Profil użytkownika
Enduro
Zamieszcza historie od: | 7 maja 2011 - 12:21 |
Ostatnio: | 7 maja 2012 - 11:29 |
- Historii na głównej: 10 z 15
- Punktów za historie: 8225
- Komentarzy: 133
- Punktów za komentarze: 683
zarchiwizowany
Skomentuj
(16)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Historia z tramwaju numer 8 w Gdańsku. Stara bo ma ponad 2 lata ale piekielna jak diabli.
Okres około-letni, nie pamiętam miesiąca, w każdym razie było już ciepło. Ósemkę, szczególnie na trasie opera bałtycka -> Akademia medyczna, upodobali sobie cyganie. Mianowice wsiadał taki jeden z akordeonem i katował bogu ducha winnych ludzi swoim rzępoleniem. Za udawaniem powykręcanych nóg były ekstra punkty.
Jechałem sobie spokojnie, usiłuję słuchać muzyki z "empeczy" ale cygan nie daje za wygraną i do roztrojonego akordeonu dołączył też wokal. Wieprzowóz zbliża się do przystanku, cygan grać przestaje (alleluja!), staje na schodku przed drzwiami i zaczyna liczyć te miedziaki w pogiętym kubeczku.
Tramwaj już stoi na przystanku ale "artysta" nie wysiada, za to prawdopodobnie chce wysiąść dres, bo się podniósł z siedzenia i stanął schodek wyżej z cyganem. Dresikowi widać nie spodobała się solówka na akordeonie bo nagle złapał się oburącz rurki nad swoją głową, lekko się odepchnął do tyłu i sprzedał cyganowi potężnego kopa z obu nóg.
Cóż to był za lot! Utracone noty za lądowanie na twarzy nadrobił punktami za fontannę miedziaków skrzących w świetle słońca niczym złote samorodki i rozrzuconymi kawałkami drewna które były jeszcze przed chwilą akordeonem (biedny akordeon). Dodatkowy bonus delikatną nutę łamanych kości i pękających organów w odgłosie uderzenia. w skali od 1 do 10 dałbym jakieś 11 tysięcy.
Drzwi się zamknęły, tramwaj ruszył, a dresik ze stoickim spokojem otrzepał ręce i mamrocząc coś pod nosem (z czego zrozumiałem tylko "zaraza" i "k***a") usiadł z powrotem na swoim miejscu. Nikt inny na całą sytuację nie zwrócił uwagi, jakby to było coś normalnego.
Oczywiście ABS trochę przesadził, ale mam nadzieję że nie skończył z kosą w żebrach.
Okres około-letni, nie pamiętam miesiąca, w każdym razie było już ciepło. Ósemkę, szczególnie na trasie opera bałtycka -> Akademia medyczna, upodobali sobie cyganie. Mianowice wsiadał taki jeden z akordeonem i katował bogu ducha winnych ludzi swoim rzępoleniem. Za udawaniem powykręcanych nóg były ekstra punkty.
Jechałem sobie spokojnie, usiłuję słuchać muzyki z "empeczy" ale cygan nie daje za wygraną i do roztrojonego akordeonu dołączył też wokal. Wieprzowóz zbliża się do przystanku, cygan grać przestaje (alleluja!), staje na schodku przed drzwiami i zaczyna liczyć te miedziaki w pogiętym kubeczku.
Tramwaj już stoi na przystanku ale "artysta" nie wysiada, za to prawdopodobnie chce wysiąść dres, bo się podniósł z siedzenia i stanął schodek wyżej z cyganem. Dresikowi widać nie spodobała się solówka na akordeonie bo nagle złapał się oburącz rurki nad swoją głową, lekko się odepchnął do tyłu i sprzedał cyganowi potężnego kopa z obu nóg.
Cóż to był za lot! Utracone noty za lądowanie na twarzy nadrobił punktami za fontannę miedziaków skrzących w świetle słońca niczym złote samorodki i rozrzuconymi kawałkami drewna które były jeszcze przed chwilą akordeonem (biedny akordeon). Dodatkowy bonus delikatną nutę łamanych kości i pękających organów w odgłosie uderzenia. w skali od 1 do 10 dałbym jakieś 11 tysięcy.
Drzwi się zamknęły, tramwaj ruszył, a dresik ze stoickim spokojem otrzepał ręce i mamrocząc coś pod nosem (z czego zrozumiałem tylko "zaraza" i "k***a") usiadł z powrotem na swoim miejscu. Nikt inny na całą sytuację nie zwrócił uwagi, jakby to było coś normalnego.
Oczywiście ABS trochę przesadził, ale mam nadzieję że nie skończył z kosą w żebrach.
komunikacja_miejska
Ocena:
14
(210)
zarchiwizowany
Skomentuj
(16)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Jak pogoniłem jehowych
Pewnego razu miałem problem ze świadkami Jehowy przyłazili średnio raz w tygodniu, często o 8 rano w sobotę/niedziele. Prośby groźby i szantaże nie skutkowały, za każdym razem przyłazili nowi.
Aż w końcu przegięli, 8 rano sobota, ja lekko skacowany i nagle DRRRRRRR... Postanowiłem nie otwierać, ale oni nie odpuszczają. Po jakiś pięciu minutach ciągłego dzwonienia szlag mnie trafił. Zwlekam się z wyra, zarzucam byle jak ciuchy i ze swojego terrarium w którym trzymam karaluchy (śmieszna historia, razem z paczką zagraniczną doszły dwie larwy i jajo). Nie są to jakieś pospolite prusaki czy inne wymoczki, ale wielkie bydlaki po kilka centymetrów. Biorę do ręki mojego ulubionego, piękny i tłusty, z połyskiem jakby był wilgotny 5,5cm bez czułek, i lecę przywitać gości.
Otwieram drzwi, standardowe bla bla bla Jehowych dziń dobry etc. i walą pytanie:
-czy chce pan porozmawiać o biblii?
-państwo poczekacie ja się Zośki spytam – i zbliżam do twarzy rękę z robalem, jehowi zrobili nieco komiczne miny, jakby skrzyżowanie obrzydzenia z zaskoczeniem
-I co Zosiu, panowie chcą porozmawiać o biblii, co ty na to?
-[machnięcie czułkami]
-Zośka chce najpierw was zobaczyć!
i podsuwam rękę z robalem prawie pod sam nos najbliższego jeżowego. Facet prawie odskoczył, karaluchowi tez to się pewnie nie spodobało po podniósł się na swoich nóżkach i machnął skrzydełkami.
-Zośka wam nie ufa, bo nie wie czy jesteście smaczni, pan poda palec, ona lekko ugryzie i jak jej zasmakujecie to wtedy podejmie decyzje czy pogadamy.
-To może my przyjdziemy później – zaczęli wykonywać taktyczny odwrót na z góry upatrzone pozycje
-Ależ oczywiście, ale Zosia i tak musi was spróbować, ona w tym domu nosi spodnie.
-[machnięcie odwłokiem, ruch czułkami]
-Do widzenia – to rzekłszy jehowi zmyli się szybciej niż przybyli.
Minęło 8 miesięcy, nie wrócili do dzisiaj. Niech się cieszą że moja skorpionica cesarska miała PMS tego dnia i nogogłaszczkami dała do zrozumienia bez kija(albo muchozolu) nie podchodzić.
Aha „Zosia” to samiec.
Pewnego razu miałem problem ze świadkami Jehowy przyłazili średnio raz w tygodniu, często o 8 rano w sobotę/niedziele. Prośby groźby i szantaże nie skutkowały, za każdym razem przyłazili nowi.
Aż w końcu przegięli, 8 rano sobota, ja lekko skacowany i nagle DRRRRRRR... Postanowiłem nie otwierać, ale oni nie odpuszczają. Po jakiś pięciu minutach ciągłego dzwonienia szlag mnie trafił. Zwlekam się z wyra, zarzucam byle jak ciuchy i ze swojego terrarium w którym trzymam karaluchy (śmieszna historia, razem z paczką zagraniczną doszły dwie larwy i jajo). Nie są to jakieś pospolite prusaki czy inne wymoczki, ale wielkie bydlaki po kilka centymetrów. Biorę do ręki mojego ulubionego, piękny i tłusty, z połyskiem jakby był wilgotny 5,5cm bez czułek, i lecę przywitać gości.
Otwieram drzwi, standardowe bla bla bla Jehowych dziń dobry etc. i walą pytanie:
-czy chce pan porozmawiać o biblii?
-państwo poczekacie ja się Zośki spytam – i zbliżam do twarzy rękę z robalem, jehowi zrobili nieco komiczne miny, jakby skrzyżowanie obrzydzenia z zaskoczeniem
-I co Zosiu, panowie chcą porozmawiać o biblii, co ty na to?
-[machnięcie czułkami]
-Zośka chce najpierw was zobaczyć!
i podsuwam rękę z robalem prawie pod sam nos najbliższego jeżowego. Facet prawie odskoczył, karaluchowi tez to się pewnie nie spodobało po podniósł się na swoich nóżkach i machnął skrzydełkami.
-Zośka wam nie ufa, bo nie wie czy jesteście smaczni, pan poda palec, ona lekko ugryzie i jak jej zasmakujecie to wtedy podejmie decyzje czy pogadamy.
-To może my przyjdziemy później – zaczęli wykonywać taktyczny odwrót na z góry upatrzone pozycje
-Ależ oczywiście, ale Zosia i tak musi was spróbować, ona w tym domu nosi spodnie.
-[machnięcie odwłokiem, ruch czułkami]
-Do widzenia – to rzekłszy jehowi zmyli się szybciej niż przybyli.
Minęło 8 miesięcy, nie wrócili do dzisiaj. Niech się cieszą że moja skorpionica cesarska miała PMS tego dnia i nogogłaszczkami dała do zrozumienia bez kija(albo muchozolu) nie podchodzić.
Aha „Zosia” to samiec.
Ocena:
293
(361)
zarchiwizowany
Skomentuj
(14)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Historia o mojej zabawie w kuriera. Tym którym nie chce się czytać grafomańskich opisów, niech ominą akapity 3,4,5 oraz przypisy. No to jazda:
Mój kolega przeprowadził się na wieś. Zapadła dziura gdzie ludzie wciąż palą czarownice, jest wioskowy guślarz a na szczura potrzeba wiedźmina[1]. Na prośbę kolegi musiałem dostarczyć mu plecak z jakąś elektroniką. Sprzęt miał odebrać jego dziadek, złoty człowiek co przybysza z miasta chlebem i wódką przywita.
Była to moja pierwsza wizyta tak więc na wszelki wypadek pytam się o opis wyglądu jego domu i dokładny adres. Po uzyskaniu informacji biorę te precjoza i jazda.
Pierwszy zgrzyt, doga dojazdowa fakturą przypomina skrzyżowanie powierzchni księżyca i świeżo przeoranego kartofliska. Po trzecim zahaczeniu miską olejową szlag mnie trafił i zostawiłem samochód na jakimś polu i dawaj z buta. Jest przecież tylko 35 stopni w cieniu a przede mną nieco ponad kilometr. Oddalając się wyobraźnia płata mi figla i słyszę cichy, pełen bólu i żalu jęk porzuconego samochodu[2].
W końcu dotarłem, zmęczony, odwodniony i spocony jak świnia. Plecak przywarł do pleców i zastanawiam się jak to odczepić bez użycia łopatki. W samej mieścinie przywitało mnie południowe słońce i kłęby zielska przetaczające się przez ulicę. Skojarzenia do dzikiego zachodu pasowało jak ulał, tylko saloonu brakowało[3].
Radość z dotarcia do strzępków cywilizacji nie trwał długo. Szybki rekonesans ujawnił zmorę większości osiedli. Numeracja. Czy do ciężkiej cholery tak ciężko umieścić mała metalową tabliczkę z numerkiem i nazwą ulicy? "Telefon do przyjaciela" odpadał bo komórka nie dostała prądu na śniadanie i zdechła z głodu[4]. Podpierając się opisem wyglądu domu i pamięcią (ave google maps) dotarłem na miejsce.
Wygląd domu zgadza się z opisem, podchodzę do bramy (O! Jest domofon!) naciskam guzik i czekam. Nikt nie otwierał więc nacisnąłem jeszcze kilka razy. Drzwi się otwierają i wychodzi dziadek. Mission colmplete myślę sobie, z triumfu wyrwał mnie wrzask dziadka.
[Dziadek]: Czego tu gnoju chcesz, porządnym ludziom wydzwaniasz.
[Ja]: Przepraszam, ale ja mam tu ten sprzęt co...
[D]: Nic nie chce, żadnego diabelstwa, ludzie od tego raka mają!!
[J]: ... W takim razie czy to jest ulica Piekielna 123?
[D]: Gówno ci powiem, ja was znam sukinsyny, zamontujecie mi coś pod oknem i będziecie truć mnie falami(?).
Dziadek wskoczył za drzwi z werwą dwudziestolatka i po chwili wyskoczył z... napiętą kuszą(!) Nie czekałem na nic więcej i zacząłem po ludzku spieprzać ile sił w nogach, miotając przekleństwa których nie przytoczę bo czytają nas damy i dzieci[5].
Właściwy dom znalazłem pół godziny później z pomocą jakiejś zbłąkanej duszy, właściwy dziadek okazał się super człowiekiem który odebrał sprzęt, poczęstował chlebem ze smalcem i ogórkiem, wódki odmówiłem bo będę prowadził. Życzył mi jeszcze szerokiej drogi i wróciłem do samochodu. Czekał w tym samym miejscu i na mój widok radośnie merdał antenką. W nagrodę za czekanie dostał pełen bak bezołowiowej 98 i prysznic w myjni.
[1] Tak wiem że teraz wsie niewiele różnią się od miasta, ale to była typowa dzicz z późnego średniowiecza, a takie też są.
[2] Jak sobie uświadomiłem jaki to był durny pomysł... Ale chyba opatrzność czuwa nad dziećmi pijanymi i idiotami.
[3] "Nie kłamię tylko koloryzuje, a to różnica" - Jaskier, bard, poeta i wierszokleta. Tym nie mniej jak tam dotarłem było to miasto duchów.
[4] Rozładowała się po prostu. A stare nokie 3310 trzymały dwa tygodnie bez ładowania. Quo vadis techniko.
[5] marynarz z szewskim stażem by się zawstydził, nie jestem z tego dumny ani trochę.
Mój kolega przeprowadził się na wieś. Zapadła dziura gdzie ludzie wciąż palą czarownice, jest wioskowy guślarz a na szczura potrzeba wiedźmina[1]. Na prośbę kolegi musiałem dostarczyć mu plecak z jakąś elektroniką. Sprzęt miał odebrać jego dziadek, złoty człowiek co przybysza z miasta chlebem i wódką przywita.
Była to moja pierwsza wizyta tak więc na wszelki wypadek pytam się o opis wyglądu jego domu i dokładny adres. Po uzyskaniu informacji biorę te precjoza i jazda.
Pierwszy zgrzyt, doga dojazdowa fakturą przypomina skrzyżowanie powierzchni księżyca i świeżo przeoranego kartofliska. Po trzecim zahaczeniu miską olejową szlag mnie trafił i zostawiłem samochód na jakimś polu i dawaj z buta. Jest przecież tylko 35 stopni w cieniu a przede mną nieco ponad kilometr. Oddalając się wyobraźnia płata mi figla i słyszę cichy, pełen bólu i żalu jęk porzuconego samochodu[2].
W końcu dotarłem, zmęczony, odwodniony i spocony jak świnia. Plecak przywarł do pleców i zastanawiam się jak to odczepić bez użycia łopatki. W samej mieścinie przywitało mnie południowe słońce i kłęby zielska przetaczające się przez ulicę. Skojarzenia do dzikiego zachodu pasowało jak ulał, tylko saloonu brakowało[3].
Radość z dotarcia do strzępków cywilizacji nie trwał długo. Szybki rekonesans ujawnił zmorę większości osiedli. Numeracja. Czy do ciężkiej cholery tak ciężko umieścić mała metalową tabliczkę z numerkiem i nazwą ulicy? "Telefon do przyjaciela" odpadał bo komórka nie dostała prądu na śniadanie i zdechła z głodu[4]. Podpierając się opisem wyglądu domu i pamięcią (ave google maps) dotarłem na miejsce.
Wygląd domu zgadza się z opisem, podchodzę do bramy (O! Jest domofon!) naciskam guzik i czekam. Nikt nie otwierał więc nacisnąłem jeszcze kilka razy. Drzwi się otwierają i wychodzi dziadek. Mission colmplete myślę sobie, z triumfu wyrwał mnie wrzask dziadka.
[Dziadek]: Czego tu gnoju chcesz, porządnym ludziom wydzwaniasz.
[Ja]: Przepraszam, ale ja mam tu ten sprzęt co...
[D]: Nic nie chce, żadnego diabelstwa, ludzie od tego raka mają!!
[J]: ... W takim razie czy to jest ulica Piekielna 123?
[D]: Gówno ci powiem, ja was znam sukinsyny, zamontujecie mi coś pod oknem i będziecie truć mnie falami(?).
Dziadek wskoczył za drzwi z werwą dwudziestolatka i po chwili wyskoczył z... napiętą kuszą(!) Nie czekałem na nic więcej i zacząłem po ludzku spieprzać ile sił w nogach, miotając przekleństwa których nie przytoczę bo czytają nas damy i dzieci[5].
Właściwy dom znalazłem pół godziny później z pomocą jakiejś zbłąkanej duszy, właściwy dziadek okazał się super człowiekiem który odebrał sprzęt, poczęstował chlebem ze smalcem i ogórkiem, wódki odmówiłem bo będę prowadził. Życzył mi jeszcze szerokiej drogi i wróciłem do samochodu. Czekał w tym samym miejscu i na mój widok radośnie merdał antenką. W nagrodę za czekanie dostał pełen bak bezołowiowej 98 i prysznic w myjni.
[1] Tak wiem że teraz wsie niewiele różnią się od miasta, ale to była typowa dzicz z późnego średniowiecza, a takie też są.
[2] Jak sobie uświadomiłem jaki to był durny pomysł... Ale chyba opatrzność czuwa nad dziećmi pijanymi i idiotami.
[3] "Nie kłamię tylko koloryzuje, a to różnica" - Jaskier, bard, poeta i wierszokleta. Tym nie mniej jak tam dotarłem było to miasto duchów.
[4] Rozładowała się po prostu. A stare nokie 3310 trzymały dwa tygodnie bez ładowania. Quo vadis techniko.
[5] marynarz z szewskim stażem by się zawstydził, nie jestem z tego dumny ani trochę.
Wigwizdowo małe
Ocena:
140
(270)
zarchiwizowany
Skomentuj
(15)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Historia mojego kolegi, ale tak nieprawdopodobna że nadaje się do opisania.
Kolega, nazwijmy go Michał, jakieś 3 lata temu pracował w informacji (czy coś w ten deseń) jakiej firmy telekomunikacyjnej. W każdym razie było biurko, za biurkiem on, komputer a klient przychodził i wylewał swoje żale.
Dzień upływał leniwie, mały ruch i żadnych bluzgów. Nagle wpada jak burza facet, około 40lat, ubrany w stylu luźno-eleganckim (czytaj: marynarka i jeansy). Pędzi niczym prom kosmiczny po orbicie i zatrzymuje się z wielkim hukiem o biurko Michała tak że cofnęło się o jakieś 2 cm.
Jego wyraz ciężko opisać, ale można powiedzieć że przerażenie mieszało się na twarzy klienta z desperacją i rezygnacją. Wisienką na torcie był jego głos, wysoki i histeryczny jakby na skraju załamania nerwowego.
Zanim mój kolega zdążył się zorientować co się dzieje i czy zostać na miejscu czy lepiej spieprzać, klient na jednym oddechu wyrzucił:
[K]lient: Panie! Internet! błagam internetu!!
[M]ichał: S-słucham?
[K]: Internetu, proszę! Flotę zostawiłem!
Ostatnie zdanie wyrwało Michała z szoku i uświadomiło mu że sytuacja jest krytyczna.
[M]: Rozumiem, niestety nie mogę panu udostępnić komputera, ale 50m dalej jest kafejka internetowa.
Klient odwrócił się i w szaleńczym biegu z powrotem rzucił szybkie "dzięki" i wyleciał przez drzwi o mało co ich nie wyważając. Cala akcja trwała ok 15 sek.
Co się okazało, koleś grał w przeglądarkową grę internetową Ogame w której buduje się statki kosmiczne i niszczy je innym graczom. Biedak wychodzą musiał zapomnieć wysłać je na misję(albo coś podobnego). Całe szczęście że kolega Michał też w to grał i wiedział że "flota" to nie raz kilka miesięcy pracy.
Niestety nie wiadomo czy facetowi udało się ocalić flotę.
Kolega, nazwijmy go Michał, jakieś 3 lata temu pracował w informacji (czy coś w ten deseń) jakiej firmy telekomunikacyjnej. W każdym razie było biurko, za biurkiem on, komputer a klient przychodził i wylewał swoje żale.
Dzień upływał leniwie, mały ruch i żadnych bluzgów. Nagle wpada jak burza facet, około 40lat, ubrany w stylu luźno-eleganckim (czytaj: marynarka i jeansy). Pędzi niczym prom kosmiczny po orbicie i zatrzymuje się z wielkim hukiem o biurko Michała tak że cofnęło się o jakieś 2 cm.
Jego wyraz ciężko opisać, ale można powiedzieć że przerażenie mieszało się na twarzy klienta z desperacją i rezygnacją. Wisienką na torcie był jego głos, wysoki i histeryczny jakby na skraju załamania nerwowego.
Zanim mój kolega zdążył się zorientować co się dzieje i czy zostać na miejscu czy lepiej spieprzać, klient na jednym oddechu wyrzucił:
[K]lient: Panie! Internet! błagam internetu!!
[M]ichał: S-słucham?
[K]: Internetu, proszę! Flotę zostawiłem!
Ostatnie zdanie wyrwało Michała z szoku i uświadomiło mu że sytuacja jest krytyczna.
[M]: Rozumiem, niestety nie mogę panu udostępnić komputera, ale 50m dalej jest kafejka internetowa.
Klient odwrócił się i w szaleńczym biegu z powrotem rzucił szybkie "dzięki" i wyleciał przez drzwi o mało co ich nie wyważając. Cala akcja trwała ok 15 sek.
Co się okazało, koleś grał w przeglądarkową grę internetową Ogame w której buduje się statki kosmiczne i niszczy je innym graczom. Biedak wychodzą musiał zapomnieć wysłać je na misję(albo coś podobnego). Całe szczęście że kolega Michał też w to grał i wiedział że "flota" to nie raz kilka miesięcy pracy.
Niestety nie wiadomo czy facetowi udało się ocalić flotę.
Ocena:
156
(234)
zarchiwizowany
Skomentuj
(18)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Moja pierwsza historia będzie o służbie zdrowia.
Kiedy byłem jeszcze gówniarzem ok. 14 lat znaleźliśmy sobie zabawę w „rycerzy”. W skrócie polegała na laniu się kijami i deskami, więc obrażenia były częste. Zwykle kończyło się na siniakach i otarciach czasem krwi, do czasu. Znalazłem w piwnicy porządna dębową pałę, kij bejsbolowy się przy niej chował, kolega chciał ją przetestować na drzewie, zamiast w drzewo trafił we mnie stojącego obok.
Samego ciosu nie pamiętam ocknąłem się dopiero na ziemi z potwornym bólem w prawych żebrach. Chwilę wracałem do siebie a potem koledzy odprowadzili mnie do domu. Następnego dnia było jeszcze gorzej, nie mogłem wstać z łóżka, a krwiak wiekości piłki w miejscu trafienia mienił się fantastycznymi odcieniami fioletu i zieleni.
Szybkie oględziny skwitowane zdaniem „Jezus Maria, co to jest do cholery?” skończyły się w szpitalu.
Po trzech godzinach czekania, lekarz łaskawie raczył zejść, spojrzał skomentował grę barw na żeberkach stwierdził, że to tylko stłuczenie, porządne, ale tylko stłuczenie i nie ma, co się martwić samo zejdzie. Przepisał jakąś maść, i tydzień się nie przemęczać.
Smarowanie to był koszmar i bolało jak sto sukinsynów przy każdej zmianie pozycji tylko leżenie nieruchomo pomagało. Tydzień później bolało dalej ale już mniej(ale wciąż mocno) i krwiak się zmniejszy, dało już się chodzić do szkoły.
Miesiąc później dalej bolało, mama się wkurzyła i znowu jazda do szpitala. Tym razem inny, dużo młodszy lekarz, obejrzał, dotknął, spytał co się stało i od razu wysłał na prześwietlenie. Diagnoza: Pęknięcie dwóch żeber i uraz trzeciego, nic już nie dało się zrobić, bo kości zaczęły się zrastać. Młody kazał się cieszyć, że się nie złamały na amen, tylko pękły i lekko wygięły do wewnątrz, bo mogło być dużo gorzej.
Teraz została mi śliczna pamiątka w postaci sporego dołka na samym dole prawych żeber. Zabawa w rycerzy oczywiście na tym wypadku oczywiście się skończyła.
Kiedy byłem jeszcze gówniarzem ok. 14 lat znaleźliśmy sobie zabawę w „rycerzy”. W skrócie polegała na laniu się kijami i deskami, więc obrażenia były częste. Zwykle kończyło się na siniakach i otarciach czasem krwi, do czasu. Znalazłem w piwnicy porządna dębową pałę, kij bejsbolowy się przy niej chował, kolega chciał ją przetestować na drzewie, zamiast w drzewo trafił we mnie stojącego obok.
Samego ciosu nie pamiętam ocknąłem się dopiero na ziemi z potwornym bólem w prawych żebrach. Chwilę wracałem do siebie a potem koledzy odprowadzili mnie do domu. Następnego dnia było jeszcze gorzej, nie mogłem wstać z łóżka, a krwiak wiekości piłki w miejscu trafienia mienił się fantastycznymi odcieniami fioletu i zieleni.
Szybkie oględziny skwitowane zdaniem „Jezus Maria, co to jest do cholery?” skończyły się w szpitalu.
Po trzech godzinach czekania, lekarz łaskawie raczył zejść, spojrzał skomentował grę barw na żeberkach stwierdził, że to tylko stłuczenie, porządne, ale tylko stłuczenie i nie ma, co się martwić samo zejdzie. Przepisał jakąś maść, i tydzień się nie przemęczać.
Smarowanie to był koszmar i bolało jak sto sukinsynów przy każdej zmianie pozycji tylko leżenie nieruchomo pomagało. Tydzień później bolało dalej ale już mniej(ale wciąż mocno) i krwiak się zmniejszy, dało już się chodzić do szkoły.
Miesiąc później dalej bolało, mama się wkurzyła i znowu jazda do szpitala. Tym razem inny, dużo młodszy lekarz, obejrzał, dotknął, spytał co się stało i od razu wysłał na prześwietlenie. Diagnoza: Pęknięcie dwóch żeber i uraz trzeciego, nic już nie dało się zrobić, bo kości zaczęły się zrastać. Młody kazał się cieszyć, że się nie złamały na amen, tylko pękły i lekko wygięły do wewnątrz, bo mogło być dużo gorzej.
Teraz została mi śliczna pamiątka w postaci sporego dołka na samym dole prawych żeber. Zabawa w rycerzy oczywiście na tym wypadku oczywiście się skończyła.
Słuzba zdrowia
Ocena:
157
(201)
1
« poprzednia 1 następna »