Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Enduro

Zamieszcza historie od: 7 maja 2011 - 12:21
Ostatnio: 7 maja 2012 - 11:29
  • Historii na głównej: 10 z 15
  • Punktów za historie: 8225
  • Komentarzy: 133
  • Punktów za komentarze: 683
 

#29675

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ta sytuacja zaserwowała mi total mindfuck na resztę dnia.

Jadę sobie samochodem, daleko przede mną zapala się czerwone. Noga z gazu i się toczę na samym biegu. Nagle pan który stał na pasie do skrętu w prawo pod samymi światłami stwierdził że jednak będzie jechał prosto. Bez kierunkowskazu, mając całkowicie w poważaniu linię ciągłą, przeskoczył na sąsiedni pas, tuż przed moja maską. Prędkość niewielka, hamulce świeżo po wymianie więc zatrzymałem się praktycznie w miejscu. Nie mniej, szyba w dół i wychylam się z obowiązkiem pouczenia kierowcy o istnieniu takiego urządzenia jak lusterka.

-Hej, panie! Lusterka do czegoś służą!

Kierowca we własnej osobie nie zareagował, natomiast zareagował jego pasażer siedzący na tylnym siedzeniu. Pan w średnim wieku otworzył okno, wychylił się i powiedział głośno, ale ze stoickim spokojem jedno tylko zdanie:

-Pożrę twoją duszę, ch$@u!

Po czym schował się do środka i pojechali jak gdyby nigdy nic (już na zielonym) pozostawiając mnie z wyrazem twarzy typu "dafuq?"

Pytanie za sto punktów: co autor miał na myśli, bo ja tego nie ogarniam i nie wiem czy się bać.

drogi_publiczne

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 560 (616)
zarchiwizowany

#23525

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia z tramwaju numer 8 w Gdańsku. Stara bo ma ponad 2 lata ale piekielna jak diabli.

Okres około-letni, nie pamiętam miesiąca, w każdym razie było już ciepło. Ósemkę, szczególnie na trasie opera bałtycka -> Akademia medyczna, upodobali sobie cyganie. Mianowice wsiadał taki jeden z akordeonem i katował bogu ducha winnych ludzi swoim rzępoleniem. Za udawaniem powykręcanych nóg były ekstra punkty.

Jechałem sobie spokojnie, usiłuję słuchać muzyki z "empeczy" ale cygan nie daje za wygraną i do roztrojonego akordeonu dołączył też wokal. Wieprzowóz zbliża się do przystanku, cygan grać przestaje (alleluja!), staje na schodku przed drzwiami i zaczyna liczyć te miedziaki w pogiętym kubeczku.

Tramwaj już stoi na przystanku ale "artysta" nie wysiada, za to prawdopodobnie chce wysiąść dres, bo się podniósł z siedzenia i stanął schodek wyżej z cyganem. Dresikowi widać nie spodobała się solówka na akordeonie bo nagle złapał się oburącz rurki nad swoją głową, lekko się odepchnął do tyłu i sprzedał cyganowi potężnego kopa z obu nóg.

Cóż to był za lot! Utracone noty za lądowanie na twarzy nadrobił punktami za fontannę miedziaków skrzących w świetle słońca niczym złote samorodki i rozrzuconymi kawałkami drewna które były jeszcze przed chwilą akordeonem (biedny akordeon). Dodatkowy bonus delikatną nutę łamanych kości i pękających organów w odgłosie uderzenia. w skali od 1 do 10 dałbym jakieś 11 tysięcy.

Drzwi się zamknęły, tramwaj ruszył, a dresik ze stoickim spokojem otrzepał ręce i mamrocząc coś pod nosem (z czego zrozumiałem tylko "zaraza" i "k***a") usiadł z powrotem na swoim miejscu. Nikt inny na całą sytuację nie zwrócił uwagi, jakby to było coś normalnego.

Oczywiście ABS trochę przesadził, ale mam nadzieję że nie skończył z kosą w żebrach.

komunikacja_miejska

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 14 (210)
zarchiwizowany

#22686

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Jak pogoniłem jehowych

Pewnego razu miałem problem ze świadkami Jehowy przyłazili średnio raz w tygodniu, często o 8 rano w sobotę/niedziele. Prośby groźby i szantaże nie skutkowały, za każdym razem przyłazili nowi.

Aż w końcu przegięli, 8 rano sobota, ja lekko skacowany i nagle DRRRRRRR... Postanowiłem nie otwierać, ale oni nie odpuszczają. Po jakiś pięciu minutach ciągłego dzwonienia szlag mnie trafił. Zwlekam się z wyra, zarzucam byle jak ciuchy i ze swojego terrarium w którym trzymam karaluchy (śmieszna historia, razem z paczką zagraniczną doszły dwie larwy i jajo). Nie są to jakieś pospolite prusaki czy inne wymoczki, ale wielkie bydlaki po kilka centymetrów. Biorę do ręki mojego ulubionego, piękny i tłusty, z połyskiem jakby był wilgotny 5,5cm bez czułek, i lecę przywitać gości.

Otwieram drzwi, standardowe bla bla bla Jehowych dziń dobry etc. i walą pytanie:
-czy chce pan porozmawiać o biblii?
-państwo poczekacie ja się Zośki spytam – i zbliżam do twarzy rękę z robalem, jehowi zrobili nieco komiczne miny, jakby skrzyżowanie obrzydzenia z zaskoczeniem
-I co Zosiu, panowie chcą porozmawiać o biblii, co ty na to?
-[machnięcie czułkami]
-Zośka chce najpierw was zobaczyć!
i podsuwam rękę z robalem prawie pod sam nos najbliższego jeżowego. Facet prawie odskoczył, karaluchowi tez to się pewnie nie spodobało po podniósł się na swoich nóżkach i machnął skrzydełkami.
-Zośka wam nie ufa, bo nie wie czy jesteście smaczni, pan poda palec, ona lekko ugryzie i jak jej zasmakujecie to wtedy podejmie decyzje czy pogadamy.
-To może my przyjdziemy później – zaczęli wykonywać taktyczny odwrót na z góry upatrzone pozycje
-Ależ oczywiście, ale Zosia i tak musi was spróbować, ona w tym domu nosi spodnie.
-[machnięcie odwłokiem, ruch czułkami]
-Do widzenia – to rzekłszy jehowi zmyli się szybciej niż przybyli.

Minęło 8 miesięcy, nie wrócili do dzisiaj. Niech się cieszą że moja skorpionica cesarska miała PMS tego dnia i nogogłaszczkami dała do zrozumienia bez kija(albo muchozolu) nie podchodzić.

Aha „Zosia” to samiec.

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 293 (361)

#20611

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Świeża historia, bo z przed czterech dni, i baaaardzo bolesna.

Wracałem właśnie z biblioteki na kampusie uniwersyteckim. Godzina koło 20, kompleks nieoświetlony wiec ciemno jak w miejscu, do którego światło nie dochodzi, delikatne sine światło księżyca i porywisty północny wiatr potęgują uczucie okalającego człowieka lepkiego mroku. Sympatycznie.

Żeby umilić sobie podróż na parking, postanowiłem wonnym dymem okadzić płuca. Niestety, iskra życia zapalniczki uleciała razem z wiatrem. Złośliwość rzeczy martwych w pełni. Normalnie bym sprawę olał, nie ma ognia, nie ma fajka, zawsze plus dla zdrowia i portfela, i przynajmniej pysk mi nie marźnie, bo nie będę zdejmował maski (czy jak to materiałowe cholerstwo na usta się nazywa). Jednak los sprawił, że na moje drodze znalazła się jakaś zbłąkana dusza płci kobiecej, w glanach(co ważne!). Przyśpieszam lekko kroku by ją dogonić i spytać się o ognia.

Gdy byłem na oko 1,5m od niej, zdejmuję maskę i kaptur, jak kultura nakazuje i się grzecznie pytam:
-Przepraszam bardzo, czy ma pani og...
Moją mowę przerwał ostry piekący ból w okolicach twarzy. Typowy odruch w takiej sytuacji, odskok do tyłu, łapy na twarz i głośne, z warczącym „r” słowo na jedenastą literę alfabetu, ogólne uważane za plugawe. Chciałem ognia dostałem gaz. Pieprzowy. Prosto w pysk. Powiecie, mogłeś się durniu, tego spodziewać, podchodząc w ciemnej uliczce, od tyłu do młodej kobiety. No dobra mój błąd, miałbym lekcje na przyszłość, ale na tym się nie skończyło.

Kiedy się tak zwijałem z rękami na twarzy próbując utrzymać pion. Nagle uciekło mi całe powietrze z płuc, serce stanęło, czas się zatrzymał a księżyc zgasł, a ja stałem się jednością z paraliżującym bólem. Panowie pewnie już wiedzą, o co chodzi. Nie siląc się na ozdobniki powiem wprost, dostałem pancernym butem prosto w jaja. Dalej nie pamiętam, co się działo, wiem tylko tyle, że osunąłem się na ziemię i coś niewyraźnie słyszałem o „pie******ych gwałcicielach”, potem odpłynąłem do krainy wiecznych mąk albo wszedłem na wyższy poziom świadomości.

Do świata żywych wróciłem jakieś 20 minut później, prawie na czworaka doczłapałem do przystanku (samochód smutny czekał na mnie cały weekend) i dotarłem do domu. Szlag trafił wszystkie plany, przez dwa dni musiałem sobie podkładać poduszeczkę na fotel i chodziłem jak kaczka. Wielki siniak mienił się wspaniałymi odcieniami fioletu i zieleni. Teraz już nie boli, ale profilaktycznie wybieram się do lekarza, by sprawdzić czy wszystko jest całe, ewentualnie „ratować co się da”.

Dzwoniłem w poniedziałek a zapisali mnie na czwartek, przynajmniej panie rejestratorki się nieźle ubawiły przyjmując moje zgłoszenie.

Jak widać palenie zabija nie tylko życie aktualnie egzystujące, ale tez nienarodzone.

stosunki międzyludzkie

Skomentuj (54) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 773 (805)

#19063

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Tym razem będzie o akcji ratowania zwierząt w zoologicznym.

Słowem wstępu, mam żółwia wodno-lądowego. Jako że to zimnokrwiste bydle już nie jest małe i sprawia wrażenie jakby pod skorupą miało tylko żołądek jestem częstym klientem zoologicznego, w tymże sklepie ktoś dał ciała przy czyszczeniu akwariów i pojawiły się ślimaki. Ślimaki nie są specjalnie upierdliwymi szkodnikami, ale i tak musiały zostać zutylizowane. Dogadałem się ze sprzedawcą i zamiast wytruć mięczaki to, co tydzień dawał mi woreczek z większością populacji za symboliczną złotówkę. Tym sposobem żółw był syty i nie było problemu ze szkodnikami. Był tylko jeden haczyk, żywą karmę musiałem odebrać w piątek, najpóźniej w sobotę do południa, jeśli się nie zjawię, ślimaki zostaną zutylizowane do zera. Umowa działała dobrze przez ponad pół roku, aż do zeszłego tygodnia.

Akcja właściwa:
Lecę do zoologicznego po ślimaki i kilka innych pierdołek jak wkłady do filtra, etc. Biorę z półek co trzeba i kieruję się w stronę kasy. Okazało się, że pana Sławka nie ma, zastępuje go jakaś młoda dziewczyna. Standardowe dzień dobry, skasowała farsz do nadziewania filtra i wywiązuje się dialog:

[J]a: Pan Sławek powinien zostawić ślimaki dla mnie.
[S]przedwczyni: A tak, mówił że pan przyjdzie, proszę chwilę zaczekać.

Pani poszła na zaplecze i po chwili wróciła z woreczkiem pełnym wody i ślimaków przypominającym psychodeliczną meduzę.

[S]: Proszę, dobrze że ktoś się opiekuje tymi skorupiakami(sic!), są takie małe i słodkie, a gdyby pan nie przyszedł to musiała bym się ich pozbyć (wzdrygnięcie obrzydzenia).
[J]: Tak właściwie, są to mięczaki, a nie skorupiaki.
[S]: A co to za różnica, ile one żyją, co jedzą?
[J]: Nie specjalnie mnie to interesuje, biorę je na karmę dla...

Nie skończyłem zdania, pani zrobiła oczy jak spodki i zabrała ślimaki.

[S]: Morderca!
[J]: Słucham?
[S]: Słyszałeś! Nie sprzedam niewinnych stworzeń jakiemuś barbarzyńcy. Ja jestem wegetarianką!
[J]: A co mnie interesuje co pani je, gady raczej nie są wegetarianami.
[S]: Każde zwierze może być wegetarianinem!
[J]: Pogadamy o tym jak pani przekona do jedzenia zieleniny tygrysa.
[S]: Nic ci nie sprzedam brutalu!
[J]: Za to ja chętnie sprzedam informacje pani przełożonym jak się pani odnosi do klienta. Miłego zabijania słodkich skorupiaczków.

Nie chciałem sobie psuć dnia i dałem sobie spokój z wegewojowniczką. Jak wychodziłem sprzedawczyni coś tam jeszcze psioczyła jaki ja jestem brutal, mięsożerca, troglodyta etc. Generalnie takie obelgi spływają ze mnie jak woda z dupy kaczki. Tak czy inaczej skarga poszła.

Wczoraj dowiedziałem się od pana Sławka, że kobieta wyleciała z hukiem po tym jak wpłynęło na nią kilka skarg i ktoś o bardziej wybuchowym temperamencie zrobił wielką awanturę o to, że nie dostanie świerszczy dla pająka. Ślimaki niestety zostały usunięte.

zoologiczny

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 418 (452)

#18712

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Będzie o piekielnym rowerzyście

Jadę sobie samochodem i będę skręcał w boczną uliczkę, którą przecina przejazd rowerowy. Jest to jedno ze skrzyżowań projektowanych przez imbecyla, ponieważ z perspektywy samochodu, cała dalsza część ścieżki jest zasłonięta przez słup ogłoszeniowy (nie mam pojęcia jak to zrobili, ale im się udało) i rowerzystę widać dopiero jak jest się jednym kołem na przejeździe. Zdarzały się już tam łamane kości i wybite zęby, ale tym razem piekło przyszło z drugiej strony.

Zbliżam się do skrzyżowania, obok mnie dzielnie pedałuje kolarz na holenderce, powiewając szaliczkami. Dojechaliśmy do krzyżówki równocześnie. Zgodnie z przepisami zatrzymuję się by go przepuścić. Zamiast normalnie przejechać, ten też się zatrzymuje i mi macha żebym jechał. No dzięki, miło z twojej strony, zwykle od rowerzystów dostaje tylko pogardliwy wzrok i wyzwiska od „puszkarzy”, a tu taka odmiana. Rzut okiem na lewo czy nie pędzi jakiś ′zzasłupowy′ kamikadze i jadę. Nie przejechałem nawet pół metra, a musiałem ostro zahamować bo kolarz się rozmyślił i władował mi się przed maskę.

Skubaniec miał refleks, bo jeszcze kopem urwał mi ze zderzaka światło do dziennej jazdy, a oddalając się rzucał wyzwiskami, że on tu ma pierwszeństwo i że jestem ch****.

Najgorsze jest to, że gdybym go potrącił to była by moja wina, bo rowerzysta na przejeździe jest nietykalny nawet, jeśli jest niezdecydowanym kretynem.

przejazd rowerowy

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 562 (618)

#18460

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia o tym jak razem z Marcinem wplątaliśmy się w spisek.

W roli głównych piekielnych wystąpią Marcin oraz Mariola, których perypetie odbiją się rykoszetem na mnie, oraz naszych wspólnych znajomych. Ostrzegam będzie długo i absurdalnie.

Kto czytał moją poprzednią historię pewnie kojarzy Marcina, postać barwną i jednocześnie mroczną. Żeby zrozumieć historie w całości muszę wspomnieć, że Marcin miał dosyć bujne życie osobiste, a mówiąc wprost co 2-3 tygodnie miał nową dziewczynę. Interesowało go tylko „polowanie”, jak już miał wejść w związek, cel przestawał być dla niego atrakcyjny, (prawdopodobnie w tym momencie sympatia piekielnych dla Marcina poleciała na pysk). Nie mój interes co on wyprawia, nie mnie nawracać ludzi na siłę.

Wszystko działało dobrze, do czasu. Marcin wychodząc do klubu nie wiedział, że tej nocy wplącze się w sytuacje, która wstrząśnie jego życiem na najbliższe dwa miesiące, doprowadzi go na skraj załamania nerwowego i sprawi, że wkopiemy się w „międzynarodową” aferę. Życie napisało scenariusz bardziej epicki niż ma nie jedna amerykańska super produkcja, lub gra komputerowa.

LUTY 2007 godzina około 20.00
Siedzę nad książkami próbując się uczyć na poprawki i uzupełniając notatki z wyblakłych ksero. Komputer kusi jak nie wiem co, ale usiłuje być twardy. Marcin wystrojony w sztruksową marynarkę staje w drzwiach i zaczyna mi grać na nerwach:
- wychodzę do klubu!
Nieczuły na jego zaczepki odpowiadam monotonnym, wypranym z emocji tonem, jakbym był robotem, nie odrywając wzroku od notatek:
- To super.
- I będę się świetnie bawił a ty musisz zakuwać, frajerze!
- Też się cieszę.
- No weź mi nie psuj tej radochy! Opierdziel mnie, że jestem świnia czy takie tam.
- Jesteś świnia, baw się dobrze.
- Pfff! Statystyka jest ważniejsza od twojego kumpla, tak? To ja tutaj strzelam focha i informuje, że nawet nie pojmujesz, co tracisz.
- Rozumiem, tylko nie zapomnij tupnąć i trzasnąć drzwiami do tego focha.
Tupnął, trzasnął i poszedł.

DZIEN NASTĘPNY godzina 18
Wchodzę to mieszkania, styrany po bojach na uczelni i od samego progu moje nozdrza drażni charakterystyczny zapach. Już wiem, co się działo poprzedniej nocy, nie zdejmując nawet kurtki zmierzam do nory Marcina, celem go opierdzielenia:
- Co ja ci do cholery mówiłem o paleniu w mieszkaniu?!
- Nooo! Nareszcie emocje panie robocie.
- Mówiłem to sto razy chcesz palić to won na balkon! Ja mogę mimo mrozu to ty tez możesz!
- A ja mówiłem ci to też sto razy, że nie można palić cygara zwycięstwa na balkonie.
- Po pierwsze, cygarem się nie zaciąga tylko delektuje dymem. Dwa, jakby to były kubańskie a nie jakiś syf, to może bym przymknął oko, i trzy, cygaro zwycięstwa było w „Dniu Niepodległości”, ściągasz rytuały z filmów jak małe dziecko.
- Dobra wyluzuj, bierz swoje fajki i chodź na ten balkon. Tylko kurtkę zdejmij żeby było ci tak samo zimno jak mi.
- Zupełnie nie rozumiem, dlaczego jeszcze nie wywaliłem cię stąd na zbity pysk... Ładna jest chociaż?

TRZY TYGODNIE PÓŹNIEJ
Wbrew wszelkim znakom na niebie i ziemi udało mi się pozaliczać wszystko i utrzymać się na studiach. Przyrzekłem sobie, że już niczego nie będę odkładać na więcej niż dwa dni. Przyrzeczenie przyrzeczeniem, ale taki sukces należy uczcić a przez jeden dzień nic wielkiego się nie stanie. Pieniążków się troszkę uzbierało to postanowiłem je wydać, pewnym krokiem zmierzam do nory Marcina.
- Marcin... Dżizas naprawdę powinieneś tu posprzątać, albo chociaż nakleić na drzwi znaczek biohazard.
- Już jest, pomiędzy zakazem zawracania dupy i uwaga promieniowanie.
- Nie zauważyłem, nieważne, idziemy do Pubu!
- Errrr... Dziś nie mogę, musze podwieźć mamę na dworzec.
- Mówiłeś, że twoja matka cię nienawidzi, a samochód nie działa od tygodnia.
- Chciałem powiedzieć, że najpierw odstawie wóz do warsztatu tylko na lawetę czekam.
- Jest dziewiętnasta...
- Dobra, już dobra! To przez Mariolę. Nie mogę z nią zerwać
- ... Marcinek się nawrócił i zakochał?
- Ta nauka ci się na mózg rzuciła, ona nie chce się odemnie odczepić! Zużyłem wszystkie sztuczki, nawet ta z proszkiem do prania nie zadziałała (nie pytajcie, sam nie wiem, o co w niej chodzi). Dzisiaj mnie przymusiła do jakiejś niby-randki, oszaleje z nią!
- To już twój problem - ledwo powstrzymuje się od śmiechu - za tydzień będziesz miesiąc z jedna dziewczyną, to twój rekord!
- Japa! Zerwę z nią zanim minie ten tydzień, jak nie możesz mi dać w pysk.
- Chce to na piśmie!
Tydzień miął, Marcin dostał w pysk jak sobie zażyczył i dalej próbował bezskutecznie zerwać z Mariolą.

KOLEJNE DWA TYGODNIE PÓŹNIEJ
Od poznania Marioli przez Marcina minęło już półtora miesiąca, czyli o jakiś miesiąc za dużo. Odbiło to się wyrażanie na jego psychice. Przestał wychodzić do pubów ze mną i naszymi wspólnymi znajomymi, dostosował się do zasad panujących w domu(!) i posprzątał swój pokój(!!). Najgorsze było to, że jego „sympatyczna” socjopatia zaczęła przeradzać się w depresje. Mimo że Marcin wyciągał najcięższe armaty antyzwiązkowe Mariola dalej widziała w nim księcia z bajki. Oto, czym Marcin chciał wymusić zerwanie:
- Wystawił ja trzy razy w ciągu tygodnia (powiedziała, że nic nie szkodzi i może zdarzyć się każdemu).
- Pokłócił się z jej rodzicami o polityce mając nadzieje, że Mariola stanie po ich stronie (stanęła po jego stronie, mimo że naprawdę bredził od czapy, kobiety nie powinny mieć praw wyborczych etc.)
- Sprowokował bójkę z dresami i przegrał („siła nie jest najważniejsza kotku”)
- Podrywał inne dziewczyny na jej oczach (uznała, że „te suki” uwodzą jej misia i chciała je bić)
- Wziął jej kota na ręce i powiedział, że musi go wsadzić do pralki i odwirować, bo jest alergikiem (całkiem serio chciała się pozbyć kota, ale ten numer odkręcił i kot został)

PUNKT ZWROTNY
Siódmy tydzień tragedii pt. „Marcin jest w związku” zaczęło się robić naprawdę beznadziejnie. Gdyby jego próby zerwania z M. można było przenieść na układ SI to wytworzona przez nie siła powinna wystarczyć do rzucenia na raz całego korpusu kobiecego chińskiej armii, albo zamienienia średniego miasta w dymiący krater. Miałem się nie mieszać, w końcu sam się wplątał to niech się teraz sam wyplącze, ale gdy zobaczyłem, w jakim jest stanie postanowiłem działać.
- Słuchaj, pomogę ci z nią zerwać, bo widzę, że jeszcze tydzień będziesz z mostu skakał.
- No nareszcie, już chciałem sobie toster do wanny wrzucić.
- Toster nie działa, miałeś go naprawić pół roku temu.
- Nieważne, już mam plan, potrzebujemy tylko dwóch łopat i wiadra wapna.
- Wolałbym nie ryzykować 15 latami ciupy.
- To co innego proponujesz?
No i zaczęliśmy myśleć, co tu zrobić. Po dwugodzinnej burzy mózgów wyklarowały się dwie opcje. Pierwsza, Marcin zabiera swoją dziewczynę na wypad do gej klubu żeby przy niej mi się oświadczyć, ten pomysł poleciał z hukiem do kosza. Drugi był bardziej skomplikowany i finezyjny, ale też wymagał, jak to filozoficznie nazwaliśmy, wykorzystać największą zaletę wroga przeciwko niemu samemu. Czyli skorzystać z tego, że marcinowa dziewczyna była głupia jak but (tipsiary to przy niej intelektualistki). Na liście potrzebnych rzeczy widniały takie pozycje jak:
*Mąka
*Kogut
*Krótkofalówka
*Plastikowe kajdanki z małego policjanta
*Stały bywalec siłowni
*Dwie ortalionowe czarne kurtki
*Czarne BMW lub podobny czarny samochód
*Rosjanin
*Replika ASG
Część rzeczy trzeba było kupić, inne wystarczyło pożyczyć, Rosjanina zagrał mój znajomy, pseudonim Jurij, który biegle mówił po rosyjsku, razem z akcentem. Był niewielki problem z zwerbowaniem mięśniaka, ostatecznie w jego rolę wcielił się jeden z naszych znajomych, któremu zależało na „odzyskaniu” dawnego Marcina. Wtajemniczyliśmy ich w grę, nanieśliśmy ostateczne szlify na plan, ustaliliśmy ostatecznie dzień i godzinę (kolejna sobota 22.30) i rozpoczęliśmy przygotowania do misji kryptonim „oszukać przeznaczenie”

NOC ZERO
Zgodnie z planem Marcin wychodzi na randkę z Mariolą. Ja i mój znajomy (daliśmy mu ksywę brick ang. cegła), którego „dopakowaliśmy” prześcieradłem i poduszką ubieramy się czarne bojówki i kurtki, na których plecy naszyliśmy wielkie litery DEA. Jurij ubrany niczym alfons czeka na wyznaczonym parkingu. Czarne okulary na nos, wsiadamy do BMW i jedziemy do punktu nr 1, mieszkanie Marioli.

Czekamy w najciemniejszej uliczce i obserwujemy, państwo M&M wsiadają do białej toyoty, zgodnie z planem prowadzi dziewczyna. Śledzimy ich jadąc tak daleko na ile to możliwe by uniknąć wykrycia. Marcinowi się udało, przekonał ją by wpadli jeszcze na stary parking bo musi „coś” odebrać.

Zjeżdżają na parking, my jedziemy dalej, do drugiego wjazdu, gasimy światła i zaczajmy się.
Toyota podjeżdża do celu, Marcin wysiada i idzie do Jurija. Chwile gadają Juri daje Marcinowi mąkę zapakowana w charakterystyczne torebeczki i odchodzi, Marcin powoli wraca do Toyoty, ruszamy. Żyłując silnik na najwyższych obrotach, hamujemy blisko nich zarzucając tyłem wozu. Brick wyskakuje z auta i rzuca Marcina na glebę, wyciągam replikę i krzyczę po angielsku żeby leżał spokojnie i się nie ruszał bo będę strzelać. Brick skuwa Marcina tymi tandetnymi plastikowymi kajdankami podnosi z ziemi i rzuca na maskę BMW. Przeszukujemy go, wyciągamy woreczki z mąką, jeszcze raz nim rzucamy o maskę dla realizmu i z wyuczonym amerykańskim akcentem, kalecząc polski język jak się tylko da tłumaczymy ze zatrzymaliśmy europejskiego bossa narkotykowego. Marcin zostanie poddany ekstradycji i osadzony w Guantanamo. Poskutkowało lepiej niż się spodziewaliśmy, Mariola poinformowała naszego „zatrzymanego”, że z nimi koniec, opierdzielała go dobre 5 minut a na koniec wypłaciła mu z liścia. Załadowaliśmy go do samochodu, a pannie polecieliśmy zapomnieć o Marcinie i całej sytuacji („Nie ma sprawy, dla mnie ten skur***** nigdy nie istniał”)

Wracając do domu zgarnęliśmy jeszcze Jurija i po przebraniu się w normalne ciuchy poszliśmy do baru oblać zwycięstwo. Marcin po tej akcji zrobił sobie prawie roczną przerwę od romansów.

akcja ratowania kumpla :)

Skomentuj (58) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1091 (1579)

#17382

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia ze współlokatorem.
Mieszkałem kiedyś z kolesiem co zwał się Marcin. Opisać go można tak: świr, socjopata, cynik, kłamca i utalentowany kucharz. Mieszkanie z nim to był sport ekstremalny, nigdy nie było się pewnym, co przyniesie jutro, albo noc. Przedstawię TOP 3 sytuacji, jakie mi zgotował.

Miejsce trzecie: godzina ok. 3 w nocy, śpię sobie śniąc o niebieskich migdałach, nagle z hukiem otwierają się drzwi. Naga żarówka torturuje moje oczy strumieniem fotonów. Myślę sobie że ABW robi mi wjazd na chatę, niestety to był Marcin. Brutalnie łapie mię za bary i stawia do pionu. Nie zdążyłem nawet wycharczeć, „co jest kur**” a lądują na mnie moje ciuchy. Marcin na jednym tchu prawie wykrzykuje, że za 30 sekund ma mnie tu nie być bo potrzebuje na gwałt wolnej chaty i wpycha mi do rąk 50zł. Po kolejnych pięciu sekundach już go nie ma, zostałem sam z ciuchami i kasą w rękach oraz bujająca się żarówka. Przynajmniej miasto nocą ładnie wyglądało.

Miejsce drugie: Mieliśmy spory kryzys ekonomiczno-seksualny (zaglądasz do portfela a tam ch...), jedzenia już nie było, a do naszych wypłat jakiś tydzień. Posilanie się mieszaniną kartonu i kranówki nam się nie uśmiechało to kombinowaliśmy skąd wytrzasnąć kasę. Nagle Marcin mówi, że ma plan, już sobie myślę że planuje skok na spożywczak, albo bank. Potrzebował paliwa z mojego samochodu za obietnice porannej wyżerki. Zgodziłem się, jakąś rurą przelał sobie paliwo i pojechał diabeł wie gdzie koło godziny 20. Wrócił koło 5 rano z ośmioma (!) pstrągami. Okazało się zrobił sobie wędkę ze starej żyłki i kija, spławik z korka po winie, robaki potraktował prądem z akumulatora żeby same wylazły i złowił te ryby przez płot z jakiegoś stawu hodowlanego i zwiał zanim ktoś go zobaczył. Składniki do przysadzenia ryb pożyczyliśmy od sąsiadów w zamian za dwie ryby i z głodu nie umarliśmy.

Miejsce pierwsze: godzina nocna. Śpię sobie jak normalny człowiek, Marcina nie ma. Ze snu wybudza mnie szczękniecie drzwiami i odgłosy grzebania w szafce, nic niezwykłego. Morfeusz ponownie wziął mnie w swoje obcięcia. Po sekundzie, która okazała się ok. czterema godzinami, budzi mnie eksplozja. Wyskakuje z wyra i patrzę za okno, pusto. Żadnego krateru po meteorycie czy coś, to lecę na przegląd chaty, Marcin wyskakuje ze swojego pokoju miotając przekleństwa ile sił w płucach. Zajrzałem do kuchni i oniemiałem. Calusieńka kuchnia umazana w brązowej brei. Efekt podobny do tego co powstało gdy Jaś Fasola malował dom przy użyciu petardy w wiadrze farbą. Epicentrum była kuchenka, dokładniej garnek postawiony na niej. Okazało się kochany Marcinek chciał zrobić masę krówkową/karmelową i zostawił w garnku puszkę z koncentrowanym mlekiem. Poszedł do swojej nory, zwanej pokojem i przysnęło mu się. Skończyło się na ekspresowym remoncie z własnych kieszeni (ten syf tak przywarł, że trzeba było go zdrapać razem z cienka warstwą tynku). Starszy pan, u którego wynajmowaliśmy dowiedział się o wszystkim już po renowacji, najpierw nas wesoło opierniczył że mu nie powiedzieliśmy wcześniej bo chciał zobaczyć efekt detonacji puszki mleka, po czym stwierdził że nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło bo kuchnia wygląda nawet lepiej i obniżył nam trochę czynsz.

Rodzynek na koniec. Z Marcinem cały czas utrzymuje kontakt, jakiś czas temu zadzwonił i powiedział że wyjeżdża do Anglii dorobić sobie na przysłowiowym zmywaku. Na koniec naszej pogawędki stwierdził że "będzie się działo". Trzy dni po jego przylocie na wyspy wybuchają słynne zamieszki. Zbieg okoliczności? :)

Wynajete mieszkanie

Skomentuj (39) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1108 (1176)

#13825

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia z psem i bez żadnych Yorków, nie tyle piekielna, co zabawna, ale nie dla wszystkich.

Mój brat ma piesa co się zowie Tranzystor. Jest to mieszaniec haskiego z cholera wie czym, ale prawdopodobnie wilkiem, takim z lasu. Posturę, ogon i oczy (klasyk, dwa kolory brązowe i niebieskie) ma po haskim, natomiast sierść i kolor ma jak wilk, szary z lekkim brązowym i trochę czerni.

Wygląda to mówiąc krótko zajebiście i budzi lekką sensacje, wilk na smyczy yay. Oczywiście ogon po krótkim przypatrzeniu zdradza, że to tylko "podróba" ale ktoś co wilka widział tylko na zdjęciu może się nabrać.

Dodam jeszcze że pies ten to kompletny pacyfista, który lubi wszystkich, jednak sam z siebie do nikogo nie podchodzi, a teraz historia właściwa:

Byłem z Tranzystorem na spacerze w lesie. Gdy już mnie przegonił tak, że prawie płuca wyplułem, zlitował się i zaczął ryć w ziemi dziurę. Przywiązałem smycz do sosny i odszedłem kawałek na ścieżkę by zapalić (niedopałek+sucha ściółka=kataklizm, na ubitej ścieżce można bezpiecznie zgasić).

5 min później podjeżdża do mnie rowerzysta i pyta się jak dojechać gdzieś tam. Miał mapę, a ja dużo wolnego czasu to zaczęliśmy nad nią kminić. Chwilę później znalazłem na mapie szlak i chciałem poinformować gościa jak jechać. Patrzę na niego, a on blady jak wiadro z wapnem i gapi się tępo przed siebie. Pytam się kolarza czy wszystko w porządku, zero reakcji. Ponawiam próbę komunikacji:
[Ja]: Halo! Już wiem jak jechać, musi pan...
[Rowerzysta]: Zamknij się pan i zero ruchu - wypowiedziane warczącym szeptem.
Pomyślałem WTF?! I patrzę w kierunku, w który on wlepiał wzrok. No tak, Tranzystor siedzi w krzakach w pozycji "na sfinksa" i gapi się na nas. Obroży spod kłaków nie widać, tak samo jak smyczy.
[J]: Czego pan się boi? To przecież zwykły wilk jest. (nie mogłem się powstrzymać :D)
[R]: Ciszej...
[J]: Prawdopodobnie samiec, a my jesteśmy na jego terytorium. Jeżeli będzie pan okazywał strach na pewno skoczy nam prosto na szyję.
[R]: ...
[J]: Ucieczka to najgorsze co można zrobić, wtedy natychmiast zaatakuje.
[R]: K***a. (praktycznie sam ruch warg)
[J]: Trzeba powoli, ale stanowczo się wycofać, no chyba że to samica z młodymi wtedy atak jest praktycznie nieunikniony, a teraz jest sezon...

Facet zrobił, się taki blady że prawie przezroczysty. Widząc jego wytrzesz oczu i stan przedzawałowy, postanowiłem już zakończyć ten teatrzyk. Podchodzę do Tranzystora rzucając jeszcze dramatyczne "Ja go czymś zajmę, a pan się powoli wycofa".

Gdy facet, już na rowerze, zobaczył jak odnajduje w buszu kłaków smycz, to strzelił klasycznego karpia. Gdy podchodziłem do niego z „wilkiem” na smyczy, nie wiedział czy zostać czy spieprzać gdzie pieprz rośnie. Ostatecznie został, nawet odważył się pogłaskać Tranzystora, przeprosiłem go za żarcik i powiedziałem jak ma jechać. Odjeżdżając powiedział jeszcze, że dziewczyna mu nie uwierzy. Nie dziwię się. :]

Wiem że zachowałem się wręcz demonicznie, ale powiedzmy sobie szczerze, kto by się powstrzymał w takiej sytuacji?

las

Skomentuj (48) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1221 (1383)

#13297

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mój kolega pracuje w niewielkiej pizzerii jako kelner i opowiedział mi ciekawą historię:

Rzecz działa się ok miesiąca temu. Godzina ok 11-12 więc ruch bliski zeru. Do knajpy wchodzi dwóch kafarów. Dopakowani konkretnie, bicepsy jak udo przeciętnego człowieka, ledwo w drzwiach się zmieścili. Usiedli przy stoliku i wybierają pizzę.

Wybrali najostrzejszą a żeby było jeszcze ciekawiej poprosili o podwójne chili, więcej tabasco, i ostry sos. Kolega panom wytłumaczył że ta pizza normalnie jest tak ostra, że płaczą przy niej najwięksi twardziele i gratisowe piwo dołączane do niej ledwo pomaga, a w takiej konfiguracji będzie właściwie niejadalna. Panowie kafarzy (kafarowie?) powiedzieli że zdają sobie z tego sprawę i na pewno chcą taki układ, po czym zaczęli dyskusje o odżywkach.

Pizza gotowa i wędruje do stolik,a większy kafar zaciera ręce, jego współbiesiadnik jakby zwątpił, a kelner przygotowuje się do widowiska.

Chwilę później mój kolega zbierał szczękę z podłogi bo większy koks wciągnął swoja połowę jak by to była hawajska i nawet nie sapnął. Drugi nie był już taki twardy i zaczął wymiękać już po pierwszym kawałku. Mniej więcej w połowie swojej części był czerwony jak flaga Chin, oczy zeszklone i pot spływał z niego ciurkiem. Gdy wszamał mniej więcej 3/4 wywiązał się między nimi taki dialog:
[TK] - Twardy Koks
[WK] - Wymiękający koks

[WK]: Huh... uff... czuje się jak bym węgle wpi****lał.
[TK]: Jedz, nie pie***l! Pozwolisz żeby żarcie cię pokonało?
[WK]: Tego się nie da zjeść.
[TK]: Widzisz co te sterydy z tobą robią, próbę wiadra wody na kut**ie, zamieniliśmy ci na próbę pizzy, a i tak nie dajesz rady.

Dalszego ciągu dyskusji nie znam, bo kolega musiał się udać szybkim krokiem na zaplecze się wyśmiać. Widać motywacja była silna bo jak wrócił za 5 minut panowie już płacili i Twardy koks kazał pogratulować kucharzom dobrej roboty.

Ciekawe co to było za kółko kulturystyczne skoro taki odsiew wprowadzili :)

pizzeria

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 807 (867)