Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Crow

Zamieszcza historie od: 15 września 2011 - 20:01
Ostatnio: 25 września 2013 - 13:35
  • Historii na głównej: 14 z 23
  • Punktów za historie: 11544
  • Komentarzy: 740
  • Punktów za komentarze: 6772
 
zarchiwizowany

#29665

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia Kix11 (http://piekielni.pl/28477) przypomniała mi o pewnym (teraz już dla mnie śmiesznym) incydencie, aczkolwiek wtedy wcale nie było mi tak wesoło...

Miałam jakieś 16 lat i na głównym deptaku naszego miasta umówiłam się ze znajomymi. Przyszłam trochę wcześniej, więc stoję spokojnie i czekam. Nagle podchodzi do mnie dziadek i zagaduje, jaka to ze mnie ładna dziewczyna, mam piękne oczy i w ogóle. Uprzejmie mu dziękuję i się uśmiecham, bo już kilka razy spotkałam się z sytuacją, że jakiś staruszek po prostu komplement powiedział i sobie poszedł. Ale nie tym razem.

Dziadek [D] zaczyna przechodzić do meritum:
[D] - A bo wiesz, ja bym chciał taką ładną dziewczynę mieć w rodzinie. Mój wnuk akurat niedawno wrócił z wojska, ma MIESZKANIE W BLOKU (bardzo to podkreślił), PRACĘ I SAMOCHÓD! (jeszcze bardziej). Zostałabyś jego żoną, nie musiałabyś pracować, tylko siedzieć w domu i rodzić dzieci! (autentycznie tak powiedział).

Mnie aż zatkało od tego obiecanego „dobrobytu” i zupełnie nie wiedziałam jak się odezwać. A dziadek jak gdyby nigdy nic łapie mnie dość mocno za rękę i ciągnie ze sobą (!)
[Ja] – Ale proszę mnie puścić…
[D] – Chodź, pójdziemy do mnie, poznasz mojego wnuka i na pewno ci się spodoba! Będziecie mieć śliczne dzieci!

I ani myśli puszczać, trzyma mocno. Musiało to wyglądać dość dziwnie z punktu widzenia osoby trzeciej… Dziadek uciągnął mnie ładnych kilkanaście metrów, aż udało mi się wyszarpnąć i uciec. Słyszałam jeszcze jak mnie woła:
[D] – Wracaj tutaj, nie uciekaj! Przecież chcę ci pomóc!

Chyba się mocno zawiódł, że nie skorzystałam z oferty.
Ależ wybredna jestem… :)

centrum miasta

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 184 (222)

#29517

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Z cyklu "czego to ludzie nie wymyślą, żeby się napić".

Kilka miesięcy temu byłam na zakupach w Tesco. Przechodziłam przez dział odzieżowy, spodobały mi się jedne spodnie i postanowiłam przymierzyć. Wzięłam kilka rozmiarów tak dla pewności, żeby dobrze dopasować.
Mierzę sobie na spokojnie i nagle słyszę, że do przymierzalni obok pakuje się dwóch facetów. Słychać było nieco „przepite” głosy i czuć dość wyraźnie woń alkoholu (tak, nawet przez ściankę). Jeden z nich zaczyna głośno (podejrzanie za głośno) mówić o spodniach, że te za długie, tamte za wąskie... drugi mu mówi, żeby jeszcze inne zmierzył, a w tle słychać jeszcze jakieś niezidentyfikowane bulgoczące dźwięki. Dość długo to trwało, a na koniec skwitowali, że wszystkie spodnie do niczego i muszą poszukać jakichś innych.

Jak już wyszłam, zobaczyłam zbiegowisko kilku ekspedientek i ochronę.

I co się okazało – panowie przemycali drogie flaszki w spodniach (że niby celem przymierzenia), w tym czasie opróżniali zawartość, a pustą butelkę odwieszali razem ze spodniami i szli po następną na dział alkoholowy. To był podobno już trzeci raz i zapowiadało się, że będzie kolejna runda, ale ochrona może ich zatrzymać dopiero jak będą chcieli opuścić sklep (takie przepisy czy coś). Ciekawe tylko czy panowie będą w stanie do tego czasu się na nogach utrzymać...
Ludzie to mają pomysły.

tesco

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 698 (734)

#29197

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia o ludzkiej „lekkomyślności”, zasłyszana na wykładzie z technicznego bezpieczeństwa pracy.

Przy zatrudnianiu nowego pracownika należy go zapoznać ze wszystkimi zasadami bhp, instrukcjami obsługi urządzeń, itp. W pewnej firmie zatrudniana była pani na stanowisku administracyjnym i podczas szkolenia behapowiec zaznajamiał ją m.in. z instrukcją obsługi niszczarki dokumentów. W pewnym momencie pani z wyższością i miną typu „nie rób ze mnie idiotki” stwierdziła, że ona przecież wie co to jest niszczarka i nie trzeba jej tłumaczyć. No, ale przepisy przepisami – kurs musi być dla formalności.

Po niedługim czasie miał miejsce wypadek przy pracy. Okazało się, że kobieta wsadziła za wiele kartek naraz do niszczarki i się zacięło. No to niewiele myśląc postanowiła je popchnąć... tipsem (a miała je długie). Jak łatwo się domyślić, tipsa wciągnęło, urwało też kawał paznokcia, krew się leje, horror, wrzask i panika.

Wygląda na to, że nieszczęsna niszczarka postanowiła się zemścić. :)

praca w biurze

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 893 (931)

#29178

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia zasłyszana na wykładzie z toksykologii, opowiadana przez panią [P], która pracuje w sanepidzie.
Rzecz działa się pierwszego dnia roboczego po świętach (podczas świąt nie pracują), w zeszłym roku. Do sanepidu dzwoni kobieta [K], a dialog wyglądał mniej więcej tak:

[K] – Dzień dobry, ja mam takie pytanie. Bo ugotowałam na święta bigos, a moje dziecko dla zabawy wlało tam płyn do naczyń. Mnie to tam nie zaszkodzi, ale czy mogę dziecku dać do zjedzenia? Bo nie chcę żeby się zmarnowało...
[P] – No raczej nic wielkiego się stać nie powinno, ale ja nie mogę tego na 100% zagwarantować. Jak rozumiem od razu zebrała pani z wierzchu ten płyn?
[K] – Nie... Wymieszałam, żeby się rozeszło. W sumie nie czuć za bardzo.
[P] (WTF i lekka konsternacja) – A jak dawno to było?
[K] – Przed samymi świętami, jakieś 3 dni temu.
[P] – I cały czas ten bigos tak stoi?
[K] – Nie no, my to jemy, ale chciałam też dziecku dać. Ale jak się nic nie stanie to dam, żeby się nie zmarnowało.
I się rozłączyła.

Dziecku pozostaje jedynie życzyć smacznego i braku problemów żołądkowych.

sanepid

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 771 (795)
zarchiwizowany

#29189

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia sprzed kilku lat. Będzie o „zaufanym” mechaniku samochodowym, mieszkającym kilka domów od nas, ojciec zawsze u niego naprawiał, cud, miód i orzeszki.
Skończyłam 18 lat, zrobiłam prawko i mechanik ów podjął się sprowadzenia dla mnie pierwszego samochodu. Wymagania były takie, żeby nie był bity, w dobrym stanie, miał klimatyzację i ABS. Owszem sprowadził, wszystko fajnie pięknie, samochód z małym przebiegiem. Miesiąc później jechałam na wakacje w góry (500km drogi ode mnie) więc podstawiliśmy samochód, żeby facet wymienił klocki hamulcowe i ogólnie sprawdził czy wszystko ok, bo bezpieczeństwo rzecz najważniejsza. Coś mi stukało przy hamowaniu, ale powiedział, że to ABS tak stuka i to normalne.

Pojechałam na wakacje. Na drugi dzień, będąc na kompletnym zadupiu (jechałam zobaczyć wodospad oddalony o ładnych parę km), zaczęła mi się świecić lampka od hamulca. Co za cholera? – myślę sobie. Przejechałam jeszcze kawałek, zatrzymałam się na poboczu, sprawdzam – przednie opony gorące jak cholera. Jako, że sama niewiele wtedy kumałam, dzwonię do ojca. Mówię mu co i jak, diagnoza: klocki. Szukaj szybko mechanika i nie jeździj z tym za długo bo zedrzesz do końca.
Jak to klocki, przecież były wymieniane parę dni temu, co za czort…? No nic, szukam mechanika. Jako, że było to zadupie kompletne, znalazłam go po 2 godzinach jeżdżenia w stresie i pytania "tubylców". Pokazał mi co zostało z klocków i…właściwie to nic nie zostało, już tarcze zaczęły trzeć. Powiedział, że klocki sprowadzi dopiero na następny dzień, bo mój samochód dość nietypowy (marki Proton) i on takich u siebie nie ma.

I tak oto „mój” mechanik zapewnił mi 10 km spacerku po zadupiach w upale, 2 dni wyjęte z wakacji i 120zł za wymianę klocków. Przy okazji miejscowy mechanik uświadomił mnie jeszcze, że to nie żaden ABS stukał, tylko te nieszczęsne klocki, które się zdzierały. Mało tego – żadnego ABS-u tu nie ma. Klimatyzacji zresztą też. To by w sumie wyjaśniało czemu tak słabo chłodziła – a miałam ją po powrocie oddać do czyszczenia, wyszłabym chyba na kompletnego debila.

Koniec końców – ojciec nasłuchał się ode mnie epitetów przez telefon, a z mechanikiem się jakoś polubownie dogadał i nie doszłam jak to w końcu było. Jak się spytałam gdzie ten ABS i klimatyzacja, to powiedział, że on nic nie wiedział, „tak mu powiedzieli i on myślał, że jest”. Bez komentarza.

Samochód mam nadal, bardzo go polubiłam i cóż – może po kilku latach zainwestuję i zrobię mu klimę, na razie daję radę na „zimny łokieć” :)

mechanik samochodowy

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 66 (136)

#18277

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia o piekielnym dostawcy węgla :)

Mieszkam w dość dużym mieście (250 tysięcy mieszkańców), natomiast mój narzeczony 40km ode mnie, w takiej niewielkiej mieścinie (obecnie mieszkamy razem w opcji „pół na pół”, ale to dla historii nie ważne:)). Ogrzewania na gaz tam nie ma, więc gdy zbliża się zima, trzeba kupić węgiel (a kupuje go właśnie w moim mieście, bo wszędzie indziej znacznie drożej).

Historia miała miejsce 2 lata temu, sezon zimowy już w pełni, więc narzeczony węgiel zamówił, zapłacił, umówił się konkretnie na dzień kiedy będzie w domu, żeby dostawca go zastał.

Trzeba w tym miejscu nadmienić, że na posesji są dwa wjazdy – jeden do garażu (gdzie stoi samochód), a drugi obok na podwórze, gdzie jest zsyp węgla.

Gdy umówiony dzień nadszedł, przyjechał dostawca i (tak, zgadliście) nieproszony wjechał przed wjazd do garażu i wysypał tam całe 2 tony węgla. Zawsze dostawcy grzecznie czekali aż się im powie gdzie mają wysypać, więc chociaż narzeczony wybiegł z domu jak go tylko zobaczył, to niestety nie zdążył. Oczywiście go opieprzył, kazał mu węgiel zebrać i wysypać gdzie trzeba, ale ponieważ było już zapłacone, facet nic sobie z tego nie robił i powiedział:
- Panie, no co pan, węgiel przywiozłem, a pan sobie przeniesie, młody pan jest” – po czym się błyskawicznie ulotnił.

I tak oto narzeczony musiał w zimie przez kilka godzin nosić dwoma wiaderkami (po 15 kg każde) 2 tony węgla, a i dystans do pokonania był niemały. Dodatkowo ja też byłam wkurzona, bo miał do mnie wtedy przyjechać i normalnie pewnie rzuciłby ten węgiel w cholerę, gdyby nie fakt, że samochód był w garażu, a wyjazd przecież zasypany. Tak więc został całkowicie uziemiony przez jednego nadgorliwego faceta. A wystarczyło chwilkę poczekać.

Skład węgla

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 480 (602)

#18248

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wszyscy, którzy mnie znają, wiedzą, że od zawsze kocham zwierzęta. Obecnie mam 11 kotów, 2 psy, 2 myszoskoczki i akwarium z rybkami (planuję więcej). Teraz mogę sobie na to pozwolić i nikogo o zdanie nie pytać, ale nie zawsze mogło tak być.

Historia miała miejsce, kiedy miałam 12-13 lat, a więc kawał czasu temu :) Posiadałam wtedy dwie kotki - jedną wysterylizowaną, a drugą nie (przybłąkała się, więc ją przygarnęliśmy - chciałam ją wysterylizować ale wszyscy uznali, że może później, że szkoda pieniędzy, a ja własnych nie miałam). Problem pojawił się w momencie, gdy na świecie pojawiły się małe kotki. Pech chciał, że było ich aż 5.

Tu dała znać o sobie piekielność mojej babci, która stwierdziła, że żadnych kotów więcej być nie może i trzeba się ich pozbyć. To jeszcze byłam w stanie zrozumieć, chociaż było mi przykro - wiadomo. Jednak babcia wymyśliła również cudowny pomysł JAK się ich pozbyć. Otóż, w żadnym wypadku nie w humanitarny sposób (czyli uśpić u weterynarza), tylko... ja miałam je utopić. Argumentowała to po pierwsze kosztami (Płacić za uśpienie? Jeszcze czego!), a po drugie mówiła coś o nauczeniu się odpowiedzialności (Chciało się kota, to trzeba ponosić konsekwencje, czy coś w tym stylu).

Osobiście przeżyłam traumę. Kazać 12-letniemu dziecku topić własnoręcznie 5 małych kociąt to dla mnie nie do pojęcia. W dodatku pod nieobecność rodziców naszykowała mi już wiaderko z wodą i naśmiewała się z mojej wrażliwości. Ja byłam w szoku, nie wiedziałam co zrobić i gdzie się podziać, a uraz został mi do dnia dzisiejszego - zapewne nikt o tym nawet nie wie.

Całe szczęście, pomysł babci nie doszedł do skutku za sprawą mojej rodzicielki, która jako jedyna miała na tyle zdrowego rozsądku, żeby uznać go za poroniony. Babci się dostała pokaźna awantura (ale się w ogóle nie przejęła, "no bo nic wielkiego się przecież nie stało!"), a kociaki wziął mój ojciec i zawiózł do weterynarza (i tak płakałam potem jak bóbr, jak to dziecko - szkoda mi ich było i tyle...).

Dlatego, drodzy rodzice i dziadkowie - jeśli przyjdzie wam do głowy równie cudowny i niezawodny sposób na uczenie dziecka odpowiedzialności, to najpierw weźcie jakieś ciężkie narzędzie i walnijcie się z całej siły w łeb. Na pewno lepsze to niż zgadzać się na zwierzaka, a jak pojawi się "problem", to zwalać całą winę na dziecko. Dzieci jak to dzieci - każde chce mieć jakieś zwierzątko, ale prawda jest taka, że odpowiedzialność za to powinni brać opiekunowie.

Skomentuj (52) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 448 (596)
zarchiwizowany

#18379

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Może będę trochę nudna (czyt. stała w temacie), ale przypomniało mi się kolejne zdarzenie z kotami (i idiotami) w tle – od historii do historii i człowiek sobie przypomina coraz więcej. Wiem, że duża część z Was woli czytać historie tzw. autobusowe, więc będziecie trochę zawiedzeni, bo miejską komunikacją już 5 lat nie jechałam :) W każdym razie historia raczej do pomyślenia i zastanowienia się nad paroma rzeczami. Trochę długo będzie tym razem.

Rzecz miała miejsce 14 lat temu w okolicach czerwca (miałam wtedy 8 lat) – mogłoby się zdawać, że powinnam mało z tego pamiętać, aczkolwiek niektóre rzeczy pamięta się bardzo dobrze mimo upływu czasu.

Moja pierwsza kotka (wtedy roczna) urodziła 2 maluchy. Kiedy miały prawie 2 miesiące, zaczęły już dobrze brykać i wypuszczaliśmy je na podwórko (mieszkam w spokojnej dzielnicy domków jednorodzinnych, ruch samochodowy prawie żaden, ale i tak małe nie próbowały wychodzić poza ogrodzenie, tak więc pełen luzik).

Jednemu maluchowi przydarzył się jednak nieszczęśliwy wypadek (dla historii dość ważny) – został przejechany samochodem ojca, kiedy ten cofał i próbował wyjechać z podwórka. Małe kotki lubią samochody, a szczególnie wdrapywanie się na opony i spanie na nich, więc niestety nie dało rady upilnować… Generalnie była panika, weterynarz, założone szwy na brzuszku, a potem przez długi czas karmienie Pusi (bo tak ją nazwaliśmy) strzykawką. Byłam dość odpowiedzialnym dzieckiem (w przeciwieństwie do…a zresztą – zobaczycie), więc sumiennie się nią zajmowałam.

Postanowiliśmy też, że jeden kociak (Pusia) zostanie z nami na stałe, natomiast jej brat (Mruczek) miał być oddany na wieś do dziadków mojej koleżanki z ławki – akurat nie mieli kota, więc chcieli bardzo chętnie.

Kiedy więc zbliżała się godzina odbioru kotka, zamknęliśmy oba dla pewności w takiej komórce na podwórku (nie była to żadna szopa czy coś w tym stylu – tylko obiekt przystosowany prawie idealnie dla kotów: miały tam swoje pudełka do spania, jedzenie, zabawki i mnóstwo rzeczy które mogły niszczyć do woli). Komórka była zamykana na zasuwę, więc nie ma siły, żeby się wydostały.

W końcu przyjechała koleżanka z dziadkiem, wszyscy zadowoleni, idziemy po kotka, otwieramy komórkę i…zonk. Po kotach ani śladu. Normalnie WTF – zamknięte było solidnie tak jak trzeba, więc jakim cudem? Zaczynamy poszukiwania, wszyscy już lekko zdesperowani i nagle słyszę ciche kocie piszczenie. Przysłuchuję się dokładnie i w końcu namierzam, z którego kierunku dobiega – a mianowicie zza płotu sąsiada.

No to lecimy do niego, moja matka (już nieźle wkurzona) wpada do niego na podwórko i jaki obraz zastaje? Otóż córka sąsiadów (nieco ode mnie młodsza) i dwójka dzieci innego sąsiada …bawi się w najlepsze (z) kotkami. Polegało to na ściskaniu ich, podrzucaniu i tarmoszeniu jak się tylko da (przypominam: jeden świeżo po wypadku). Matka natychmiast kotki zabrała i przekazała je mnie (dzieci oczywiście w ryk i uciekają do domu), a sama poszła opieprzać sąsiadkę, która w międzyczasie zdążyła wyjść przed dom. Okazało się, że jej córka weszła bez pozwolenia na moje podwórko, otworzyła zasuwę i wzięła kotki z komórki (po czym idealnie wręcz ją zamknęła). Sąsiadka zawzięcie jej broniła, że nic wielkiego się nie stało, że to tylko koty i że dziecko się chciało pobawić tylko… Ona sama o wszystkim wiedziała, ale nie zabrała dziecku kotów i nie oddała. Matkę wkurzyło to jeszcze bardziej i zjebkę słyszała chyba cała dzielnica. (Dziecko się widocznie niczego nie nauczyło, bo kilka dni później weszło jeszcze raz na podwórko – tym razem łupem padły długo hodowane tulipany babci, wyrwane razem z korzeniami – ale uznałam to wręcz za satysfakcjonujące, bo moja własna babcia też wolała wcześniej usprawiedliwiać sąsiadkę nie wiem po co…).

Mruczka przekazaliśmy dziadkowi koleżanki, natomiast z Pusią było gorzej – wycieńczona, obolała i z rozchodzącymi się szwami. Wymagała długiej opieki, ale daliśmy radę – wyrosła na śliczną kotkę, rok później miała nawet dzieci. Przy sterylizacji u weterynarza dowiedzieliśmy się, że ma w brzuchu nowotwór – spowodowany niemal w 100% tym tłamszeniem. Niestety był nieoperowalny, ale na szczęście nie złośliwy, miała żyć z nim długo i szczęśliwie.

Czy tak się stało, nie wiem – kilka miesięcy później ktoś mi ją ukradł. Wszyscy jej szukaliśmy, pokazywałam ludziom jej zdjęcie, chodziłam, pytałam…nic. Jej matka (moja najstarsza kotka) strasznie to przeżyła, długo nie chciała jeść, chodziła po całej okolicy i miauczała – autentycznie jej szukała (możecie sobie mówić, że koty są głupie, ja wiem swoje). Co się z nią stało dowiedziałam się przypadkiem jakieś 10 lat później – babcia się niechcący wygadała, że u sąsiada był wtedy remont domu i jakiemuś robotnikowi się spodobała, więc ją zabrał. Babcia o wszystkim wiedziała, ale wtedy nie powiedziała ani słowa (tak, miałam ochotę ją zabić już któryś raz z kolei). Byłyby duże szanse na jej odzyskanie, bo remont trwał z miesiąc, a teraz to już po ptakach… W każdym razie pozostaje mieć nadzieję, że dobrze się miewa, jest cała i zdrowa.

A najstarsza kotka? Bardzo długo dochodziła do siebie, ale w końcu zapomniała. Obecnie ma ponad 15 lat i śpi sobie grzecznie przytulona do moich nóg, kiedy piszę tą historię :)

Morał na dziś brzmi mniej więcej tak: drogie dzieci – zwierzę to nie zabawka. Drodzy rodzice – z łaski swej wytłumaczcie to swoim dzieciom.

moja ulica

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 149 (255)
zarchiwizowany

#18307

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia Alive2011 przypomniała mi jeszcze jedno niemiłe zdarzenie z babcią w roli głównej...

Zdarzyło się to 30 kwietnia 2008r. Pamiętam tak dobrze, bo kilka dni później, zaraz po majowym weekendzie, miałam matury. Posiadałam wtedy 3 koty - jedną starszą kotkę, drugą - tą, której kotki zostały uśpione po urodzeniu (już wysterylizowana) oraz 2-letniego kocura imieniem Gucio, bardzo ze mną związanego.

Miesiąc wcześniej Gucio zachorował na grzybicę skóry - wygląda to tak, że w pewnych miejscach robią się na kocie łyse plamy, mogą pojawiać się strupy (bo kot się drapie). Młodsza kotka zaraziła się od niego, więc oba zabierałam do weterynarza. O ile kocica wyszła z tego bardzo szybko, to kuracja Gucia trwała dłużej i była dość kosztowna. Wtedy miałam już trochę swojego grosza (ale i tak za mało), a dodatkowo wspomagał mnie chłopak i razem opiekowaliśmy się kotem.

Pamiętnego 30 kwietnia pojechałam z rodzicami na zakupy. Wróciliśmy po jakichś 2 godzinkach i zaczęłam szukać Gucia, żeby go wysmarować maściami od weterynarza (trzeba to było robić systematycznie). Najpierw się nie przejęłam, że go nie ma, bo był to kot domowo-wychodzący, więc czasem zapuszczał się gdzieś dalej, ale tylko w okolice, które znał. Kiedy po paru godzinach nadal go nie było, zaczęliśmy się martwić, bo na tak długo nie znikał. Zapytałam babci czy go nie widziała i okazało się, że owszem... Jak wyszłam z domu, to zadzwoniła do mojej ciotki i powiedziała, żeby wywiozła Gucia na działki za miastem! Ciotka niewiele myśląc przyjechała, wpakowała kota w samochód i wywiozła.

Szlag mnie jasny trafił. Natychmiast wsiadłam w samochód i pojechałam go szukać - wołałam, szukałam - nic...

Po powrocie do domu (zapłakana) zrobiłam taką awanturę, że chyba cała dzielnica musiała mnie słyszeć. Okazało się, że babcia stwierdziła, że to bez sensu wydawać tyle pieniędzy na leczenie kota (zaznaczam, że ona grosza na to nie dała). Ponadto sądziła, że on nas wszystkich jeszcze pozaraża (g*wno prawda), a pewnie i tak niedługo zdechnie, więc po co w ogóle leczyć. Nie liczył się fakt, że to już końcówka terapii, kilka stów zostawionych u weterynarza i więcej wydatków by nie było (miał tylko dokończyć opakowanie maści).

Tak oto straciłam kolejnego kota. Można by powiedzieć, że babcia nieco się "poprawiła", bo topić i uśmiercać go już nie chciała (może dlatego, że był dorosły). Tak czy inaczej bardzo to przeżyłam, bo byłam do niego przywiązana i się nim opiekowałam od małego kociaka. W końcu cały weekend majowy przepłakałam, a do matur nie uczyłam się nic. W ogóle mi nie zależało. Babcia i tym razem stwierdziła, że o co ten problem - w końcu "nic się nie stało"...

Na pewno odezwą się zwolennicy teorii, że "wypuszczenie" (och, nazwijmy rzecz po imieniu: wyrzucenie) kota gdzieś za miastem nie jest niczym złym i że sobie poradzi "bo to kot". Dziwnym trafem porzucenie psa w lesie jest bez wyjątku krytykowane i tacy ludzie są niemal linczowani. A w czym ten kot taki lepszy, że sobie poradzi? Całe życie nie polował, dostawał jedzenie, spał z ludźmi w ciepłym łóżku i przywiązał się zarówno do tych ludzi, jak i do miejsca, w którym mieszkał (ponoć pies przywiązuje się do człowieka, a kot do miejsca - nie wiem ile w tym prawdy, ale tak się mówi). Taki kot na pewno przeżywa szok i cierpi, a ludzie wmawiając sobie, że na pewno będzie z nim dobrze, po prostu zagłuszają swoje sumienie i zrzucają z siebie poczucie winy.

rodzinny dom, niestety...

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 202 (260)
zarchiwizowany

#18261

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Sporo się ostatnio czyta historii o psach, więc dorzucam dzisiaj jedną od siebie :) Rzecz działa się ok. 2 lata temu.

Jeden z moich psów to dość spore bydle – owczarek środkowoazjatycki (wielkości mniej więcej berneńczyka albo bernardyna, ogólny wygląd też podobny). Pies jest dość łagodny, nikogo nie zaczepia, obok ludzi przechodzi zupełnie obojętnie i nawet ich omija, co nie zmienia faktu, że część osób się go boi (kompletnie bezpodstawnie, ale większość ludzi w niewielkim miasteczku ma raczej małe psy i myślą, że jak duży to od razu agresywny).

Szczególnie zaś nie cierpi go jeden pijaczek – mieszkający kilka domów dalej w drewnianej chałupie, bezrobotny i wiecznie podchmielony. No i niestety mój narzeczony wychodząc na popołudniowy spacer z psem na owego pana się natknął. Ten (zataczając się z lekka) od razu zaczął się drzeć, że pies jest duży, niebezpieczny, że on dzwoni na policję i dodatkowo poleciał potok słów niecenzuralnych w kierunku psa i właściciela.

Ponieważ pies pozostawał (póki co) niewzruszony, gościu próbował go celowo rozdrażnić (żeby pokazać, że jednak jest groźny) machając rękami, podchodząc zbyt blisko i krzycząc. W końcu wziął grubego kija i chciał narzeczonego uderzyć – i tu miarka się przebrała. Pies oczywiście zawsze broni właściciela, więc zaczął warczeć i rzucać się w kierunku gościa, aż trudno go było utrzymać na smyczy. Tu pijaczek wyraźnie zadowolony z siebie wyciągnął komórkę i mówi, że on po policję dzwoni, bo pies go atakuje.

Narzeczony niewiele myśląc wykopał mu tą komórkę z ręki, zabrał kij i wyrzucił na bezpieczną odległość, po czym odciągnął psa i wrócił wkurzony do domu. Postanowił też zadzwonić na policję, opowiedział wszystko dokładnie co i jak, a po jakimś czasie przyjechał radiowóz. Razem z policjantem poszli do domu pijaczka, gdzie zastali go w stanie jeszcze bardziej wskazującym. Na widok mundurowego posypała się bogata wiązanka, skutkiem czego gościu dostał mandat 500zł za znieważenie funkcjonariusza, a dodatkowo za prowokowanie psa i groźby w kierunku właściciela 200zł. Ponadto jeśli taka sytuacja miałaby się powtórzyć, mógłby zapłacić znacznie więcej, a nawet iść do więzienia (nie pamiętam już na jak długo).

Czy zapłacił mandat nie wiem, ale od tamtej pory jest z nim spokój – w ogóle go nie widujemy.

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 166 (208)