Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

GaretSetren

Zamieszcza historie od: 2 listopada 2012 - 9:57
Ostatnio: 22 grudnia 2016 - 14:00
  • Historii na głównej: 3 z 4
  • Punktów za historie: 2773
  • Komentarzy: 104
  • Punktów za komentarze: 423
 

#43142

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Działo się to we wczesnych latach 80'tych. Mój ojciec był wtedy zawodowym wojskowym, a dokładnie dowodził kompanią zwiadu. Historia, którą chcę się z wami podzielić jest krótka, ale dość piekielna, a dotyczy manewrów wojskowych.

Manewry zorganizowano zimą, a ich tematem było forsowanie rzeki (chyba Odry, ale głowy nie dam). Zjechało się wojska co niemiara - piechota, pojazdy, artyleria i co tam jeszcze Układ Warszawski miał na stanie. Przy takiej okazji nie mogło zabraknąć i telewizji filmującej naszych dzielnych wojaków gnających do boju, na potrzeby jakiegoś reportażu.

Zima tego roku była dosyć sroga - mróz trzaskający, śniegu wyżej kolan. Kompania mojego ojca dostała zaszczytne zadanie sforsowania rzeki jako jedna z pierwszych, a potem miała skoczyć w chaszcze, przysypać się śniegiem i zabezpieczać przeprawę po ustawieniu perymetru ognia.

Rozkazy wydane, żołnierze rzucają się biegiem na kładkę przerzuconą między brzegami rzeki przez wojska inżynieryjne. Pierwszy biegnie jakiś chłopak z poboru, za nim mój ojciec i reszta kompani. Noc, ślisko, mokro i zimno, no ale jakoś idzie, aż nagle chłopak biegnący jako pierwszy znika, a poniżej rozlega się chlupot. Zaskoczony ojciec przebiega jeszcze kilka kroków i widzi na środku kładki kamerzystę rozstawionego tak, że ani go minąć ani przeskoczyć. Szybka ocena sytuacji - brak możliwości manewrowania, lodowata rzeka poniżej, a za nim biegnący ludzie nie wiedzący jak wygląda sytuacja - i mój ojciec podejmuje decyzję, szybki cios i kamerzysta razem ze sprzętem fruną w stronę rzeki, a dzielna kompania zwiadu dopada brzegu i pomaga wyciągnąć żołnierza, który nie śmiejąc przeszkadzać telewizji polskiej w jej zbożnym dziele sam skoczył do wody (całe szczęście pod kładkami już na lustrze rzeki były rozpięte siatki zabezpieczające).

Po sforsowaniu rzeki, zwiadowcy zalegli w krzakach i zaczęli pomagać przemoczonemu i zmarzniętemu towarzyszowi. Niestety okazało się, że ten nie zabrał zapasowych skarpet, z dowództwem nie idzie się połączyć, bo sprzęt nawalił, a kładka, po której można by się cofnąć po pomoc po pierwszym desancie, została usunięta. Chłopak mimo pomocy kolegów, którzy zrobili zrzutkę ze sprzętu zapasowego jaki mieli, nabawił się odmrożeń, bo profesjonalna pomoc nadeszła po paru godzinach kiedy już wschodziło słońce. Z armii został wypisany i dano mu nawet odszkodowanie - z powodu tego wypadku został kaleką. Zapyta ktoś czemu nie rozpalono ogniska? Nie jestem specjalistą, ale słyszałem, że na ogniska celuje się podczas nocnego strzelania z czołgów, a to były pełne manewry bojowe.

P.S. Kamerzyście nic się nie stało, w przeciwieństwie do żołnierza, który mu ustąpił miejsca na kładce, on został wyciągnięty na drugi brzeg, za to kamery nie odnaleziono.

Wojsko

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 465 (517)

#43081

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Regularnie widuję na Piekielnych historie i komentarze dowodzące, że księży z powołaniem już nie ma. Dlatego postanowiłem opisać historię znajomego księdza dla równowagi.

Historia działa się w latach 90'. Znajomy od niedawna na parafii, krótko po święceniach, pełen zapału i wiary w ludzi.

Był właśnie czas kolęd i jako młody ksiądz bardzo się cieszył, że pozna parafian i będzie miał okazję wykazać się przed proboszczem i wiernymi jako nowy duszpasterz, dlatego rzucił się do tego kolędowania bez sarkania i wręcz na ochotnika wyrywając się do jak największej liczby odwiedzin.

W ramach tychże wizyt trafił do pani, która wychowywała swoje nieślubne dziecko. Kobieta wpuściła go, ale jakoś tak dziwnie speszona. W trakcie kolędy wyszło, że dziecko nieochrzczone jeszcze, więc znajomy zapytał ją dlaczego zwleka. Na co młoda matka zaczęła mu tłumaczyć, że męża nie ma, a i z pieniędzmi krucho, więc księdza opłacić nie może. Do tego dowiedział się, że pani nie może liczyć na pomoc rodziny, bo ta się kolokwialnie mówiąc na nią i dziecko wypięła, bo to nieślubne i wstyd.

Ksiądz pomyślał chwilę i zadowolony powiedział jej, że nie ma sprawy, bo ochrzczenie dziecka jest ważniejsze niż kasa i on chętnie pomoże. Jak powiedział tak i zrobił. Załatwił nawet z organistą, żeby przyszedł zagrać gratis i jakieś przystrojenie kościoła przygotował za darmo. Msza miała być skromna, ale znajomy chciał żeby jednak kobieta miło ją wspominała i żeby jakoś zaznaczyć uroczystość chwili. Nie tylko od niej grosza nie zawołał, ale i odwołał przyjazd na rocznicę ślubu rodziców, bardzo ich przepraszając i tłumacząc sytuację. Rodzicom się trochę żal zrobiło, bo miał im mszę odprawić (pierwszą sprawowaną w ich intencji jako ksiądz), ale stwierdzili po namyśle, że parafianka bardziej go potrzebuje i im nic się nie stanie jak dzień później się spotkają.

Znajomy trochę się zdziwił kiedy idąc do kościoła w dniu chrzcin zauważył zaparkowane drogie wozy przed nim i ludzi odzianych raczej zamożnie, wchodzących z samotną matką do środka, ale pomyślał, że może się pogodzili na chrzciny jak to w rodzinach bywa albo przyszli, ale i tak jej nie pomogą bo są tu tylko po to żeby ludzie nie gadali.

Po chrzcinach ksiądz wyszedł przez zakrystię i poszedł na tył kościoła gdzie za filarem klęknął by się pomodlić. Traf chciał, że słyszał o czym młoda matka rozmawiała z rodzinką.

Rodzina: Pewno dużo wziął od ciebie ten czarny...?
Matka: No tanio nie było, a jeszcze za strojenie kościoła musiałam dopłacić i za organistę...

Znajomego jakby piorun strzelił. Nie był wstanie się ruszyć tylko klęczał i płakał, tak mu się głupio zrobiło.

Jakiś rok później znowu kolędy. Znajomy ksiądz odwiedza samotną matkę i kiedy już ma wychodzić po kolędzie ta mu wręcza kopertę. Znajomy uśmiecha się ciepło i mówi:
- Nie trzeba szanowna pani. Przecież już z pani za chrzest zdarłem, nie mówiąc o oprawie mszy. Lepiej pani coś dziecku kupi, bo wiadomo rodzina nie pomoże, a czasy ciężkie.
Kobieta spurpurowiała a ksiądz pobłogosławił ją i dziecko i wyszedł.

Kościół

Skomentuj (44) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 879 (941)

#43210

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Działo się to w Brazylii ładnych parę lat temu. Żaglowiec "szkoły pod żaglami" zawinął do portu - niezwykle malowniczego, egzotycznego i starego miasta. Pobyt miał trwać kilka dni. W planach było zwiedzanie i oficjalne imprezy, ale i czas wolny podczas, którego członkowie załogi mogli eksplorować miasto na własną rękę, zazwyczaj grupami. Ostrzeżono nas na co uważać, które regiony są niebezpieczne, jakie atrakcje warto zobaczyć na własną rękę, itd.

Większość młodzieży wyruszyła do portu spragniona świeżego jedzenia i ciekawych widoków, mając w planach zakupienie pamiątek, zrobienie zdjęć i nacieszenie się urokiem dalekiego kraju. Wśród tych ludzi trafiła się wyjątkowo wredna grupka młodzieńców specjalnej troski. Byli to ludzie z zamożnych domów, obwieszeni sprzętem - dobre aparaty, drogie zegarki, itp., dla których wydanie 100-200 dolarów na rozrywki w takim miejscu nie było żadnym problemem. Oczywiście, nie ich stan majątkowy był problemem tylko ich zachowanie. Wykazując całkowity brak instynktu samozachowawczego, zignorowali bowiem ostrzeżenia kapitana i ruszyli na podbój najbiedniejszej dzielnicy.

Na swoje szczęście, dotarli tylko na jej obrzeża, gdzie natknęli się na skromny targ. Po obejrzeniu towaru wystawionego na straganach, wybrali sobie pewną ilość rękodzieła artystycznego na pamiątkę, dołożyli owoców i zaczęli się targować. Dzieciak, który na rzeczonym stoisku sprzedawał, zgodził się na 10 dolarów (to nie pomyłka) za całość zakupów. Uradowani niską ceną, postanowili wykazać się wyjątkowym cwaniactwem i wręczyli chłopakowi 10 złotych polskich w postaci starej monety, jeszcze sprzed dewaluacji, którą jeden z nich nosił na szczęście. Brazylijczyk dał się przekonać, że to 10 dolców i radośni młodzieńcy wrócili na żaglowiec. Nie mieli nawet tyle przyzwoitości, żeby przemilczeć swój "skok na kasę", tylko dumni opowiadali pozostałym członkom załogi o swoim wyczynie. Przeliczyli się jednak, bo większości ludzi nie poraził ich geniusz, a raczej oburzyło okradanie biedoty. Niestety, z braku dowodów (przechwałki można zawsze odwołać) ze sprawą nikt nic nie zrobił - poza zastosowaniem ostracyzmu społecznego oczywiście.

Następnego dnia, dzielna grupa pod wezwaniem, ruszyła znowu na podbój targu na pograniczu faveli (slums'ów). Traf chciał, że znowu spotkali tego samego chłopaczka. Zadowoleni zaczęli dobierać towary, na co młodzik zaproponował, że im sprzeda okazyjnie coś fajniejszego tylko muszą z nim podejść do niego do domu. Po krótkiej naradzie, cwaniaki postanowiły skorzystać z oferty. Weszli w ciasny labirynt uliczek i po chwili stali otoczeni przez kilkunastu zdecydowanie starszych Brazylijczyków, uzbrojonych w przyrządy służące do wycinki krzewów w dżungli, powszechnie zwane maczetami.

Finał historii jest taki, że pozbyli się wszystkiego - zegarków, aparatów wartych po 2000-3000 złotych, pieniędzy, a na pokład wrócili w tempie ekspresowym. Do tej pory zastanawiam się, czy nie powinni pójść na pielgrzymkę dziękczynną, za to, że ich tam nie porąbali na kawałki.

W razie wątpliwości - byłem członkiem tej załogi, historia rozegrała się w Salvador de Bahia ponad 10 lat temu.

zagranica

Skomentuj (48) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1098 (1138)
zarchiwizowany

#43148

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historyjka z czasów, gdy mój ojciec służył zawodowo w Ludowym Wojsku Polskim – lata 80'te, głównie zielony garnizon.

W wojsku za kołnierz się nie wylewa. Wieczór, poligon, libacja w dowództwie jednostki trwa w najlepsze, aż w końcu dowódca jednostki przypomina sobie, że trzeba by sprawdzić warty. Co prawda nie jego obowiązek, ale solidnie już nawalony wojak czuje zew przygody i postanawia wyręczyć podwładnych. Jak postanawia tak i czyni, jeszcze tylko jakiś bardziej trzeźwy oficer podaje mu dzisiejsze hasło, ale pan pułkownik rzuca tylko - ...a na ch** mi hasło, przecież mnie tu wszyscy znają!

Początek był dość łatwy. Idzie pan pułkownik, warty meldują, sielanka, ale nie ma lekko, coś musi pójść źle. Pan pułkownik dociera do najdalszych ostępów pilnowanych przez świeżego żołnierza, który krótko w armii będąc, jeszcze nie opanował zwyczajów, za to przepisy już mu wpojono.

[Ż]ołnierz – Stój! Kto idze!?
[P]ułkownik – To ja Piekielnik...! (należy dodać, że to nawet nie nazwisko, a przezwisko pana pułkownika, znane głównie oficerom).
[Ż] (głośniej i bardziej natarczywie) – Hasło!?
[P] (rozdrażniony) – Co wy mi tu kur** pier*****!? Piekielnik idzie!
[Ż] (poddenerwowany) – Stój, bo strzelam!
[P] – Wy sobie tu jaj kur*** nie róbcie! Piekielnik idzie! - i maszeruje dalej niezrażony.

Nocną ciszę rozrywa seria z kałacha, co owocuje wrzaskiem bólu pana pułkownika i natychmiastowym, cudownym wytrzeźwieniem kadry oficerskiej, która rusza biegiem w stronę wystrzałów. Na miejscu po podaniu hasła znajdują postrzelonego w stopę pana pułkownika, który mimo zdecydowanie obłej sylwetki i nieskalania się od lat prawdziwym wysiłkiem fizycznym dokonał cudu szybkości i zręczności w słynnym manewrze bojowym - skok za zasłonę, padnij, zamrzyj w bezruchu.

Finał historii jest taki, że pan pułkownik oprócz dumy stracił część pięty, za co może dziękować opatrzności, bo młody żołnierz nie był dobrym strzelcem i posiał serią w panice, a dzielny wartownik dostał przepustkę i nagrodę za czujność i działanie zgodnie z procedurą (choć podejrzewam, że jak z przepustki wrócił to jego życie stało się dużo cięższe).

Wojsko

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 238 (270)

1