogą, która na szczęście nie była aż tak zakorkowana, ale jednak tłok był dużo większy niż zazwyczaj.

Mogę powiedzieć tylko jedno: drodzy taksówkarze: walcie się. Blokowanie miasta, w poniedziałek, w godzinach szczytu to sku*%@#. Przejrzałam na szybko kilka artykułów w internecie i komentarze pod nimi i zapewniam, że w dniu dzisiejszym strzeliliście sobie w kolano tym strajkiem. Od dzisiaj dla mnie i wielu moich znajomych istnieje tylko i wyłącznie Uber.

A tak na marginesie, sama idea tego strajku wprawia w oburzenie. Żeby jeszcze ci taksiarze poprawiali jakość swoich usług, ale nie. Buntują się, żeby zaszkodzić konkurencji, która oferuje usługę znacznie wyższej jakości.

No to dzisiaj zaszkodzili sobie, na bardzo, bardzo długo.

nienormalni taksiarze

Skomentuj (68) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 411 (447)

#77821

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Robiąc porządki wśród stosów książek, trafiłam na jedną, która przypomniała mi pewną absurdalną wręcz sytuację z czasów szkolnych.

W liceum zarówno ja, jak i praktycznie cała klasa, nie chodziliśmy na religię. Jeśli wypadała ona między lekcjami, to mieliśmy nakaz pójścia do biblioteki i spędzenia tam 45 minut pod czujnym okiem bibliotekarki.
Tak się złożyło, że byłam wielkim molem książkowym, ze szczególną słabością do fantastyki i kryminałów. Uwielbiałam czytać książki w języku angielskim i wielokrotnie przynosiłam do szkoły niektóre pozycje z mojej domowej kolekcji.

Tamtego dnia standardowo spędzaliśmy czas w bibliotece. Specjalnie na tą okazję wzięłam z domu "Hotel Bertram" Agathy Christie. Jednak prędzej czy później potrzeba pójścia do toalety dała o sobie znać, toteż zostawiłam książkę na stoliku i udałam się za potrzebą. Gdy wróciłam, okazało się, że książka zniknęła. Pierwszą myślą, było to, że któryś z kolegów zrobił mi żart i książkę schował. Moje wątpliwości szybko rozwiała koleżanka, która stwierdziła, że "Hotel..." zabrała ze stołu bibliotekarka. Podeszłam do niej niemal w ostatniej chwili, gdyż moja książka została już obłożona przezroczystą folią i tylko czekała na przybicie bibliotecznego stempla.

Dialogi przytaczam z pamięci, sens jest zachowany.

[J]a - Przepraszam, wzięła pani moją książkę.
[B]ibliotekarka - Zaraz ją ostempluję i będziesz mogła ją wypożyczyć.
[J] - Ale to jest moja prywatna książka, przyniosłam ją z domu.
[B] - Nie gadaj mi tu głupot, ta książka dzisiaj została dostarczona.
[J] - Nie wydaje mi się. Moi koledzy mogą poświadczyć, że książkę przyniosłam ze sobą.

Kilka osób siedzących w sali i przysłuchujących się naszej rozmowie poparło moje słowa, jednak dla bibliotekarki nie był to wystarczający argument.

[B] - Zaraz ci ją oddam, tylko muszę ją wpisać na listę książek biblioteki.
[J] - Niczego nie będzie pani wpisywać, ponieważ książka jest moją własnością.
[B] - A udowodnisz to? Twoje słowo przeciw mojemu. Chyba nie masz wątpliwości komu przyzna rację pani dyrektor? - wypowiedziała te słowa z tak złośliwym uśmieszkiem, że miałam ochotę posunąć się do rękoczynów, jednak patrząc na egzemplarz, który trzymała w rękach odetchnęłam z ulgą.
[J] - Po pierwsze, ta książka jest w języku angielskim. Jakoś nie wydaje mi się, żeby biblioteka szkolna zamawiała obcojęzyczne pozycje.
[B] - Hehe, ale od dzisiaj zamawia.
[J] - A jak wytłumaczy pani to? - wskazałam na drugą stronę książki, na której widniała imienna dedykacja od mojego taty, z datą, uwzględnieniem okazji (urodziny) oraz jego osobistą parafką, której chyba żaden mistrz fałszerstw nie byłby w stanie podrobić.

Bibliotekarka przez dłuższą chwilę wpatrywała się w dedykację niczym zaczarowana, a ja skorzystałam z okazji by delikatnie wyjąć jej z rąk moją książkę. Następnie, mimo jej protestów, kulturalnie zdjęłam folię (czy jak to się nazywa) i jej oddałam. Zabrałam swoje rzeczy i resztę czasu spędziłam na korytarzu, tuż przy drzwiach biblioteki.

Później dostałam reprymendę od wychowawczyni, która stwierdziła że bardzo nieładnie potraktowałam bibliotekarkę i powinnam mieć do niej szacunek, bo jest ode mnie starsza, no a poza tym jest pracownikiem szkoły. Logiczne? Dla mnie nie.

Do końca mojej szkolnej kariery, konsekwentnie moja noga nie przestąpiła progu biblioteki. Zrobiła się z tego nawet mała afera, gdyż większość klasy w geście poparcia dla mnie, również bojkotowała szkolną bibliotekę, co prowadziło do spięć z dyrekcją. Sprawa ucichła dopiero po zebraniu, na którym wychowawczyni usiłowała przedstawić rodzicom problem jaki stwarzamy, nie spędzając zajęć religii w szkolnym przybytku uczciwości i ostoi literatury. Na szczęście rodzice zaznajomieni z sytuacją, dobitnie wytłumaczyli jej, co o tym sądzą.

szkoła

Skomentuj (30) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 328 (362)

#77605

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Za każdym razem, gdy myślę, że nic mnie już nie jest w stanie zaskoczyć, dzieje się coś, co skutecznie wyprowadza mnie z błędu.

Pewnego zimowego dnia, gdy miałam 16-17 lat, wracałam ze szkoły. Po mojej lewej stronie, obok chodnika znajdował się pas zieleni (w tamtym czasie przykryty hałdą śniegu), a następnie jezdnia. Co jakiś czas mijałam betonowe kosze na śmieci, czyli krótko mówią: typowy miejski krajobraz zimowy. Jednak w pewnym momencie usłyszałam dziwne dźwięki, dochodzące z jednego z koszy. Zajrzałam do środka i wyłowiłam kartonowe pudełko. Gdy je otworzyłam, dostrzegłam skuloną w kąciku, czarną jak smoła, miauczącą kupkę nieszczęścia. Wzięłam biedaka pod kurtkę i zaniosłam do domu. Wprawdzie rodzice nie zgodzili się na zatrzymanie zwierzaka, lecz pomogli mi w szukaniu domu dla niego wśród sąsiadów i uczniów mojej szkoły. Malec szybko znalazł szczęśliwy dom u mojej koleżanki z klasy, gdzie dożył sędziwego wieku.

Od tamtej sytuacji minęło +/- 15 lat, może trochę więcej. Przez te lata jeszcze kilka razy zdarzyło mi się doświadczać powtórki z rozrywki. Bilans do tej pory wynosił (poza kotem o którym pisałam wyżej):

- Szczeniak nr 1 - widziałam na własne oczy jak ktoś wyrzucił go z samochodu przy ruchliwej drodze i odjechał.

- Szczeniak nr 2 - wsadzony do czarnego worka na śmieci i porzucony obok leśnej ścieżki.

- Dwa króliczki miniaturki - włożone do kartonowego pudełka i postawione obok kontenera na śmieci. Do ogrodzonego kontenera, do którego można było dostać się tylko mając klucz lub znając kod, miały dostęp tylko dwa, niewysokie bloki. Mimo czasochłonnej akcji poszukiwawczej, nie udało się zlokalizować właścicieli.

- Stary owczarek niemiecki, przywiązany drutem do drzewa w głębi lasu, na wsi u koleżanki. Było lato, 35 stopni w cieniu, duchota nieziemska. Niestety psa nie udało się uratować. Po dziś dzień przeklinam osobę, która zafundowała mu taki koniec.

Dlaczego piszę o tym akurat teraz? Bo dwa dni temu, o świcie, wychodząc z moimi psami na poranny spacer, dostrzegłam reklamówkę przewieszoną na wewnętrzną stronę mojego ogrodzenia. Czy muszę pisać jaka była jej zawartość? Szczeniak. Mały kundelek niepodobny do niczego. Rozpuściłam wici wśród sąsiadów i znajomych - malec został dzisiaj zabrany przez kolegę z pracy.

A ja siedzę i nie rozumiem. Tyle mówi się o tym, że zwierzę to nie zabawka na baterie, że to odpowiedzialność, a mimo to nadal zdarzają się elementy rasy ludzkiej, które wyrzucają zwierzęta jak jakiegoś śmiecia. Czy w dobie dzisiejszej techniki, portali społecznościowych, tak trudno jest dać informację, że ma się do oddania psa/kota/królika/szczura? Przecież zawsze znajdzie się ktoś, kto sierścia przygarnie i da mu nowy dom. Wymienionym przeze mnie znajdom, udało się znaleźć dom w mniej niż tydzień.

Inna sprawa to to, że wymienione przeze mnie zwierzęta (poza owczarkiem) zostały znalezione w miesiącach zimowych, po Nowym Roku. Domyślam się, że były porzuconymi "prezentami gwiazdkowymi". To już samo w sobie wywołuje we mnie przemożną chęć potraktowania byłych właścicieli jak deski podczas ćwiczeń karate.

Ale tak między nami, to musicie przyznać: żywe zwierzę, które nie posiada bateryjek ani przycisku, którym można je wyłączyć - no normalnie ewenement na skalę światową!

porzucone zwierzęta w mieście i na wsi

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 232 (246)

#77051

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Na fali historii o konkursach szkolnych, przy czym w moim przypadku nagrody nie były źródłem piekielności.

W liceum brałam udział w międzyszkolnym konkursie dotyczącym jakiegoś publicysty z czasów wojny. Zamysłem konkursu było popularyzowanie tej postaci wśród młodzieży, a więc taki szkolny standard. Wykonać należało pracę plastyczną, dowolną techniką. Jeden chłopak zrobił fajny komiks, reszta uczestników postawiła na sztampę czyli "gazetki" w formie plakatów.
Ja postanowiłam zrobić prawdziwą gazetkę. Taką z nagłówkiem, stopką redakcyjną, bibliografią itp. Pracowałam nad nią dwa tygodnie, a że Internet wprawdzie już był, lecz nie tak bogaty w informacje jak dzisiaj, musiałam sporo czasu poświęcić na wynajdowanie jakichkolwiek informacji czy zdjęć o tym człowieku. Wszystkie informacje były na bieżąco drukowane w pracy przez rodzicielkę, a ja zbierałam je jako materiał. Każdą informację, którą znalazłam przeredagowywałam tak, by nie popełnić plagiatu czyli pisałam własnymi słowami, zamiast wklejać "na żywca" to co mi wpadnie w ręce. Krótko mówiąc: masa roboty.

Dwie istotne dla historii rzeczy to fakt, iż zdjęć nie wycinałam prostokątnie lecz w różne kształty, tak by pasowały do tekstu na makiecie, oraz napisałam całkowicie autorskie opowiadanie typu "dzień z życia publicysty". Fikcyjne, ale odnoszące się do anegdotek o bohaterze konkursu.
Na koniec pozostało skserowanie makiety i marsz do szkoły. Nauczycielka odpowiadająca za odbiór prac od uczniów pozachwycała się i prace wzięła. Dałam jej dwie kopie, by może użyła ich podczas lekcji czy coś.

Po jakimś czasie zgłosiłam się do niej z pytaniem, czy wiadomo już o wynikach pierwszego etapu, gdyż termin ich ogłoszenia minął dwa dni wcześniej a ona miała powiadomić uczestników. Nauczycielka z pełnym spokojem stwierdziła, że... mojej gazetki nie wysłała na konkurs! Dlaczego? Otóż wg. niej przyniosłam pracę po terminie oddawania prac. Było to bzdurą, gdyż jeszcze tego samego dnia popytałam innych uczestników, którzy swoje prace przynieśli nawet później niż ja. Chłopak od komiksu przeszedł do drugiego etapu. Było mi przykro, ale uznałam że z koniem nie będę się kopać. Nie było tajemnicą, że wśród nauczycieli jestem "tą podpadniętą" i nie żałowali okazji by (w ich opinii) utrzeć mi nosa. Powody mojego konfliktu z gronem pedagogicznym w liceum to materiał na kilkutomową sagę, może kiedyś wrzucę tu jeszcze jakieś historie z tym związane.

Ale wracając, sprawa z gazetką jakoś rozeszła się po kościach. Rodzice pocieszyli mnie, żebym się nie przejmowała tymi... osobami a ja łudziłam się, że może moja gazetka posłuży kiedyś jako pomoc naukowa na lekcji polskiego.

Kilka miesięcy później, na jednej z tablic korkowych na korytarzu szkolnym dostrzegłam wystawkę poświęconą publicyście, który był bohaterem wspomnianego konkursu. Pojedyncze zdjęcia i tekściki drobnym maczkiem porozwieszane byle gdzie na wielkiej tablicy. Ale zaraz, zaraz... coś było nie tak. Zdjęcia jakoś dziwnie powycinane, teksty tak samo... Tak drodzy państwo! Nauczycielka od polskiego, ta sama która nie wysłała mojej pracy na konkurs, postanowiła zdewastować moją gazetę i pocięła ją jak leci by umieścić na tablicy korkowej. Musiała się trochę natrudzić, gdyż w mojej pracy tekst czasem wchodził na zdjęcie, a same fotografie miały naprawdę nieregularne kształty, wycięte trochę na zasadzie "chmurek". Nie muszę chyba dodawać, że tekst był nieczytelny z dużej odległości? A gdzieś przy ramie tablicy, niepozornie wisiało sobie moje autorskie opowiadanie!
Oczywiście stopka redakcyjna i bibliografia nie były godne by znaleźć się na tak szlachetnym miejscu.

Przyznam, że ręce mi opadły, ale już nie ze złości lecz ze śmiechu. Powiedziałam o tym rodzicom, a ojciec przy okazji zebrania szkolnego obejrzał "gazetkę" i z pełną kulturą pogratulował wychowawczyni znakomitego zagospodarowania tablicy korkowej, tylko gdzie w tym jest nazwisko jego córki?
Nauczycielka w pierwszej chwili udawała, że nie wie o co chodzi, nawet z pełnym przekonaniem stwierdziła, że to przecież praca "uczniów" i nie ma autora! Jasne, tym bardziej, że tylko ona dysponowała tymi pracami i sama je wycinała (nie raz klasy pomagały wycinać materiały na podobne tematy, spośród informacji dostarczonych przez nią samą). Dopiero gdy ojciec pokazał jej swój egzemplarz gazetki, który wziął z domu, wraz z moim opowiadaniem i dziwacznie wyciętymi zdjęciami, nauczycielka zapowietrzyła się, ale do końca rozmowy twierdziła, że "ona nie wie jak to się stało". Następnego dnia materiały z tablicy korkowej zniknęły na dobre, a ja nie doczekałam się nawet oceny za wykonanie tej pracy na konkurs. Pozostali uczestnicy dostali piątki.

Nie ma to jak szkoła.

konkurs szkolny

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 313 (329)

#76736

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Poczta... poczta... No po prostu poczta!

Mam skrytkę pocztową. Dzisiaj do niej zajrzałam i wśród kopert dostrzegłam świstek papieru. Taki mały wycinek, wymięty jakby go psu z gardła wyjęto. Na świstku jest informacja, że od 01.01.17 zmienił się regulamin korzystania ze skrytek pocztowych, trzeba podpisać nowy regulamin, bla bla bla, informacji na temat zmian w regulaminie udzieli pracownik poczty (ważne!).

Na poczcie było luźno, a ja miałam chwilę i zdecydowałam się skorzystać z możliwości uzyskania informacji, więc podeszłam do okienka. [J] - ja, [P1] - pracownica nr 1, [P2] - pracownica nr 2.

[J] - Dzień dobry, otrzymałam informację o zmianie regulaminu dotyczącego użytkowania skrytki pocztowej.
[P1] - No i?
[J] - No i chciałabym uzyskać informację odnośnie zmian, które zostały wprowadzone.
[P1] - Aha, to ja już pani daje umowę.
[J] - Dziękuję, ale najpierw chciałabym zapoznać się ze zmianami w regulaminie.
[P1] - A po co?
[J, ręce opadły] - Po to, by wiedzieć co się zmieniło.
[P1] - A czemu pani przychodzi z tym do mnie?
[J] - Ponieważ na tej karteczce jest informacja, że informacji udzieli mi pracownik poczty.
[P1] - Ale ja nie mam kompetencji do udzielania takich informacji!
[J, para z uszu poszła, ale zachowuję spokój] - Czy w takim razie jest tutaj ktoś kto ma odpowiednie kompetencje?
[P1] - Nie. (po dłuższym namyśle widząc moją minę) A po co pani ta informacja?
[J] - Po to, by wiedzieć jakie zaszły zmiany.
[P1] - Ale pani przecież ma skrytkę pocztową.
[J] - Tak i dlatego chciałabym uzyskać te informacje.
[P1] - Ale skoro pani korzysta ze skrytki, to zna pani regulamin.
[J, rozglądam się za ukrytą kamerą] - Proszę pani, w skrytce znalazłam informację o tym, że regulamin się zmienił, oraz, że informacji odnośnie zmian udzieli mi pracownik poczty.
[P1] - Aha... ale po co pani ta informacja?
W tym momencie do rozmowy włączyła się P2.
[P2] - My nie możemy udzielać takich informacji, bo to nie jest w zakresie naszych obowiązków.
[J] - W takim razie dlaczego na tej karteczce jest informacja wprowadzająca w błąd?
[P2] - Nie wiem, nie ja to pisałam.
[J] - Świetnie. W takim razie poproszę o ten nowy regulamin, chciałabym się z nim zapoznać.
[P1] - Chwileczkę, muszę zapytać pani kierownik.
P1 wyszła do drugiego pokoju, skąd wróciła po kilku minutach.
[P1] - Przykro mi, nie możemy pokazać pani regulaminu.
[J] - Dlaczego?
[P1] - Bo mamy tylko jedną kopię.

W tym momencie byłam bliska histerycznego śmiechu, kilka osób w kolejce za mną zaczęło chichotać.

[P2] - Ale po co pani robi problemy?! Podpisze pani nową umowę i tyle.
[J] - Proszę pani, nie wiem jakie zaszły zmiany w regulaminie i jeśli nie będą one dla mnie korzystne, to zrezygnuję z tej usługi.
[P1] - Pani nam tylko czas tutaj zabiera, jakoś trzydzieści osób przed panią nie gadało, tylko podpisywało.
[J] - I nikt nie pytał o zmiany w regulaminie?
[P1] - Pytali, ale jak nie dostawali odpowiedzi to podpisywali i problemu nie robili.
[J] - Cóż, ja nie będę niczego podpisywać w ciemno. Dziękuję paniom za kompetentną pomoc.

Pracownice coś jeszcze burczały, ale było to już poza zasięgiem moich uszu. I chyba lepiej. Sama sobie się dziwię, że zachowałam spokój, ale cała ta sytuacja w pewnym momencie po prostu zaczęła mnie bawić.

Uprzedzając komentarze: tak wiem, że regulaminy i zmiany pojawiają się w Internecie, ale wyszłam z założenia, że skoro już tam jestem to się dowiem. Ale cóż.

poczta polska...

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 392 (402)

#76095

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wynajmuję kilka mieszkań. Mam również dom wielorodzinny: dwie klatki schodowe, 4 poziomy, w tym parter, na każdym po jednej kawalerce.

Dziś rano, począwszy od godziny 7, zostałam zbombardowana informacjami, że coś jest nie tak. Rury zapchane, w jednym mieszkaniu wybił klozet, ogólnie Armagedon i wołanie pomocy! Dzień wyjątkowo parszywy na tego typu wypadki: niedziela, pogoda okropna, ale naczynia trzeba umyć, siebie umyć, no i przydałoby się raz na jakiś czas załatwić potrzebę.
Na szczęście zaprzyjaźniona ekipa stwierdziła, że pojedzie i wyzwoli kanalizację. Po jakimś czasie otrzymałam od nich wiadomość, że naprawione oraz listę powodów, przez które doszło do kataklizmu. Przyznam szczerze, że nogi się pode mną ugięły, a czoło nadal boli od facepalmów.
Pozwolę sobie wkleić wiadomość SMS, którą wysłałam do wszystkich mieszkańców.

"Szanowni Państwo, z uwagi na zaistniałe dzisiaj problemy z kanalizacją sanitarną, pragnę przypomnieć, iż klozet służy do tego, by załatwiać w nim potrzeby fizjologiczne oraz spuszczać papier toaletowy. Uprasza się o nietraktowanie ubikacji jak kosza na śmieci i niewrzucanie do niej:
- podpasek
- pampersów
- wkładek higienicznych
- tamponów
- smoczków dziecięcych
- papierków po batonikach
- prezerwatyw
- folii spożywczej
- patyczków do czyszczenia uszu
Te, oraz wszystkie inne przedmioty codziennego użytku proszę lokować w koszu na śmieci.
Liczę na zrozumienie i pozdrawiam, XY"

Wszystkie powyżej wymienione przedmioty zostały znalezione przez hydraulików i spowodowały zapchanie rur. Ręce opadają.

Skomentuj (28) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 365 (375)
zarchiwizowany

#76061

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Przeczytałam kilka historii o piekielnych właścicielach mieszkań i nie mniej piekielnych najmujących. Chciałabym się skupić na pewnym wycinku, który powoduje niezadowolenie zarówno jednej jak i drugiej strony a mianowicie posiadanie zwierząt.
Mam z narzeczonym kilka mieszkań, które wynajmujemy. Są to miejsca stricte pod wynajem, więc siłą rzeczy lokatorzy co jakiś czas się zmieniają. Mimo, że oboje mamy dwa duże psy i generalnie jesteśmy "zwierzolubni", tak nie zgadzamy się na trzymanie w mieszkaniach zwierząt futerkowych. Przyczyna jest prosta, wielu ludzi cierpi na alergie na sierść lub nie umieją zapanować nad zwierzakiem co skutkuje obgryzionymi meblami czy zasikaną podłogą. Tyle jeśli chodzi o wstęp. Teraz czas na małe uporządkowanie chronologiczne.

Ok. 5 lat temu wynajęliśmy dwupokojowe mieszkanie w centrum miasta. Lokatorem był młody, pracujący człowiek. Stwierdził on stanowczo, że zwierząt nie lubi, więc ta kwestia odpada. Mimo małych zawirowań w opłatach był bezproblemowym lokatorem. Jednak po ok. pół roku pan zrezygnował. Umówiliśmy się na odbiór kluczy w mieszkaniu. Odetchnęliśmy z ulgą, że w mieszkaniu wszystko zostawia tak jak zastał. Po pożegnaniu postanowiliśmy jeszcze rutynowo sprawdzić wszystkie uszczelki, szafki i karnisze. Wszystko w porządku, żadnych niespodzianek.

Czas na napisanie ogłoszenia. Poza standardowymi kwestiami takie jak lokalizacja, wysokość opłat itp. zaznaczyliśmy też że mieszkanie nie jest przyjazne sierściuchom. Odezwało się małżeństwo z córką w wieku 7-8 lat. Przyjechali we trójkę do mieszkania i przystąpili do oględzin. Pani trzy razy pytała czy w mieszkaniu na pewno nie było zwierząt. Żyjąc w błogiej nieświadomości, zapewniliśmy państwa, że o zwierzętach oprócz rybek nie ma mowy. Państwo oglądają, rozmawiamy, gdy nagle dziewczynka zaczęła pokasływać. Po niedługiej chwili zaczęła się dusić. Państwo w krzyk, ogólna panika. Mała straciła przytomność, więc wynieśliśmy ją na korytarz i wezwaliśmy karetkę. Na szczęście przyjechali szybko i sprawnie zapakowali ją do karetki.

Małej szybko udało się pomóc, okazało się że ma silną alergię na kocią sierść. Awantury, która wywiązała się między jej rodzicami a nami nie przytoczę. Podsumowując zostaliśmy wyzwani od oszustów i prawie-morderców, bo kłamaliśmy w ogłoszeniu i okłamaliśmy ich podczas spotkania. Problem w tym, że nie zrobiliśmy tego świadomie. Szybki telefon do poprzedniego lokatora z pytaniem o kota. Lokator potwierdził i dodał "po co miałem państwu o tym mówić, skoro państwo się nie zgadzali na zwierzaka?". Nosz żelazna logika. Zamówiliśmy ozonowanie całego mieszkania na koszt poprzedniego lokatora i na szczęście ono pomogło. A nowych najemców udało nam się znaleźć i od kilku lat problemów nie ma.

Przeraża mnie jednak ludzka bezmyślność i bezczelność. Odmian alergii jest cała masa, u jednych to będzie wysypka na łokciu a u innych ostre duszności. Dobrze, że rodzice mieli świadomość przypadłości córki i wiedzieli co robić, no i karetka przyjechała szybko. Nie chcę myśleć co by się stało, gdyby nie zdążyli.
Tak że bierzcie pod uwagę to, że wynajmujący, który nie chce mieć w mieszkaniu waszego zwierzaka nie zawsze jest podłym, okropnym człowiekiem, który uwziął się na Waszego Pimpusia. Już nie raz to słyszałam, ale pozostaje machać ręką i myśleć o tych, którzy zwyczajnie nie mogą przebywać w pomieszczeniu, w którym występują alergeny.

lokatorzy

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 47 (117)

#75274

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Losując historie na piekielnych, trafiłam na kilka z nich mówiących o przykrych wspomnieniach z czasów szkolnych oraz o tym, jak to pozory mogą mylić. Dlatego chciałabym podzielić się z Wami historią, która miała miejsce na początku mojego liceum.

Pierwszego dnia, jak wiadomo ma miejsce wystąpienie dyrekcji i inne ceregiele po których uczniowie rozchodzą się do klas wraz z wychowawcami. Jako, że na rozpoczęciu roku, wszyscy w mojej klasie przyszli sami (bez rodziców), wychowawczyni stwierdziła, że nie będziemy tracić czasu na godzinie wychowawczej na "wieczorek zapoznawczy", więc wszyscy od razu mamy się przedstawić i powiedzieć coś o sobie i swoich zainteresowaniach. Wychowawczyni wyczytywała po kolei z listy każde nazwisko, trzeba było wstać i się zaprezentować. W końcu dotarła do Jessiki. Jessica miała typowo polskie, "szeleszczące" nazwisko. Jej wypowiedź trwała 5 minut i składała się z trzech, może czterech zdań. Widać było, że mówienie sprawiało jej dużą trudność, jąkała się, myliła końcówki itp.

Po tej sytuacji, niemal od razu Jessice została przypięta łatka patologii. Nagle część osób była pewna, że rodzice Jessiki piją i żyją na zasiłkach "bo kto jak nie patologia nadaje dziecku obcojęzyczne imię?", jej problemy z wymową zostały zaklasyfikowane jako niedorozwój a zwykłe, naprawdę zwykłe, schludne ubranie jako znak biedy. W klasie szybko utworzyły się grupki, które trzymały się razem, a Jessica była sama. Przyznam szczerze, z ręką na sercu, że sama poszłam stereotypem i nie byłam chętna do rozmowy z nią.

Taka sytuacja trwała do pewnej lekcji religii. Praktycznie cała moja klasa była z niej zwolniona, więc te lekcje spędzaliśmy w bibliotece. Jessica zainteresowała się książką, którą czytałam w języku angielskim i od słowa do słowa zaczęłyśmy rozmawiać i co się okazało?

Matka Jessiki była Amerykanką, która wyszła za mąż za Polaka. Jessika razem z rodziną musiała przeprowadzić się do Polski, z powodów problemów rodzinnych po stronie jej ojca. Nigdy wcześniej nie miała styczności z Polską, języka liznęła trochę w domu. Rozumiała to co się do niej mówi, umiała też nieźle czytać po polsku, ale mówienie sprawiało jej dużą trudność. To, że na samym starcie została przekreślona przez klasę, było dodatkowym stresem. Po rozmowie z nią zrobiło mi się nieprawdopodobnie głupio.

W późniejszym czasie udało mi się zintegrować ją z częścią klasy, ale i tak było kilka osób które do końca szkoły ją szykanowały, często nawet znęcały się psychicznie i rozpuszczały krzywdzące plotki, nie zamieniwszy z nią ani słowa twarzą w twarz i ufając stereotypowemu myśleniu.

Ocenianie po pozorach to ludzka rzecz, ale te naprawdę potrafią zmylić. Sama czasem się na tym łapię. Wiem, że dzisiaj reakcje ludzi na choćby angielskie imiona budzą podobne skojarzenia z patologią, ale naprawdę, warto czasem choć trochę się zagłębić w temat i po prostu porozmawiać z daną osobą, zamiast dorabiać własną historyjkę o rzekomym życiu tej osoby z powodu jej niepospolitego imienia, ubioru czy zainteresowań.

pozory mogą mylić

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 199 (239)