Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

mikado188

Zamieszcza historie od: 30 października 2010 - 14:27
Ostatnio: 13 września 2019 - 16:56
  • Historii na głównej: 30 z 38
  • Punktów za historie: 6987
  • Komentarzy: 258
  • Punktów za komentarze: 1792
 
zarchiwizowany

#80221

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
MaDka roku.

Byłam dziś w Złotych Tarasach. Zjeżdżam na ruchomych schodach z drugiego piętra, a za mną wspomniana matrona. Z kilkumiesięcznym dzieckiem w ciężkim wózku ZJEŻDŻA SCHODAMI RUCHOMYMI. Żeby było weselej na schodach stanęła krzywo, tudzież stanęła źle wózkiem, tak że nie mogła złapać równowagi i o mało co wózek z dzieckiem w środku stoczyłby się po schodach taranując ludzi na niższych stopniach.

Z tego co widziałam w Złotych windy są, a jeżeli mi się przewidziało, to chyba bezpieczniej iść do centrum handlowego,gdzie architekt je przewidział, niż ryzykować poważnym uszczerbkiem na zdrowiu potomka i przypadkowych ludzi.

Żeby było weselej małżonek szacownej matrony stał obok i nawet nie pomógł jej tego wózka przytrzymać na schodach, tudzież łapać, jak kobieta kilka sekund tańcowała próbując łapać równowagę i wózek.

sklepy

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 6 (48)
zarchiwizowany

#78897

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
W hotelach, na cateringach, na meczach w strefach vip czy weselach często pracują osoby zatrudniane przez firmy kelnerskie, z którymi dany catering, hotel itp. ma podpisaną umowę. Lubię taką formę pracy - pracować można ile się chce (firma nie zapewnia minimalnej liczby zleceń, ale dobrze to działa w drugą stronę - w sensie są święta/sesja/choroba - nie musisz iść do pracy i nikt nie ma jak na tobie wymusić byś przyszedł), są zmiany różnej długości (od 5 do 16 godzin), można sobie pogadać z kolegami podczas polerowania szklanek itp. Dla studenta, który chce sobie dorobić praca bardzo wygodna.

Normalnie współpracowałam z jedną firmą, z której byłam zadowolona - jednak, że kończyłam 26 lat, co za tym idzie nie mogłam być już ubezpieczona przez rodziców, ze współpracy zrezygnowałam. Była możliwość podpisania umowy zlecenia ze składkami, jednak stawka spadała z 11 zł/h do jakichś 8zł. Studiuję i niestety choruję przewlekle, po prostu bezpieczniej było zrezygnować w ogóle z pracy i ubezpieczyć się na uniwersytecie. Siedziałam tak sobie rok, jednak głupio było mi prosić rodziców o pieniądze na nowe ciuchy, kosmetyki i inne "luksusowe" rzeczy, bo stara już byłam i jednak może już nie wypada. Postanowiłam więc wrócić do pracy. Będąc ubezpieczoną na UW mogłam pracować na umowę o dzieło (nie musiałam wtedy z ubezpieczenia uniwersyteckiego rezygnować, więc byłam bezpieczna, gdyby pojawiła się konieczność hospitalizacji).

W hotelach pracują na jednej zmianie ludzie z kilku firm, postanowiłam pójść do innej, niż dotychczas, tej, o której dużo słyszałam. Była tam możliwość podpisania umowy o dzieło, a stawka wynosiła 12 zł netto za godzinę, przy cateringach 15 zł/h, więc mi zależało.

Piekielność nr 1

Skontaktowałam się z firmą i umówiłam się na rozmowę kwalifikacyjną na piątek na 14.00. Tego dnia, w drodze do siedziby firmy słabo się poczułam, musiałam usiąść i napić się wody, napisałam sms do rekrutera, że będę 5 minut spóźniona. W odpowiedzi dostałam sms, że nikogo w firmie nie ma, bo są na inspekcji w hotelach i zaprasza na rozmowę w poniedziałek. Żyłka mi na skroni wyskoczyła, bo nie wiem po co się umawiać, skoro wiadomo, że nikogo nie będzie w firmie, ale pomyślałam, że może facet źle usłyszał dzień wizyty. Po rozmowie miałam jechać do domu do rodziców, dworzec był po drodze, więc dużo czasu nie straciłam.

Piekielność nr 2

Umowa. Sama w sobie była typowa, jednak składnia niektórych zdań była tak przerażająca, że będąc na 4 roku prawa (jak rozpoznać studenta prawa? Nie musisz, sam ci to powie)wstydziłabym się pod tym podpisać, a pan referent, który ją sporządzał, jakoś się nie wstydził. Konsekwencji tej żenującej umowy jako tako nie było.

Piekielność nr 3

Zlecenia miałam dostawać sms lub miano do mnie dzwonić. Umowę podpisałam w połowie lutego, do trzeciego tygodnia kwietnia nie dostałam żadnego zlecenia, gdy kontaktowałam się by wyjaśnić sytuację dostawałam lakoniczną odpowiedź - "nie ma zleceń".

Piekielność nr 4

26 kwietnia o 21.30 dostałam sms czy mogę iść do pracy następnego dnia na 6.00 rano, odpisałam, że tak. Zadawano mi głupie pytania typu "czy ma pani strój?" (oczywiście, że mam inaczej bym powiedziała, że nie mogę iść do pracy, bo nie miałabym w czym pracować), "czy wstanie pani o 5.00, by zdążyć na 6.00?" (oczywiście, ponownie - powiedziałabym, że nie mogę następnego dnia pracować, gdybym nie była w stanie wstać o tej godzinie). Z dalszej rozmowy wywnioskowałam, że nie kontaktowano się ze mną przez pomyłkę i teraz normalnie będę dostawać zlecenia. Humor mi się poprawił.

Piekielność nr 5

Po przepracowaniu tej jednej zmiany przez kolejne 2 tygodnie nie dostałam żadnego zlecenia. Stwierdziłam, że o kant d... potłuc taką pracę i rozwiązuję umowę. Jak się skontaktowałam z pracownikiem okazało się dodatkowo, że po swoje 120 zł wypłaty mam pojechać do nich do siedziby firmy, bo oni nie robią przelewów na konto. (To po co chcieli mój numer konta? Zresztą co to znaczy, że nie robią przelewów, jakaś januszowa forma oszczędzania w firmie, czy co?) Zmarnowałam więc kolejną godzinę na dojazd + 2 godziny stania w kolejce po wypłatę. Śmieszne. Rozwiązałam umowę zaraz po odebraniu pieniędzy.

Piekielność nr 6

Dwa dni po rozwiązaniu umowy dostaję telefon z tej firmy czy chcę iść do pracy. Odpowiedziałam, że nie, bo już u nich nie pracuję. Kobitka się oburza "to dlaczego ja o niczym nie wiem?". Ekhm, to chyba pytanie do jej współpracowników a nie do mnie? Zanim jednak zdążyłam cokolwiek na to odpowiedzieć, babka się pożegnała i rozłączyła.

Reasumując - pracowałam dla firmy 3 miesiące, zarobiłam 120 zł. Przeniosłam się do starej firmy, zarabiam pensję minimalną, ale przynajmniej wypracowuje pół etatu i nikt ze mną w kulki nie leci. Nikt mi chyba tak czasu nie zmarnował jak w firma, o której jest ta historia.

gastronomia

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 38 (78)
zarchiwizowany

#74298

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Pracowałam parę lat w gastronomii jako kelnerka. Historie o piekielnych pracodawcach z początków mojej kariery.

Pierwsza restauracja. Nie mam doświadczenia, tylko książeczkę sanepidowską, status studenta, angielski i niemiecki na dość dobrym poziomie i pracę w supermarkecie za sobą. Dostaję zaproszenie na rozmowę kwalifikacyjną. Rozmawiam z właścicielką knajpy, która także w niej czynnie pracuje. Działalność prowadzi wraz z synem. Wiedząc o moich brakach, a także o tym, że chce pracować tylko na wakacje, kobieta proponuje mi pracę, pokazuje umowę, zaprasza na dzień próbny, sprawiając wrażenie, że to wszystko formalność i praktycznie jestem zatrudniona. Z wyjątkiem płacy w wysokości 5/h (napiwki do podziału między wszystkich pracowników) wszystko wydaje się w porządku. Jako, że do tej pory nie dostawałam nawet zaproszeń na rozmowy o zatrudnieniu, jestem zadowolona. Przychodzę więc do pracy w poniedziałek - obsługuję z synem właścicielki gości (jej samej nie było, musiała wyjechać tego dnia), poleruję szkło, sztućce, zmywam, nakrywam. Słowem wszystko, co mogłam robić nie posiadając doświadczenia. Po sześciu godzinach siadam z synem właścicielki (i współwłaścicielem) do rozmowy. Okazuje się, że kobieta wpuściła mnie w maliny - kompletnie nie spełniam wymagań, których oczekują od kelnerki - szukają kogoś na stałe, z doświadczeniem, nie studiującej, bo potrzebują pełnej dyspozycyjności. Jak się okazuje poszukują kandydatki od dwóch miesięcy, od odejścia poprzedniej dziewczyny pracują z matką we dwoje. Dzień próbny oczywiście niepłatny (standard w gastronomii), dostaję informację, że być może do mnie zadzwonią. Nie ma jak to sobie załatwić bezpłatnego pracownika na czas największego ruchu w lokalu podczas swojej nieobecności. Ona nie miała obsuwy przy obsłudze gości, a ja w końcu nic nie kosztowałam, co ją obchodzi, że się narobiłam i zmarnowałam sobie dzień nie mając nawet szans na otrzymanie pracy.

Do drugiego lokalu trafiam tydzień później – mam przyjść na 4 godziny (oczywiście bezpłatnego) dnia próbnego. Prócz mnie jest dwóch kelnerów. Tutaj zostałam jeszcze bardziej bezczelnie potraktowana – po planowych czterech godzinach podeszła do mnie kierowniczka i mówi, że jest ze mnie zadowolona i jako że jeden z kelnerów musi wyjść pyta, czy mogę zostać do 20.00. Ja interpretując to naiwnie jako propozycję pracy stwierdziłam, że zostanę. O 20.00 pytam kierowniczki jak mam przyjść do pracy w następnym tygodniu. Ta poprosiła mnie o podanie jeszcze raz mojego numeru telefonu i powiedziała, że zadzwoni do mnie w sobotę z grafikiem. Nie zadzwoniła. Moje telefony odrzucała, przy czwartej próbie połączenia wyłączyła telefon. Nie ma to jak kłamać w żywe oczy i wykorzystać naiwną.

Kolejna rozmowa w popularnej w mieście sieci pierogarni. Stawka jaka mi została zaproponowana to 56 zł za dzień pracy – szybkie przekalkulowanie w głowie – wychodzi oszałamiająca stawka 4.66 za godzinę. Były proponowane jakieś bonusy za wypracowanie iluś tam godzin, weekendów w miesiącu itp., ale fakt faktem, że stawka za godzinę wynosiła niecałe 5 zł. Obowiązkowo mam pracować trzy dni, jako szkolenie, pod okiem doświadczonej kelnerki, która zgarnia wszystkie napiwki. Potem odbędzie się test i zdecydują czy mnie zatrudnią. Za te trzy dni pracy zapłacą mi jak przepracuję u nich 3 miesiące. Nie zapytałam wprost, ale jak mniemam jak by mnie nie zatrudnili, albo po dwóch miesiącach złamałabym nogę i musiała zrezygnować, to kasy bym te trzy dni pracy na oczy nie zobaczyła. Podziękowałam za tę niezwykle hojną ofertę.

Zniechęciłam się i poszłam do pracy w innej branży. Potem wróciłam i zostałam zatrudniona w pizzerii, gdzie dość długo pracowałam, ale to już może w innej historii.

gastronomia

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 51 (93)
zarchiwizowany

#52326

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
O zadziwiającej bezczelności i ludzkiej pomysłowości.

Chyba jakoś w pierwszej połowie 2012 roku szłam na kurs języka angielskiego - wysiadłam na stacji metra Centrum i niespiesznie zmierzałam do schodów ruchomych, co mnie miały wyprowadzić na patelnię i podziemie na skrzyżowaniu Marszałkowskiej i Jerozolimskich. Podchodzi do mnie kobieta - szczupła, wydaje mi się, że już ostro po czterdziestce, ubrana normalnie, jasne, tlenione włosy z równą grzywką nad brwiami.
"Przepraszam, czy mogę o coś zapytać?" - pada ze strony kobiety, a mnie już zaczyna się tlić w głowie, że chyba ją już gdzieś widziałam.
-Tak, proszę.
-"Wyciągnęli mi cały portfel z torebki, potrzebuję pięć złotych, by dojechać do domu, czy mogę prosić o wspomożenie? Oczywiście jeżeli może mi Pani pomóc..."

Marszczę brwi, coraz wyraźniej zaczyna mi świtać... ale nie, nie jestem pewna, nie będę chryi robić. Odpowiadam, że przykro mi, nie mam drobnych - kobieta zwija się szybciutko, trochę jakby ze wstydem, sekundę potem już jej nie widzę. Idę na kurs, potem wracam do mieszkania, mój wzrok pada na książki do niemieckiego - i nagle- iluminacja! Oświecenie! A potem szeroki uśmiech i, kurde, chyba podziw, bo ja w życiu bym czegoś takiego nie wymyśliła.

Retrospekcja - wakacje 2010, kurs języka niemieckiego w tej samej szkole językowej, ta sama stacja metra, no i ta babka - wtedy widziana po raz pierwszy.
-"Przepraszam wyciągnęli mi cały portfel, potrzebuję 5 złotych by dojechać do domu..." itd. Ja, kierowana wrażliwością na ludzką krzywdę, sięgnęłam do kieszeni i dałam to co przy sobie miałam - chyba trzy złote,oczywiście, że dam, przecież każdemu się taka przykrość może przydarzyć! I oddalam się, ściskając torbę z książkami bliżej siebie - strasznie kradną w tej Warszawie!

Od 2012 przebywam w stolicy prawie cały czas, bo niestety musiałam zawiesić studiowanie i wychodzi mi, że kobieta ta jest bezecnie okradana dwa-trzy razy w miesiącu. Zawsze mówi, że "WYCIĄGNĘLI CAŁY PORTFEL" (serio, ani jednego słowa w gadce nie zmienia)i prosi biedna na ten bilet. Jakoś od lutego tego roku jej nie widziałam, miałam nadzieję, że policja ją jakoś nastraszyła albo po prostu zarobek z dnia miała za mały i się poddała. Swoją drogą ciekawe ile wyciągała, bo zapewne u przechodniów chęć wspomożenia osoby poszkodowanej była większa niż przeciętnego żebraka. Dziś jednak schodzę do stacji metra politechnika i co nagle słyszę?
- "Przepraszam wyciągnęli mi z torebki cały portfel..."

metro Warszawa

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 97 (195)
zarchiwizowany

#22579

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia o piekielnej mamusi tudzież obojętności ludzi którzy powinni interweniować, a może obu na raz. Gdy chodziłam do podstawówki, kawał czasu temu, miałam dość zgraną klasę. Siedziała ze mną w ławce jedna dziewczyna, z niepełnej rodziny – mieszkała w dwupokojowym mieszkaniu z dwójką młodszych sióstr i matką. Ojciec zostawił rodzinę jakieś dwa lata wcześniej na swej żony numer cztery (ogółem miał ich chyba pięć, choć być może więcej) z każdą ze swych wybranek miał dzieci, z większością dwójkę lub trójkę, także gromadka spora. Kontaktów raczej nie utrzymywał, nie wiem nawet czy był w stanie wywiązywać się ze swych obowiązków alimentacyjnych, także udział jego w wychowaniu był raczej niewielki. Za to matka owej dziewczynki miała nader ciekawe metody. Sprawa raczej nie wyszłaby na jaw (mamusia jak spory odsetek rodzin w tym kraju praktykowała z namaszczeniem zasadę, że brudy pierze się w domu) gdyby nie to, że mając lat jedenaście człowiek zaczyna kojarzyć, że coś jest nie tak i próbuje sobie jakoś poradzić czy z zaistniałą sytuacją czy swoimi uczuciami.

Otóż któregoś dnia owa koleżanka postanowiła podzielić się z nami jakie to metody wychowawcze praktykuje jej rodzicielka – za każde, nawet najmniejsze przewinienie dziewczynki dostawały pasem lub kablem. Nawet te nieumyślne, a co więcej lanie dostawały zbiorowo, wszystkie trzy, a ilość razów była dostosowana do wieku danej siostry. Jak to wygląda na przykładzie? Na urodzinach najstarszej jedna z nich zbiła szklankę, całkowicie przypadkiem, po prostu strąciła ją ze stołu łokciem nakładając sobie kawałek tortu na talerz. Mamusia poczekała aż wszystkie dzieciaki rozejdą się do domów, po czym wzięła pas - najmłodsza dostała dwa razy, starsza (która zbiła naczynie) trzy, a najstarsza dostałaby cztery, ale że miała urodziny, dostała raz mniej (w ramach prezentu chyba). My, wtedy jeszcze dzieci, szybciutko pochwaliłyśmy się zasłyszaną informacją swoim rodzicom. Nikt raczej nie poczuł się w obowiązku interweniować, prócz jednej z matek, należącej do trójki klasowej i rady szkoły. O metodach pani X została poinformowana nasza wychowawczyni, a następnie pedagog szkolna. Matka dziewczynki została wezwana na przesłuchanie do szkoły, oczywiście wszystkiego się wyparła, jednak przyparta do muru przez pedagog i psycholog, przyznała się do wszystkiego i obiecała poprawę. Po powrocie do domu zaczęła się drzeć na córki, że jej wstydu narobiły(sic!) i oczywiście dostały za karę pasem. Koleżanka po powrocie do szkoły poprosiła nas byśmy nikomu więcej nic nie mówiły, bo będzie jeszcze gorzej, wezwana do pedagog na rozmowę kontrolną oczywiście powiedziała, że już jest lepiej i mama już ich nie bije. Wszystko zostało po staremu, mamunia dalej zajmowała się „wychowywaniem” córek, a pani pedagog i szkoła byli zadowoleni z wypełnionego obowiązku. Nikt się więcej sprawą nie interesował.

szkoła mamusia i metody wychowawcze

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 193 (217)
zarchiwizowany

#22578

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia nowokainy(http://piekielni.pl/22039) zainspirowała mnie, by opisać parę historyjek związanych ze szkołą i nauczycielami, którzy niosą kaganek oświaty, wychowują i wprowadzają młodych ludzi w dorosłe życie… a przynajmniej tak się mówi na akademiach, bo ładnie brzmi…

1. Zespół szkół z sąsiedniej miejscowości; uczniowie różni - zdarzają się normalni, inteligentni ludzie, a także dresiki. Grupa młodych gniewnych postanowiła sobie urozmaicić egzystencje znęcaniem się nad „leszczem”. Rodzice chłopaka postanowili na początku rozwiązać problem przy pomocy szkoły , dlatego poprosili o spotkanie z dyrekcją i przedstawili sprawę. Reakcja przeszła najśmielsze oczekiwania, otóż władze placówki stanęły na stanowisku, że to nie ich sprawa, ponieważ do pobić dochodziło poza terenem szkoły. Na informację rodziców, że zarówno ich dziecko i trzech napastników uczęszcza do tej samej szkoły, a do zajść dochodziło zaledwie 10- 15 metrów od bramy wejściowej i jak najbardziej sprawa należy do ich kompetencji, jedna z nauczycielek odparła „nie znają się państwo, my lepiej się w przepisach orientujemy”. Młodzi adepci JP kontynuowali zabawę, a że byli wprawni w grupowym kopaniu słabszego, że chłopakowi pękły dwa żebra, a sińce zaczęły być widoczne zza większości bluzek. Rodzice zrobili obdukcję, zgłosili sprawę na policję, wynajęli prawnika. Zaczęło się robić gorąco, dlatego też w ZS doszli do wniosku, że może jednak sprawa leży w ich gestii - wobec chłopaków wyciągnięto konsekwencje w postaci… zawieszenia w prawach ucznia…

2. Liceum katolickie; Postanowiono zorganizować ogólnolicealną lekcję historii najnowszej. Po zakończeniu projekcji paru filmów dokumentalnych, pani dyrektor wygłosiła górnolotny odczyt o okropieństwach komunizmu. Ostatni akapit poświęcony był cenzurze, która to z całą stanowczością została potępiona, jako „narzędzie ograniczające wolność słowa, charakteryzującą władzę totalitarną, mającą za nic człowieka i jego przyrodzone prawa.” Nie byłoby w tym nic dziwnego czy śmiesznego, gdyby nie to, że niecały rok wcześniej dyrektorka skonfiskowała ze sklepiku cały nakład gazetki szkolnej i go ocenzurowała…

3.Ta sama szkoła; Jednym z uczniów był chłopak z rodziny prawniczej. Jednak sam w sobie był człowiekiem nieciekawym. Dość mocno przeżywał problemy rodzinne , wdał się w złe towarzystwo – poszedł sobie z nowymi kumplami na tzw. włam. Policja zadziałała dość szybko, jednak ze względu na to, że tatuś z mamusią wybronili udało się sprawę zamieść pod dywan. Szkoła, mimo że katolicka , nie wyciągnęła żadnych konsekwencji, ustawionym rodzicom poszło się na rękę. Chłopak został przeniesiony do placówki w innej miejscowości, jednak raczej po to, by wyrwać go ze złego towarzystwa niż w ramach kary. Trzy miesiące później dwie dziewczyny z równoległej klasy przyłapano na piciu piwa w pizzerii (miały po 17 lat), otarły się o relegację bo „uczęszczanie do katolickiej szkoły do czegoś zobowiązuje”. Niestety nie każdy ma rodziców, którym dyrekcja ze względu na pełniony zawód i majątek chce iść na rękę…

4.Liceum ogólnokształcące; Panował tam zwyczaj, że nauczycielom z różnych okazji sprawiało się dość drogie prezenty. Niestety uczniom wyleciała z głowy pewna okoliczność, prowizorycznie kupiono kwiaty. Nauczycielka odmówiła przyjęcia podarunku słowami „ja nie jestem krowa i zielska nie jadam”. Uczniowie byli gnębieni niezapowiedzianymi kartkówkami do czasu aż kupili godny nauczycielki prezent u jubilera.

5.Inne liceum ogólnokształcące; Dziewczyna miała problemy rodzinne, poszła do pedagog szkolnej, będącej również nauczycielką. Zastała panią X na wesołej pogawędce z bibliotekarką. Poprosiła dziewczynę, by poczekała na korytarzu dopóki jej nie zawoła. Po półtorej godziny i pedagog i bibliotekarka wyszły roześmiane z gabinetu, uczennica usłyszała, by przyszła innym razem, bo ona już kończy pracę, a za nadgodziny jej nikt nie płaci…

Różne szkoły

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 180 (204)
zarchiwizowany

#12510

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Czasy wczesnego liceum. Nadchodziły Mikołajki, ja wylosowałam wychowawczynię i musiałam kupić jakiś prezent. Pomysłu nie miałam (bo jaki prezent kupić kobicie 35 lat, którego cena ma nie przekraczać 20 zł?). Udałam się do pewnego sklepiku, asortyment - różnego rodzaju puzderka, kadzidełka, kominki, olejki eteryczne itp. Chodziłam miedzy regałami, przeglądałam, obracałam w rękach itp, nic, co by mnie wyróżniało spośród innych klientów. Jednak byłam bacznie obserwowana przez ekspedientkę(i jednocześnie właścicielkę sklepu), której mina była mówiąc delikatnie... nieciekawa. Babeczka ubrana jak cyganka - spódnica do kostek, szale i girlandy sztucznej biżuterii. Wybrałam jakąś szkatułkę za 25 zł. Podchodzę, podaję - mina właścicielki coraz bardziej skwaszona.
JA: Dzień dobry
Właścicielka:...(zero reakcji)
J: Wezmę to puzderko.
W:... (ponownie nic)
J: ?!...eee...mogę prosić to puzderko?
W:25zł!
Podałam banknot 50 zł, na co właścicielka z oburzeniem w głosie:
W: To jest 25 złotych?!
Ja w szoku, o co kobiecie chodzi, przecież chyba normalne, że ludzie nie zawsze mają przy sobie wyliczoną kwotę, a przecież nie płacę dwustuzłotówką za paczkę zapałek, by zaraz pluć jadem.
J: Eee... drobniej nie mam...
W: To ja nie wiem, czy będę miała wydać!!
J: O.o!!
Stoję i nie wiem co robić - wyjść,zostać, rozpłakać się? Tymczasem pani siedzi na stołeczku z miną hrabiny, którą jakiś natrętny żebrak nęka. Ludzie zaczynają się gapić, ja stoję z tą wzgardzoną pięćdziesięciozłotówką i nie wiem, co robić.
Po chwili właścicielka wyjmuje z pod lady wiklinowy koszyk WYPEŁNIONY PO BRZEGI drobniakami, dziesięcio i dwudziesto złotówkami. Ja gały na nią, ta wyrywa mi banknot z ręki i rzuca mi na ladę 25 zł w najdrobniejszych nominałach jakie miała. Nawet nie przeliczyłam tego co mi wydała, zgarnęłam monety, puzderko i po prostu wyszłam kompletnie zmieszana. Po dwudziestu metrach od sklepu zaczęłam się śmiać - no rzeczywiście, nie miała jak wydać...

sklep z kadzidełkami

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 111 (167)
zarchiwizowany

#6986

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia nie do końca o "piekielnym", ale na pewno warta przeczytania.

Kupowałam spodnie w sklepie C&A - przy kasie dostałam kupon ze zniżką na 20% z okazji walentynek - do zrealizowania wyłącznie 14 lutego. Nie zamierzałam nic kupować, ale skoro to aż 20%, to okazja nie do pogardzenia, zwłaszcza dla studenta. Przeglądałam wieszaki w celu upatrzenia sobie czegoś do kupienia za 3 dni. Wpadł mi w oko top - biały, na cienkich ramiączkach, za 19 zł. Przy rabacie zaoszczędziłabym 3,80 - nie dużo, ale na piwo z okazji zakończenia sesji wystarczy. Przychodzę dziś do sklepu, kieruję się ku wieszakowi - białych topów nie ma - są identyczne (materiał, krój, długość)tylko że czarne. Patrzę na metkę - i aż zaczęłam chichotać - cena: 30 zł. Tym samym sklep zarobiłby dodatkowo na "promocji" 5 zł. Okręciłam się na pięcie i wyszłam - poczekam aż top znów będzie kosztować 19 zł.

C&A

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 109 (285)

1