Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Crow

Zamieszcza historie od: 15 września 2011 - 20:01
Ostatnio: 25 września 2013 - 13:35
  • Historii na głównej: 14 z 23
  • Punktów za historie: 11544
  • Komentarzy: 740
  • Punktów za komentarze: 6772
 

#17500

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kolejna historia związana ze służbą zdrowia (chyba tam piekielne sytuacje zdarzają się najczęściej).

Po operacji przebywałam dłuższy czas w jednym z łódzkich szpitali. Cała w wenflonach, bo mam problemy z żyłami żeby się wkłuć (pękają). Na opiekę nie miałam co narzekać, wszystko cud miód i orzeszki - jak nie w polskim szpitalu. Oczywiście do czasu.

Sytuacja miała miejsce kiedy był mój wielki dzień wyjścia do domu. Poszłam do zabiegowego, miłe pielęgniarki powyciągały cierpliwie wszystkie wenflony i znowu mogłam się ruszać jak człowiek :) Moja mama przyszła mnie odebrać, ale miałyśmy jeszcze czekać na sali na wypis.

Siedzimy, czekamy, przychodzi pielęgniarka... ze sprzętem do pobierania krwi i mówi, że musi KONIECZNIE pobrać. Ja na to, że to jakaś pomyłka, bo zaraz wychodzę, w dodatku parę minut temu mi wszystkie wenflony pozdejmowali. Ale ona się uparła, że MUSI być i już.

Cóż - pomyślałam, że pewnie jakieś dodatkowe badania, to dla mojego dobra i w ogóle. Nadstawiam rękę, cóż innego robić. Lewa ręka, próba pierwsza - żyła poszła. Próba druga - to samo. Próba trzecia (najbardziej bolesna) - to samo. Ręka zrobiła się cała fioletowa i boli cholernie, pielęgniarka mówi, że nic mi nie będzie i... bierze się za prawą rękę. Próba pierwsza - żyła pęknięta, krwi w strzykawce ani kropli. Ja już porządnie zirytowana mówię, żeby kto inny mi pobrał. Pielęgniarka niechętnie idzie.

Za chwilę przychodzi młody pielęgniarz, wyglądał na praktykanta. Ogólnie miły i sympatyczny, dałam mu się wkłuć 3 razy, żyły rzecz jasna popękały, ale za trzecim razem uciągnął pół strzykawki. Ja już zadowolona, że te cierpienia się skończyły, ale gdzie tam... Wpada pielęgniarka i mówi, że za mało i potrzeba jeszcze drugie tyle! Ten młody powiedział, że on już nie da rady i poszedł.

Ja już zielona z tego wszystkiego i ledwo się trzymam na nogach. Cały czas się zastanawiam jakie to badania, że aż tyle krwi trzeba, pielęgniarka w końcu ani razu nie powiedziała. Pytam ją i co się okazuje? Że to potrzebne na PRYWATNE badania jednego z lekarzy, który pisze książkę na temat choroby, którą na nieszczęście przechodziłam - i od każdego pobierają krew bez jego wiedzy, żeby lekarz mógł sobie tą książkę napisać i badania jakieś własne przeprowadzić.

W tym miejscu się oburzyłam, że przecież powinni chociaż zapytać o zgodę, a nie widząc w jakim jestem stanie, to jeszcze na siłę ciągnąć. Powiedziałam, że skoro nic nie podpisywałam, to odmawiam, a na to pielęgniarka, że ją to nie obchodzi, bo ów lekarz wydał takie polecenie i ona MUSI wykonywać polecenia. Kazała przyjść do zabiegowego, żeby mnie inne pielęgniarki przytrzymały, to pobierze spod kolana...

Razem z mamą popatrzyłyśmy na siebie przez chwilę i... w nogi. Autentycznie zwiałyśmy z tego szpitala i sama się dziwiłam, że jestem w stanie tak szybko popylać po operacji. A wypis przyszedł pocztą tydzień później na domowy adres. Czy lekarz wydał książkę nie wiem - w każdym razie zapewne sporo lekarzy ze szpitali stosuje takie praktyki.

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 539 (595)

#17477

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Będzie to moja pierwsza historia, tak więc proszę o wyrozumiałość :)

Kilka lat temu (w wieku lat ok. 18) byłam na wizycie kontrolnej u lekarza typowo do spraw kobiecych, tak zwanego ginka. Facet na oko niewiele po 50-tce, a w gabinecie była jeszcze jego asystentka w wieku podobnym, badająca coś pod mikroskopem.

Podczas "badania właściwego" (tak, w tej iście cudownej pozycji na fotelu), [L]ekarzowi nagle się coś przypomniało, mam tylko nadzieję że nie po spojrzeniu na mój "stan posiadania", po czym mówi do [A]systentki:

[L]: - Wiesz co, byłem wczoraj w szpitalu i będę miał operację usunięcia macicy takiej jednej babce...
[A]: (z zainteresowaniem) - Taaaaak?
[L]: - Taka kobitka, 45 lat. Nowotwór ją zżera.
[A]: - No, w tym wieku to już możliwe...
[L]: - Ale najlepsze jest to, że ona jest jeszcze DZIEWICĄ!
[A]: - No coś ty!
[L]: - No tak! Normalnie 45 lat i jeszcze dziewica! Mówię ci jaka ona spięta nawet na zwykłym badaniu siedziała! Wszystko ją bolało! Palca nie mogłem wsadzić! A przecież znacznie większe rzeczy się mieszczą!

I tak prowadzą sobie swobodną gadkę w najlepsze, o tym, że kobieta w życiu miała zero radości, a tu rak ją dopadł - a zapominając kompletnie o mnie na tym cholernym fotelu. Lekarz dodatkowo ubarwiał swoje opowieści opisami tego co owa kobieta miała "w środku" (dość szczegółowo), powodując że robiło mi się autentycznie niedobrze. Jednak puenta zapadła mi w pamięć najbardziej:

[L]: - Nie chciała dać chłopakom, to teraz da robakom!
I w śmiech. Brechtali się oboje dłuższą chwilę (jak by nie patrzeć z cudzego nieszczęścia), po czym lekarz, widząc moje duże ze zdziwienia oczy, powiedział:

[L]: - No, ale pani to raczej nie dotyczy, młoda pani jest, no i widzę, że już doświadczona, tak więc raka niech się pani nie obawia! Organu trzeba używać i to często!

Wyszłam stamtąd jeszcze będąc w lekkim szoku. Przez dłuższy czas oczami wyobraźni widziałam rozkładające się tkanki i raka zżerającego organy od środka. I weź tu się lecz u takiego lekarza - skoro potem może to opowiadać przy ludziach, nawet przy tych którzy wcale nie chcą tego słuchać. Całe szczęście, że zdrowa byłam.

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 502 (646)
zarchiwizowany

#17549

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia związana tematycznie z tą: http://piekielni.pl/17500 (i miała miejsce kilka tygodni później).

Po operacjach i leczeniu w Łodzi, musiałam mieć wykonywane pewnego rodzaju zabiegi, przynajmniej raz w tygodniu. Jako, że moje miasto jest oddalone Łodzi jakieś 150km, to zabiegi miałam już w szpitalu u siebie.

Pękania żył w rękach niestety ciąg dalszy, ponieważ zabiegi były bardzo bolesne, wykonywane metodą "na żywca" (nikomu nie polecam, aczkolwiek uratowało mi to życie, co bardzo doceniam - swoje trzeba wycierpieć).

Tak więc każdorazowo po przyjściu na oddział sytuacja wyglądała mniej więcej tak: idę do kanciapy pielęgniarek, któraś z nich zakłada wenflon (przy czym zwykle są jakieś "straty" w żyłach), idę na salę zabiegową, podłączają mi kroplówę z ketonalem (lek przeciwbólowy), po spłynięciu kroplówki przychodzi lekarz, robi co ma robić (i tak boli jak cholera, więc pielęgniarki muszą mnie trzymać). Każda taka wizyta to stres jak pieron.

Tego dnia było podobnie. Przychodzę, mojej ulubionej pielęgniarki niestety nie ma (była taka jedna która naprawdę potrafiła się dobrze wkłuć), więc zanim wenflon został poprawnie założony, znów miałam fioletowe obie ręce i robiłam się lekko zielona. Poszłam do zabiegowego, podłączyli mi najpierw jedną kroplówkę, potem drugą (zaczęłam się uodparniać na znieczulenie więc potrzebne były 2 dawki). Ponieważ "mój" lekarz był między jedną operacją a drugą i się spieszył, to pielęgniarka podkręciła mi szybkość kroplówki prawie na maksa (jeśli ktoś nie wie - to "trochę" boli).

Leżę na tej sali dłuższy czas, w negliżu, w końcu wpada lekarz. Rzuca okiem na ranę, potem na swój zegarek i mówi:

- A to dzisiaj nie trzeba... Pani przyjdzie za 2 dni to zrobimy na spokojnie.

I już go nie było.

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 198 (220)