Profil użytkownika
KlonowyLisc
Zamieszcza historie od: | 17 czerwca 2020 - 13:44 |
Ostatnio: | 16 października 2024 - 21:22 |
- Historii na głównej: 10 z 10
- Punktów za historie: 783
- Komentarzy: 41
- Punktów za komentarze: 234
Uwaga, będzie długo.
Postanowiliśmy z Mężem kupić dla naszych maluchów piętrowe łóżko. Po analizie co, jak i gdzie, zdecydowaliśmy się na konkretny model - produkowany w tej wersji przez jednego producenta w kraju, ale w ofercie kilku sklepów internetowych - jeden z nich wybraliśmy.
3.09.
Złożyliśmy zamówienie, od razu zapłaciliśmy - czas oczekiwania ok 4 tygodnie (łóżko robione pod konkretnego klienta - wybór kolorów) - czyli będzie na przełomie września /października.
23.09.
Dostałam maila ze sklepu że "z powodu braku komponentów producent ma opóźnienia" - nasze zamówienie potrwa jeszcze ok 4 tygodnie dłużej. No nic, mówi się trudno, poczekamy.
30.09. (poniedziałek) Około godziny 10
Mail ze sklepu że "z przyczyn od nich niezależnych moje zamówienie zostało anulowane, proszą o nr konta żeby zwrócić pieniądze". Pierwsza myśl, mając w pamięci informację sprzed tygodnia - producent zawalił. W minutę wygooglałam stronę internetową producenta i dzwonię. Zaczynam od wypytania czy robią to łóżko, i czy można je u nich kupić.
Pan: Tak, normalnie wykonujemy takie łóżka, ale zamówienie trzeba złożyć przez jakiś sklep z którym współpracujemy, nie można bezpośrednio u nas.
Ja: Cóż, bo ja kupiłam łóżko przez sklep, ale najpierw tydzień temu mi przedłużyli czas realizacji zamówienia mówiąc że to producent, czyli państwo, się nie wyrabiacie, a dzisiaj bez wytłumaczenia mi anulowali zamówienie.
Pan: A przez jaki sklep pani zamawiała?
Ja: Smok (nazwa zmieniona).
Pan: A pani dzwoni z miasta X?
Ja: Taaaaak.....
Pan: Bo pani łóżko jest gotowe, czeka do odbioru.
Ja: Że co? Serio?
Pan: No tak, typ łóżka B, do miasta X, kolory XYZ.
Ja: To się zgadza. To jakiś absurd - pan mówi że łóżko gotowe a sklep mi anuluje zamówienie? O co chodzi?
Pan: A to ja nie wiem, musi pani dzwonić do sklepu.
Więc dzwonię do sklepu. Na moje krótkie pytanie, dlaczego mi anulowali zamówienie, pani coś niewyraźnie bąknęła o problemach z dostawą. Na co mi nieco puściły nerwy i zażądałam wyjaśnień bo przecież moje łóżko czeka gotowe u producenta! Pani powiedziała że zadzwoni za 20 minut. Po 2 godzinach zadzwoniłam znowu i dowiedziałam się, że sklep jest w trakcie wyjaśniania z producentem o co chodzi, mam czekać na wiadomość. Wieczorny telefon do sklepu też nic nie wniósł, bo pan który odebrał był kompletnie nie w temacie.
1.10. (wtorek)
Mail ze sklepu że "moje zamówienie zostanie zrealizowane, wysłane bezpośrednio od producenta i teraz to producent będzie się ze mną kontaktował. Łóżko dojedzie końcem tego tygodnia lub początkiem przyszłego". Super. Telefon do sklepu (z ciekawości) czym było spowodowane to zamieszanie nic nie dał. Pani która odebrała powiedziała że to nie ona tylko koleżanka zajmowała się moją sprawą, a koleżanki dzisiaj nie ma. No nic, w sumie nieistotne, najważniejsze że łóżko będzie.
8.10 (wtorek).
Po tygodniu ciągle cisza, więc dzwonię do producenta. Pan mnie poinformował że tak, tak, łóżko będzie, dzisiaj rano pojechało z magazynu do działu wysyłek, będzie u mnie czwartek lub piątek, dzień wcześniej ktoś się ze mną skontaktuje żeby umówić dostawę. Ok, będziemy czekać.
10.10 (czwartek).
Nikt się nie odzywa, więc znowu ja dzwonię:
Pan: Ale o co pani chodzi? Przecież mówiłem że łóżko dojedzie do pani końcem tygodnia?
Ja: No właśnie. A jest czwartek godz. 13, a do mnie ciągle nikt nie dzwonił.
Pan: Aha..... To ja zaraz oddzwonię.
5 minut później Pan zadzwonił, że zaraz zadzwoni do mnie Pani z wysyłek, bo trzeba już zakończyć tą sprawę. Minutę później zadzwoniła Pani (zignorowała moje radosne powitanie - "jak miło że wreszcie z panią rozmawiam!") i chłodnym tonem poinformowała mnie że łóżko przyjedzie w poniedziałek między 13 a 15. Ok, pasuje.
15.10 (poniedziałek).
Tak - łóżko przyjechało! Co prawda Pan był o 15.35, ale był. Mam nadzieję że na tym koniec tej historii, że nie okaże się przy składaniu że czegoś brakuje w pudłach (jedno z pudeł się rozerwało i coś wypadło, kierowca zbierał po aucie).
W tym wszystkim najbardziej zastanawia mnie, czy jakbym nie była upartą klientką która koniecznie chce dostać swój wybrany (i zapłacony) produkt, tylko potulnie bym przyjęła co do mnie mówią, to czy w ogóle bym to łóżko dostała.
Postanowiliśmy z Mężem kupić dla naszych maluchów piętrowe łóżko. Po analizie co, jak i gdzie, zdecydowaliśmy się na konkretny model - produkowany w tej wersji przez jednego producenta w kraju, ale w ofercie kilku sklepów internetowych - jeden z nich wybraliśmy.
3.09.
Złożyliśmy zamówienie, od razu zapłaciliśmy - czas oczekiwania ok 4 tygodnie (łóżko robione pod konkretnego klienta - wybór kolorów) - czyli będzie na przełomie września /października.
23.09.
Dostałam maila ze sklepu że "z powodu braku komponentów producent ma opóźnienia" - nasze zamówienie potrwa jeszcze ok 4 tygodnie dłużej. No nic, mówi się trudno, poczekamy.
30.09. (poniedziałek) Około godziny 10
Mail ze sklepu że "z przyczyn od nich niezależnych moje zamówienie zostało anulowane, proszą o nr konta żeby zwrócić pieniądze". Pierwsza myśl, mając w pamięci informację sprzed tygodnia - producent zawalił. W minutę wygooglałam stronę internetową producenta i dzwonię. Zaczynam od wypytania czy robią to łóżko, i czy można je u nich kupić.
Pan: Tak, normalnie wykonujemy takie łóżka, ale zamówienie trzeba złożyć przez jakiś sklep z którym współpracujemy, nie można bezpośrednio u nas.
Ja: Cóż, bo ja kupiłam łóżko przez sklep, ale najpierw tydzień temu mi przedłużyli czas realizacji zamówienia mówiąc że to producent, czyli państwo, się nie wyrabiacie, a dzisiaj bez wytłumaczenia mi anulowali zamówienie.
Pan: A przez jaki sklep pani zamawiała?
Ja: Smok (nazwa zmieniona).
Pan: A pani dzwoni z miasta X?
Ja: Taaaaak.....
Pan: Bo pani łóżko jest gotowe, czeka do odbioru.
Ja: Że co? Serio?
Pan: No tak, typ łóżka B, do miasta X, kolory XYZ.
Ja: To się zgadza. To jakiś absurd - pan mówi że łóżko gotowe a sklep mi anuluje zamówienie? O co chodzi?
Pan: A to ja nie wiem, musi pani dzwonić do sklepu.
Więc dzwonię do sklepu. Na moje krótkie pytanie, dlaczego mi anulowali zamówienie, pani coś niewyraźnie bąknęła o problemach z dostawą. Na co mi nieco puściły nerwy i zażądałam wyjaśnień bo przecież moje łóżko czeka gotowe u producenta! Pani powiedziała że zadzwoni za 20 minut. Po 2 godzinach zadzwoniłam znowu i dowiedziałam się, że sklep jest w trakcie wyjaśniania z producentem o co chodzi, mam czekać na wiadomość. Wieczorny telefon do sklepu też nic nie wniósł, bo pan który odebrał był kompletnie nie w temacie.
1.10. (wtorek)
Mail ze sklepu że "moje zamówienie zostanie zrealizowane, wysłane bezpośrednio od producenta i teraz to producent będzie się ze mną kontaktował. Łóżko dojedzie końcem tego tygodnia lub początkiem przyszłego". Super. Telefon do sklepu (z ciekawości) czym było spowodowane to zamieszanie nic nie dał. Pani która odebrała powiedziała że to nie ona tylko koleżanka zajmowała się moją sprawą, a koleżanki dzisiaj nie ma. No nic, w sumie nieistotne, najważniejsze że łóżko będzie.
8.10 (wtorek).
Po tygodniu ciągle cisza, więc dzwonię do producenta. Pan mnie poinformował że tak, tak, łóżko będzie, dzisiaj rano pojechało z magazynu do działu wysyłek, będzie u mnie czwartek lub piątek, dzień wcześniej ktoś się ze mną skontaktuje żeby umówić dostawę. Ok, będziemy czekać.
10.10 (czwartek).
Nikt się nie odzywa, więc znowu ja dzwonię:
Pan: Ale o co pani chodzi? Przecież mówiłem że łóżko dojedzie do pani końcem tygodnia?
Ja: No właśnie. A jest czwartek godz. 13, a do mnie ciągle nikt nie dzwonił.
Pan: Aha..... To ja zaraz oddzwonię.
5 minut później Pan zadzwonił, że zaraz zadzwoni do mnie Pani z wysyłek, bo trzeba już zakończyć tą sprawę. Minutę później zadzwoniła Pani (zignorowała moje radosne powitanie - "jak miło że wreszcie z panią rozmawiam!") i chłodnym tonem poinformowała mnie że łóżko przyjedzie w poniedziałek między 13 a 15. Ok, pasuje.
15.10 (poniedziałek).
Tak - łóżko przyjechało! Co prawda Pan był o 15.35, ale był. Mam nadzieję że na tym koniec tej historii, że nie okaże się przy składaniu że czegoś brakuje w pudłach (jedno z pudeł się rozerwało i coś wypadło, kierowca zbierał po aucie).
W tym wszystkim najbardziej zastanawia mnie, czy jakbym nie była upartą klientką która koniecznie chce dostać swój wybrany (i zapłacony) produkt, tylko potulnie bym przyjęła co do mnie mówią, to czy w ogóle bym to łóżko dostała.
Meble
Ocena:
141
(151)
Otworzył się worek z złymi wspomnieniami z wf, to i ja dorzucę swoje trzy grosze : ja nigdy wybitna w sporcie nie byłam, raczej poniżej średniej.
W gimnazjum trafiliśmy na młodego ambitnego pana Wuefistę, który bardzo chciał zaszczepić w młodzieży miłość do sportu. Żeby nas zmotywować, oprócz standardowej skali ocen wprowadził "system +/-", tj. za dobrze wykonany element ćwiczenia (np. dobre zagranie w siatkówce) dostawało się "+" , a z kolei za słabe wykonanie był "-" . Pięć "+" to była 5 do dziennika, i analogicznie pięć "-" to jedynka. W innych dyscyplinach sportu też można było zyskać lub stracić, ale w sportach indywidualnych to mniej się rzucało w oczy, a poza tym siatkówka wypełniała ponad połowę lekcji.
Poza tym standardem były nieprzyjemna komentarze ("to wstyd żeby nie umieć zaserwować sposobem górnym!" - i oczywiście minusik do zeszytu). Najgorsze było jednak to że nauczyciel podjudzał przeciwko sobie drużyny - oprócz słownych uwag przegrani mogli dostać zbiorowo po "-" lub karne pompki, za to zwycięzcy nieraz dostawali" +". Jak łatwo się domyśleć, po takim wf-ie do końca dnia w klasie była mała wojna, fochy i obrażanie.
To nie były czasy ani miejsce (wieś) gdzie uczniowie próbowali mieć zwolnienie całoroczne z wf-u, ćwiczyli wszyscy, niemniej niektóre uczennice jak ognia próbowały wymigać się od gry w siatkówkę (choćby na zasadzie żeby być rezerwową w składzie i siedzieć na ławce). Dla nauczyciela uczennica która była słaba w siatkówce była ogólnie słaba w sporcie - co oczywiście jest bzdurą, bo np. koleżanka która piłki nie umiała odbić w biegach była rewelacyjna (jeździła na zawody).
Na czas gimnazjum nauczyciel obrzydził mi nie tylko siatkówkę ale ogólnie sport ("sport to rywalizacja - jak nie jesteś na szczycie to jesteś beznadziejny"). Na szczęście w liceum trafiłam na świetną nauczycielkę która nam pokazywała że ruch nie ma być ważny tylko dla zdrowia, ale ma nam dawać przyjemność - nie musimy być asami sportu, bądźmy aktywni dla samych siebie i dla frajdy.
W gimnazjum trafiliśmy na młodego ambitnego pana Wuefistę, który bardzo chciał zaszczepić w młodzieży miłość do sportu. Żeby nas zmotywować, oprócz standardowej skali ocen wprowadził "system +/-", tj. za dobrze wykonany element ćwiczenia (np. dobre zagranie w siatkówce) dostawało się "+" , a z kolei za słabe wykonanie był "-" . Pięć "+" to była 5 do dziennika, i analogicznie pięć "-" to jedynka. W innych dyscyplinach sportu też można było zyskać lub stracić, ale w sportach indywidualnych to mniej się rzucało w oczy, a poza tym siatkówka wypełniała ponad połowę lekcji.
Poza tym standardem były nieprzyjemna komentarze ("to wstyd żeby nie umieć zaserwować sposobem górnym!" - i oczywiście minusik do zeszytu). Najgorsze było jednak to że nauczyciel podjudzał przeciwko sobie drużyny - oprócz słownych uwag przegrani mogli dostać zbiorowo po "-" lub karne pompki, za to zwycięzcy nieraz dostawali" +". Jak łatwo się domyśleć, po takim wf-ie do końca dnia w klasie była mała wojna, fochy i obrażanie.
To nie były czasy ani miejsce (wieś) gdzie uczniowie próbowali mieć zwolnienie całoroczne z wf-u, ćwiczyli wszyscy, niemniej niektóre uczennice jak ognia próbowały wymigać się od gry w siatkówkę (choćby na zasadzie żeby być rezerwową w składzie i siedzieć na ławce). Dla nauczyciela uczennica która była słaba w siatkówce była ogólnie słaba w sporcie - co oczywiście jest bzdurą, bo np. koleżanka która piłki nie umiała odbić w biegach była rewelacyjna (jeździła na zawody).
Na czas gimnazjum nauczyciel obrzydził mi nie tylko siatkówkę ale ogólnie sport ("sport to rywalizacja - jak nie jesteś na szczycie to jesteś beznadziejny"). Na szczęście w liceum trafiłam na świetną nauczycielkę która nam pokazywała że ruch nie ma być ważny tylko dla zdrowia, ale ma nam dawać przyjemność - nie musimy być asami sportu, bądźmy aktywni dla samych siebie i dla frajdy.
Wf szkoła
Ocena:
117
(123)
Mój kuzyn pracuje za granicą, utrzymując w ten sposób żonę (na potrzeby historii - kuzynkę) i trójkę dzieci (starsza podstawówka). Kuzynka nie pracuje, zajmuje się domem i dziećmi. Zgadzam się, że samej nie jest jej łatwo, ale kuzynka nauczyła się wykorzystywać wszystkich wokół, głównie chodzi o podwiezienie gdzieś (nie ma prawa jazdy, mimo zachęt wszystkich jedynie obiecuje, że zrobi) albo o pożyczenie pieniędzy (kuzynka lubi poszaleć na zakupach i co dzieci sobie zażyczą, to dostaną, a potem płacz, bo nagle na lekarza nie ma).
Na początku wszyscy byli życzliwie nastawieni i jej pomagali, ale z czasem jej zachowanie było zbyt natarczywe. Do mnie bardzo lubiła pisać istne epopeje i roztrząsać godzinami problemy zdrowotne dzieci (głównie w stylu, czy 37 stopni to straszna gorączka oraz który syrop jest lepszy). Rozumiem, że chciała się wygadać, ale ja też mam prawo nie mieć ochoty spędzać pół dnia na telefonie i prowadzić po raz niewiadomo który te same dyskusje. Prośby o zwięzłe rozmowy były bez efektów, zwłaszcza że parę razy przyłapałam ją na kłamstwach.
Fakt faktem, coraz więcej osób się do kuzynki zraziło i otwarcie jej unika. Ze względu na kuzyna ja jeszcze tego kontaktu nie zerwałam. Ode mnie też zaczęła pożyczać pieniądze, kwoty rzędu ok. 200 zł. Na początku oddawała od razu po tygodniu (tak jak się zarzekała), potem ten czas się przeciągnął. Przez przypadek dowiedziałam się, że kuzyn nawet nie wiedział o tych pożyczkach, nie był z tego zadowolony, bo otwarcie mówi, że on daje jej wystarczająco pieniędzy, tylko ona przepuszcza na głupoty. W marcu pożyczyła ode mnie 400 zł, niby na tydzień. I zapadła głucha cisza.
Odezwała się początkiem tego tygodnia, przeprosić za zwłokę i poprosić o kolejne 200 zł. Odmówiłam. Jestem rozżalona jej zachowaniem, nawet nie chodzi mi o pieniądze, tylko o to, że kuzynka o rodzinie pamięta wtedy, jak ma interes, a tak to się nie odezwie. Poza tym to kolejna taka sytuacja: najpierw przewali pieniądze, a potem nagły wydatek wyszedł (wiem z Facebooka, że tydzień temu była z dziećmi w galerii, w sali zabaw i w Macu). Mam trochę wyrzuty sumienia, ale jak zawsze ktoś będzie jej pomagał, to ona ciągle będzie robić to samo. I żal do wszystkich, bo wszyscy są źli, bo nikt jej nie chce pomóc. Nie dociera do niej, że sama sobie zapracowała na to, że wszyscy po kolei się od niej odsuwają.
Najbardziej w tym wszystkim to mi dzieci szkoda, jakie wzorce one czerpią.
Na początku wszyscy byli życzliwie nastawieni i jej pomagali, ale z czasem jej zachowanie było zbyt natarczywe. Do mnie bardzo lubiła pisać istne epopeje i roztrząsać godzinami problemy zdrowotne dzieci (głównie w stylu, czy 37 stopni to straszna gorączka oraz który syrop jest lepszy). Rozumiem, że chciała się wygadać, ale ja też mam prawo nie mieć ochoty spędzać pół dnia na telefonie i prowadzić po raz niewiadomo który te same dyskusje. Prośby o zwięzłe rozmowy były bez efektów, zwłaszcza że parę razy przyłapałam ją na kłamstwach.
Fakt faktem, coraz więcej osób się do kuzynki zraziło i otwarcie jej unika. Ze względu na kuzyna ja jeszcze tego kontaktu nie zerwałam. Ode mnie też zaczęła pożyczać pieniądze, kwoty rzędu ok. 200 zł. Na początku oddawała od razu po tygodniu (tak jak się zarzekała), potem ten czas się przeciągnął. Przez przypadek dowiedziałam się, że kuzyn nawet nie wiedział o tych pożyczkach, nie był z tego zadowolony, bo otwarcie mówi, że on daje jej wystarczająco pieniędzy, tylko ona przepuszcza na głupoty. W marcu pożyczyła ode mnie 400 zł, niby na tydzień. I zapadła głucha cisza.
Odezwała się początkiem tego tygodnia, przeprosić za zwłokę i poprosić o kolejne 200 zł. Odmówiłam. Jestem rozżalona jej zachowaniem, nawet nie chodzi mi o pieniądze, tylko o to, że kuzynka o rodzinie pamięta wtedy, jak ma interes, a tak to się nie odezwie. Poza tym to kolejna taka sytuacja: najpierw przewali pieniądze, a potem nagły wydatek wyszedł (wiem z Facebooka, że tydzień temu była z dziećmi w galerii, w sali zabaw i w Macu). Mam trochę wyrzuty sumienia, ale jak zawsze ktoś będzie jej pomagał, to ona ciągle będzie robić to samo. I żal do wszystkich, bo wszyscy są źli, bo nikt jej nie chce pomóc. Nie dociera do niej, że sama sobie zapracowała na to, że wszyscy po kolei się od niej odsuwają.
Najbardziej w tym wszystkim to mi dzieci szkoda, jakie wzorce one czerpią.
Rodzina
Ocena:
67
(77)
Parę niedawnych historii balkonowych przypomniało mi sytuację sprzed lat.
Mniej więcej 10 lat temu pracowałam w budynku przy jednej z bardziej ruchliwych ulic w mieście. Po drugiej stronie drogi był blok, taki zwykły, bodajże z lat 80, z szerokimi balkonami. Po tylu latach niestety nie pamiętam czy Pan Piekielny mieszkał na drugim czy na trzecim piętrze, ale nie jest to aż tak bardzo istotne. Pan Piekielny był w wieku około 50 lat, chodzący (nie inwalida), ot taki zwykły człowiek. Nie wiem czy gdzieś pracował. Nigdy nie zwracałam uwagi na sąsiedni blok ani na jego mieszkańców, nawet nie kojarzę go za bardzo jak wyglądał chociaż go chyba kiedyś na balkonie widziałam. Dopiero pewnego dnia kierowniczka zwróciła mi na niego uwagę:
- Niech Pani patrzy! Ten idiota znowu to robi!
Wyglądam przez okno na wskazany balkon: cały mokry, woda aż się przelewa i kapie na niższe balkony i chodnik.
Co się stało?
Kierowniczka wyjaśniła mi sytuację: otóż Pan Piekielny miał pieska, jakiegoś raczej małego (balkon zasłonięty więc tylko łapki było czasem widać). Tylko że Pan Piekielny nie wyprowadzał pieska na spacery, nawet takie celem załatwienia potrzeb fizjologicznych, trzymał go tylko w mieszkaniu i na balkonie. I właśnie na balkonie piesek się załatwiał. Pan Piekielny po takiej akcji spłukiwał cały balkon wodą żeby usunąć zanieczyszczenia...
Wszelkie próby wpłynięcia na Pana żeby zaprzestał tych praktyk były bezowocne, żadne skargi i zażalenia nie dawały efektów. Zrezygnowana sąsiadka z piętra niżej aż zamontowała sobie większy daszek, żeby uniknąć notorycznego zalewania. Najbardziej oczywiście było żal pieska, który świat zewnętrzny znał jedynie oglądając go z balkonu.
Czy coś się później zmieniło? Nie wiem, nie pracowałam w tamtym miejscu bardzo długo, a potem nawet jak przejeżdżałam tamtą ulicą to też o tym już nie myślałam.
Mniej więcej 10 lat temu pracowałam w budynku przy jednej z bardziej ruchliwych ulic w mieście. Po drugiej stronie drogi był blok, taki zwykły, bodajże z lat 80, z szerokimi balkonami. Po tylu latach niestety nie pamiętam czy Pan Piekielny mieszkał na drugim czy na trzecim piętrze, ale nie jest to aż tak bardzo istotne. Pan Piekielny był w wieku około 50 lat, chodzący (nie inwalida), ot taki zwykły człowiek. Nie wiem czy gdzieś pracował. Nigdy nie zwracałam uwagi na sąsiedni blok ani na jego mieszkańców, nawet nie kojarzę go za bardzo jak wyglądał chociaż go chyba kiedyś na balkonie widziałam. Dopiero pewnego dnia kierowniczka zwróciła mi na niego uwagę:
- Niech Pani patrzy! Ten idiota znowu to robi!
Wyglądam przez okno na wskazany balkon: cały mokry, woda aż się przelewa i kapie na niższe balkony i chodnik.
Co się stało?
Kierowniczka wyjaśniła mi sytuację: otóż Pan Piekielny miał pieska, jakiegoś raczej małego (balkon zasłonięty więc tylko łapki było czasem widać). Tylko że Pan Piekielny nie wyprowadzał pieska na spacery, nawet takie celem załatwienia potrzeb fizjologicznych, trzymał go tylko w mieszkaniu i na balkonie. I właśnie na balkonie piesek się załatwiał. Pan Piekielny po takiej akcji spłukiwał cały balkon wodą żeby usunąć zanieczyszczenia...
Wszelkie próby wpłynięcia na Pana żeby zaprzestał tych praktyk były bezowocne, żadne skargi i zażalenia nie dawały efektów. Zrezygnowana sąsiadka z piętra niżej aż zamontowała sobie większy daszek, żeby uniknąć notorycznego zalewania. Najbardziej oczywiście było żal pieska, który świat zewnętrzny znał jedynie oglądając go z balkonu.
Czy coś się później zmieniło? Nie wiem, nie pracowałam w tamtym miejscu bardzo długo, a potem nawet jak przejeżdżałam tamtą ulicą to też o tym już nie myślałam.
Balkon
Ocena:
119
(125)
Historia już sprzed ładnych paru miesięcy.
Jestem technikiem farmaceutycznym. Zdarzało się, że do pewnej apteki chodziłam jako pracownik dorywczy na godziny. Pewnego wieczoru dzwoni do mnie koleżanka z tej właśnie apteki (J):
- Cześć Liść, bo wiesz, jest u nas właśnie pacjentka, która twierdzi, że wydałaś jej za mało opakowań leków, miałaś dać 3, a dałaś 2, policzyłaś za całość i po to ostatnie opakowanie kazałaś jej przyjść kiedy indziej.
- Hmmm, to się kupy nie trzyma. Pamiętam, że wydawałam u Was kiedyś ten lek, ale ile dałam to teraz już nie. A stany grają?
- Stany się zgadzają. To było 2,5 tygodnia temu. I wiesz, ogólnie ponieważ stany się zgadzają to by nie było tematu, ale Ty tą receptę wbiłaś, a potem wycofałaś i wbiłaś jeszcze raz tak samo. Pamiętasz dlaczego?
- No nie bardzo pamiętam.... To już kilkanaście dni minęło i nie pamiętam każdego pacjenta. Wiem, że tamtego dnia cofałam jakąś transakcję ze względu na fakturę, ale czy to było to, to nie pamiętam. I nie pamiętam czy miałam w ręce 2 czy 3 opakowania. Ale na pewno nie zrobiłam takiej akcji, że świadomie dałam za mało opakowań, a policzyłam za całość, to jest nielogiczne!
- Dobra, powiem pacjentce żeby przyszła jutro rano jak będzie kierownik to sprawdzi monitoring. Swoją drogą kobieta bardzo nieprzyjemna...
- Ok, daj mi jutro znać jak to się skończyło.
Na drugi dzień wieczorem koleżanka zadzwoniła opowiedzieć co wyszło. Pacjentka przyszła rano do kierownika, który na monitoringu sprawdził iż widać, że podałam 3 opakowania, czyli wydano poprawnie. Co do wycofywania recepty, po analizie na spokojnie l wyszło, że faktycznie chodziło o fv (na pierwszej transakcji były recepty dwóch osób a fv można wypisać tylko imiennie dla jednej dlatego trzeba ją było zaksięgować na osobnym paragonie).
Co pacjentka zrobiła z trzecim opakowaniem nie wiadomo, czy po prostu zgubiła czy co innego.... Za to na pewno zrobiła szum i zamieszanie. Podobno na odchodnego nawet "przepraszam" nie było.
Jestem technikiem farmaceutycznym. Zdarzało się, że do pewnej apteki chodziłam jako pracownik dorywczy na godziny. Pewnego wieczoru dzwoni do mnie koleżanka z tej właśnie apteki (J):
- Cześć Liść, bo wiesz, jest u nas właśnie pacjentka, która twierdzi, że wydałaś jej za mało opakowań leków, miałaś dać 3, a dałaś 2, policzyłaś za całość i po to ostatnie opakowanie kazałaś jej przyjść kiedy indziej.
- Hmmm, to się kupy nie trzyma. Pamiętam, że wydawałam u Was kiedyś ten lek, ale ile dałam to teraz już nie. A stany grają?
- Stany się zgadzają. To było 2,5 tygodnia temu. I wiesz, ogólnie ponieważ stany się zgadzają to by nie było tematu, ale Ty tą receptę wbiłaś, a potem wycofałaś i wbiłaś jeszcze raz tak samo. Pamiętasz dlaczego?
- No nie bardzo pamiętam.... To już kilkanaście dni minęło i nie pamiętam każdego pacjenta. Wiem, że tamtego dnia cofałam jakąś transakcję ze względu na fakturę, ale czy to było to, to nie pamiętam. I nie pamiętam czy miałam w ręce 2 czy 3 opakowania. Ale na pewno nie zrobiłam takiej akcji, że świadomie dałam za mało opakowań, a policzyłam za całość, to jest nielogiczne!
- Dobra, powiem pacjentce żeby przyszła jutro rano jak będzie kierownik to sprawdzi monitoring. Swoją drogą kobieta bardzo nieprzyjemna...
- Ok, daj mi jutro znać jak to się skończyło.
Na drugi dzień wieczorem koleżanka zadzwoniła opowiedzieć co wyszło. Pacjentka przyszła rano do kierownika, który na monitoringu sprawdził iż widać, że podałam 3 opakowania, czyli wydano poprawnie. Co do wycofywania recepty, po analizie na spokojnie l wyszło, że faktycznie chodziło o fv (na pierwszej transakcji były recepty dwóch osób a fv można wypisać tylko imiennie dla jednej dlatego trzeba ją było zaksięgować na osobnym paragonie).
Co pacjentka zrobiła z trzecim opakowaniem nie wiadomo, czy po prostu zgubiła czy co innego.... Za to na pewno zrobiła szum i zamieszanie. Podobno na odchodnego nawet "przepraszam" nie było.
Apteka
Ocena:
110
(120)
Sytuacja mało piekielna, bardziej jako apel.
Pracuję w aptece. Z e-receptami mamy do czynienia już dłuższy czas, dlatego można by myśleć że chyba większość obywateli przynajmniej raz musiała receptę wykupić, więc wiadomo że do realizacji recepty są potrzebne dwie rzeczy: 4-cyfrowy kod oraz numer PESEL. A jednak ciągle trafiają się osoby które są tym bardzo zaskoczone że trzeba PESEL.
Wczoraj miałam właśnie taki przypadek: apteka jest czynna do godziny 21. O 20.57 wchodzi Pan i pyta czy można płacić blikiem, bo on chce receptę wykupić. Ja: Tak, można płacić blikiem, proszę o kod recepty.
Pan podaje kod.
Ja: Proszę jeszcze pesel.
Pan: A to recepta żony, to ja muszę zadzwonić.
I Pan zaczyna dzwonić. I dzwoni. Nikt nie odbiera. Dalej dzwoni. Dalej nikt nie odbiera. W międzyczasie patrzy na zegarek
Pan: Mam jeszcze pół minuty, tak? Ja jeszcze spróbuję....
I dalej dzwoni. Jest 21. Pytam Pana czy to bardzo ważny lek, że musi być wybrany dzisiaj.
Pan - Tak, to antybiotyk na zęba, więc dobrze by go żona dzisiaj wzięła.
I dalej dzwoni. O 21.01 wreszcie Pani odebrała, podała szybko pesel, ja równie sprawnie przyjęłam receptę i wydałam lek. O 21.03 Pan wyszedł z apteki.
I uprzedzając - tak wiem że to sytuacja wyjątkowa bo lek potrzebny, Pan wpadł na ostatnią chwilę (chociaż sądząc po stroju wracał z pobliskiej siłowni), mi się żadna krzywda nie stała, że wyszłam ciut później, Panu też nie robiłam żadnych wyrzutów z tego powodu. I tak, wiem, że z mojej strony to oczywiste, że do wybrania recepty są niezbędne kod i pesel, ale taki system nie jest od wczoraj tylko już trzeci rok, a lekarz wypisując receptę też o tym mówi. I najczęstsze są właśnie sytuacje, że ktoś wybiera leki dla kogoś innego, i ma tylko kod. I dzwoni, i często nie może się dodzwonić, i tylko pozostali pacjenci się bardziej denerwują bo muszą czekać. To taka drobna sprawa, a ułatwi życie wszystkim zainteresowanym.
Pracuję w aptece. Z e-receptami mamy do czynienia już dłuższy czas, dlatego można by myśleć że chyba większość obywateli przynajmniej raz musiała receptę wykupić, więc wiadomo że do realizacji recepty są potrzebne dwie rzeczy: 4-cyfrowy kod oraz numer PESEL. A jednak ciągle trafiają się osoby które są tym bardzo zaskoczone że trzeba PESEL.
Wczoraj miałam właśnie taki przypadek: apteka jest czynna do godziny 21. O 20.57 wchodzi Pan i pyta czy można płacić blikiem, bo on chce receptę wykupić. Ja: Tak, można płacić blikiem, proszę o kod recepty.
Pan podaje kod.
Ja: Proszę jeszcze pesel.
Pan: A to recepta żony, to ja muszę zadzwonić.
I Pan zaczyna dzwonić. I dzwoni. Nikt nie odbiera. Dalej dzwoni. Dalej nikt nie odbiera. W międzyczasie patrzy na zegarek
Pan: Mam jeszcze pół minuty, tak? Ja jeszcze spróbuję....
I dalej dzwoni. Jest 21. Pytam Pana czy to bardzo ważny lek, że musi być wybrany dzisiaj.
Pan - Tak, to antybiotyk na zęba, więc dobrze by go żona dzisiaj wzięła.
I dalej dzwoni. O 21.01 wreszcie Pani odebrała, podała szybko pesel, ja równie sprawnie przyjęłam receptę i wydałam lek. O 21.03 Pan wyszedł z apteki.
I uprzedzając - tak wiem że to sytuacja wyjątkowa bo lek potrzebny, Pan wpadł na ostatnią chwilę (chociaż sądząc po stroju wracał z pobliskiej siłowni), mi się żadna krzywda nie stała, że wyszłam ciut później, Panu też nie robiłam żadnych wyrzutów z tego powodu. I tak, wiem, że z mojej strony to oczywiste, że do wybrania recepty są niezbędne kod i pesel, ale taki system nie jest od wczoraj tylko już trzeci rok, a lekarz wypisując receptę też o tym mówi. I najczęstsze są właśnie sytuacje, że ktoś wybiera leki dla kogoś innego, i ma tylko kod. I dzwoni, i często nie może się dodzwonić, i tylko pozostali pacjenci się bardziej denerwują bo muszą czekać. To taka drobna sprawa, a ułatwi życie wszystkim zainteresowanym.
Apteka
Ocena:
111
(129)
Sezon ślubów już się kończy, dodam i ja coś od siebie.
Postanowiliśmy z Moim wziąć ślub kościelny. Przyjęło się że ma on zwykłe odpowiednią oprawę, bo oprócz księdza pasowałoby się ugadać jeszcze z kościelnym, organistą oraz pomyśleć o wystroju kościoła. Więc do dzieła : z księdzem ustalone, pan kościelny i pan organista też ok. Co do wystroju kościoła księża nas poinformowali że parafia współpracuje z jedną konkretną panią (tytułowaną naprzemiennie dekoratorką/florystką), bo ona już wszystko wie co i jak, wszyscy zawsze zadowoleni, więc żebyśmy nikogo nie szukali tylko do niej zadzwonili.
No to ok, skontaktowaliśmy się z panią florystką, dogadaliśmy co i jak (nie jesteśmy wielkimi entuzjastami kwiatów dlatego zdecydowaliśmy się na wersję mini - tylko przybranie krzeseł i klęczników). Pani zażyczyła sobie płatność z góry tytułem kupna materiałów - żaden problem, wysłaliśmy - będzie z głowy.
Przyszedł nasz dzień. Z różnych względów zdecydowaliśmy że msza ślubna odbędzie się o godz 13, oraz że będzie bez wprowadzenia przez księdza (siedzimy już na swoich miejscach przed ołtarzem). Kwadrans przed 13 wchodzimy do kościoła i co? Stoją zwykłe krzesła i klęcznik. Niczym nie przybrane. Nawet nie te złote ozdobne które miały być tylko zwykłe drewniane. Ciśnienie mi od razu skoczyło że mimo chłodnego dnia gorąco mi się zrobiło. Pierwsza myśl - pani dekoratorka pomyliła godziny. Chwilę potem to się potwierdziło, bo o 12.53 pani wyszła nagle od drugiej strony zakrystii taszcząc złote krzesła : na nasz widok momentalnie cofnęła się z powrotem.
Potem pani napisała do mnie wiadomość, że pomyliły się jej godziny, myślała że ślub jest o godz 14, że ona przeprasza, a te pieniądze które jej wcześniej wysłaliśmy to przekażę proboszczowi jako ofiarę na kwiaty od nas. Na szczęście nasz proboszcz jest normalny, i odp pani żeby najpierw się nas zapytała czy może chcemy te pieniądze z powrotem. Obie wiadomości z oczywistych względów odczytałam po czasie, na drugi dzień tylko napisałam pani że z racji że nie wywiązała się z umowy chcemy zwrotu kosztów - nie miałam ochoty z nią rozmawiać.
Na szczęście to była jedyna wpadka podczas naszego dnia, cała reszta minęła świetnie, a nasi goście mówili że że i tak było ładnie.
Postanowiliśmy z Moim wziąć ślub kościelny. Przyjęło się że ma on zwykłe odpowiednią oprawę, bo oprócz księdza pasowałoby się ugadać jeszcze z kościelnym, organistą oraz pomyśleć o wystroju kościoła. Więc do dzieła : z księdzem ustalone, pan kościelny i pan organista też ok. Co do wystroju kościoła księża nas poinformowali że parafia współpracuje z jedną konkretną panią (tytułowaną naprzemiennie dekoratorką/florystką), bo ona już wszystko wie co i jak, wszyscy zawsze zadowoleni, więc żebyśmy nikogo nie szukali tylko do niej zadzwonili.
No to ok, skontaktowaliśmy się z panią florystką, dogadaliśmy co i jak (nie jesteśmy wielkimi entuzjastami kwiatów dlatego zdecydowaliśmy się na wersję mini - tylko przybranie krzeseł i klęczników). Pani zażyczyła sobie płatność z góry tytułem kupna materiałów - żaden problem, wysłaliśmy - będzie z głowy.
Przyszedł nasz dzień. Z różnych względów zdecydowaliśmy że msza ślubna odbędzie się o godz 13, oraz że będzie bez wprowadzenia przez księdza (siedzimy już na swoich miejscach przed ołtarzem). Kwadrans przed 13 wchodzimy do kościoła i co? Stoją zwykłe krzesła i klęcznik. Niczym nie przybrane. Nawet nie te złote ozdobne które miały być tylko zwykłe drewniane. Ciśnienie mi od razu skoczyło że mimo chłodnego dnia gorąco mi się zrobiło. Pierwsza myśl - pani dekoratorka pomyliła godziny. Chwilę potem to się potwierdziło, bo o 12.53 pani wyszła nagle od drugiej strony zakrystii taszcząc złote krzesła : na nasz widok momentalnie cofnęła się z powrotem.
Potem pani napisała do mnie wiadomość, że pomyliły się jej godziny, myślała że ślub jest o godz 14, że ona przeprasza, a te pieniądze które jej wcześniej wysłaliśmy to przekażę proboszczowi jako ofiarę na kwiaty od nas. Na szczęście nasz proboszcz jest normalny, i odp pani żeby najpierw się nas zapytała czy może chcemy te pieniądze z powrotem. Obie wiadomości z oczywistych względów odczytałam po czasie, na drugi dzień tylko napisałam pani że z racji że nie wywiązała się z umowy chcemy zwrotu kosztów - nie miałam ochoty z nią rozmawiać.
Na szczęście to była jedyna wpadka podczas naszego dnia, cała reszta minęła świetnie, a nasi goście mówili że że i tak było ładnie.
Ślub
Ocena:
89
(93)
O kierowcach motocykli którym się wydaje, że skoro mają tylko dwa kółka to mogą jeździć jak im się chce.
Mój trzyletni syn od zawsze bał się motorów na drodze, ale nie wpadał w panikę tylko ściskał mocniej za rękę i czekał aż przejeździe. Niestety, niedawno przytrafiły nam się dwie sytuacje które mają bardzo przykre konsekwencje.
Sytuacja 1: idziemy chodnikiem wzdłuż niewielkiego pasażu handlowego, zaraz przy chodniku jest parking i zarazem droga dojazdowa. Nagle za nami na chodniku pojawia się motocykl! Dziecko w krzyk, ja odruchowo do ściany razem z dziećmi (była z nami jeszcze młodsza córka 2 lata) a szanowny pan motocyklista przejechał sobie po chodniku i pojechał dalej. Młody po chwili płaczu się uspokoił.
Sytuacja 2: kilka dni później idziemy w trójkę (ja z dziećmi) chodnikiem wzdłuż ulicy biegnącej przez osiedle. Nagle pan kierowca na skuterze skręca z ulicy dosłownie przed nami, bo jedzie zaparkować pod swoim blokiem który właśnie mijamy. Syn oczywiście w krzyk, na co panie siedzące pod blokiem zaczęły się podśmiewywać do sąsiada, że dziecko wystraszył.... Po chwili udało mi się syna uspokoić.
I niestety, ale to nie jest koniec historii. Od tamtej pory syn boi się panicznie otwartych przestrzeni. Boi się przejść od drzwi klatki schodowej do samochodu na parkingu. Boi się iść chodnikiem gdziekolwiek. Bezpiecznie czuje się w pomieszczeniach i miejscach ogrodzonych, typu plac zabaw czy podwórko, oraz w samochodzie. Próbujemy mu tłumaczyć, ale to jest małe dziecko, jest tak przerażony że nic do niego nie dociera. Sytuacja jest bardzo przykra, bo aż żal bierze jak dziecko się męczy. Znajomi i rodziną twierdzą, że takie rzeczy niestety się zdarzają, i musimy przeczekać aż mu przejdzie. Kiedyś przejdzie na pewno, na razie mija trzeci tydzień i jedynym postępem jest że spokojnie wychodzi z klatki na schodki, bo na początku nawet z mieszkania nie chciał wyjść. Dlatego serdecznie nie pozdrawiam motocyklistów, którym się wydaje, że są królami szos.
Mój trzyletni syn od zawsze bał się motorów na drodze, ale nie wpadał w panikę tylko ściskał mocniej za rękę i czekał aż przejeździe. Niestety, niedawno przytrafiły nam się dwie sytuacje które mają bardzo przykre konsekwencje.
Sytuacja 1: idziemy chodnikiem wzdłuż niewielkiego pasażu handlowego, zaraz przy chodniku jest parking i zarazem droga dojazdowa. Nagle za nami na chodniku pojawia się motocykl! Dziecko w krzyk, ja odruchowo do ściany razem z dziećmi (była z nami jeszcze młodsza córka 2 lata) a szanowny pan motocyklista przejechał sobie po chodniku i pojechał dalej. Młody po chwili płaczu się uspokoił.
Sytuacja 2: kilka dni później idziemy w trójkę (ja z dziećmi) chodnikiem wzdłuż ulicy biegnącej przez osiedle. Nagle pan kierowca na skuterze skręca z ulicy dosłownie przed nami, bo jedzie zaparkować pod swoim blokiem który właśnie mijamy. Syn oczywiście w krzyk, na co panie siedzące pod blokiem zaczęły się podśmiewywać do sąsiada, że dziecko wystraszył.... Po chwili udało mi się syna uspokoić.
I niestety, ale to nie jest koniec historii. Od tamtej pory syn boi się panicznie otwartych przestrzeni. Boi się przejść od drzwi klatki schodowej do samochodu na parkingu. Boi się iść chodnikiem gdziekolwiek. Bezpiecznie czuje się w pomieszczeniach i miejscach ogrodzonych, typu plac zabaw czy podwórko, oraz w samochodzie. Próbujemy mu tłumaczyć, ale to jest małe dziecko, jest tak przerażony że nic do niego nie dociera. Sytuacja jest bardzo przykra, bo aż żal bierze jak dziecko się męczy. Znajomi i rodziną twierdzą, że takie rzeczy niestety się zdarzają, i musimy przeczekać aż mu przejdzie. Kiedyś przejdzie na pewno, na razie mija trzeci tydzień i jedynym postępem jest że spokojnie wychodzi z klatki na schodki, bo na początku nawet z mieszkania nie chciał wyjść. Dlatego serdecznie nie pozdrawiam motocyklistów, którym się wydaje, że są królami szos.
Ulica
Ocena:
122
(138)
Po prostu muszę to opisać. Najwyżej wszyscy mnie zhejtują....
Remont mieszkania w bloku - bardzo ciężki temat. Zwłaszcza jeśli jest to remont generalny. Cóż, takie uroki mieszkania w bloku. Prawda, ale pytanie brzmi - ile taki remont może trwać?
7 stycznia rano, sąsiad zza ściany (sąsiednia klatka) rozpoczął generalny remont mieszkania. Taki z wymianą wszystkiego co można wymienić. Czyli zaczął od kucia tego wszystkiego. Młot pneumatyczny do cichych urządzeń nie należy, ale zagryźliśmy zęby i zajęliśmy się uspokajaniem dzieci (2 i 3 lata). Kucie (z przerwami oczywiście) trwało mniej więcej do marca. Przed Wielkanocą częstotliwość kucia i wiercenia się zmniejszyła, co przyjęliśmy z zadowoleniem - sąsiad przejdzie do wykończeniówki, a to już są cichsze prace. O my naiwni!
Różnie, czasem co kilka dni, czasem co parę tygodni, czasem codziennie, sąsiad dalej kuje.
Dzisiaj, 31 lipca, o godz 9.01 znowu była półgodzinna sesja kucia. I tak, wiem że sąsiad nie robi nam na złość, tylko ewidentnie robi remont samodzielnie i dlatego jest to czasochłonne. I wiem że takie uroki życia w bloku (nie, nie szłam do sąsiada pytać ile mu jeszcze zajmie czasu, nie będę z siebie idiotki robić).
Tylko jedna rzecz jest dla nas kompletnie niezrozumiała: ile można kuć na 40 m2? Bo takie mniej więcej to mieszkanie będzie. W zeszłym tygodniu było słychać odgłosy szpachlowania, a dzisiaj znowu kuje. To brzmi tak jakby co zrobił, to potem kuł i robił od nowa.
W takim tempie robót to nie wiem czy do Bożego Narodzenia skończy.
Remont mieszkania w bloku - bardzo ciężki temat. Zwłaszcza jeśli jest to remont generalny. Cóż, takie uroki mieszkania w bloku. Prawda, ale pytanie brzmi - ile taki remont może trwać?
7 stycznia rano, sąsiad zza ściany (sąsiednia klatka) rozpoczął generalny remont mieszkania. Taki z wymianą wszystkiego co można wymienić. Czyli zaczął od kucia tego wszystkiego. Młot pneumatyczny do cichych urządzeń nie należy, ale zagryźliśmy zęby i zajęliśmy się uspokajaniem dzieci (2 i 3 lata). Kucie (z przerwami oczywiście) trwało mniej więcej do marca. Przed Wielkanocą częstotliwość kucia i wiercenia się zmniejszyła, co przyjęliśmy z zadowoleniem - sąsiad przejdzie do wykończeniówki, a to już są cichsze prace. O my naiwni!
Różnie, czasem co kilka dni, czasem co parę tygodni, czasem codziennie, sąsiad dalej kuje.
Dzisiaj, 31 lipca, o godz 9.01 znowu była półgodzinna sesja kucia. I tak, wiem że sąsiad nie robi nam na złość, tylko ewidentnie robi remont samodzielnie i dlatego jest to czasochłonne. I wiem że takie uroki życia w bloku (nie, nie szłam do sąsiada pytać ile mu jeszcze zajmie czasu, nie będę z siebie idiotki robić).
Tylko jedna rzecz jest dla nas kompletnie niezrozumiała: ile można kuć na 40 m2? Bo takie mniej więcej to mieszkanie będzie. W zeszłym tygodniu było słychać odgłosy szpachlowania, a dzisiaj znowu kuje. To brzmi tak jakby co zrobił, to potem kuł i robił od nowa.
W takim tempie robót to nie wiem czy do Bożego Narodzenia skończy.
Remont w bloku
Ocena:
78
(86)
Ostatnie wpisy o zaproszeniach ślubnych natchnęły mnie żeby dodać coś od siebie.
Rzecz działa się ładnych kilkanaście lat temu kiedy jeszcze mieszkałam w domu rodzinnym. Pewnej wiosennej niedzieli w odwiedziny do mojej Babci (która mieszkała z nami) wpadła jej bratanica (dla mnie Ciotka) żeby wręczyć Babci - jako dla seniorki rodu (reszta rodzeństwa Babci już nie żyła) - zaproszenie na ślub jej córki.
Mała dygresja - z tą częścią rodziny raczej nie utrzymywaliśmy kontaktu, więc z mojej strony poza mglistą świadomością że istnieją, praktycznie nie znałam ludzi.
Po wstępnej gadce-szmatce, zaczęło się podpytywanie o mnie: ile mam lat? (21), co porabiam? (pracuję i studiuję zacznie), gdzie jestem? (właśnie na zjeździe na studiach), i czy mam chłopaka (nie). Po takim wywiadzie, Ciotka wyjęła z torebki czysty karnet, i tak jak siedziała u Babci przy stole, wypisała dla mnie zaproszenie na tenże ślub, wyjaśniając przy tym, że wielu kuzynów będzie bez partnerek, i że młoda samotna dziewczyna byłaby mile widziana. Zaproszenie oczywiście było pojedyncze. I Ciotka poprosiła Babcię żeby mi wieczorem przekazała. Babcia, skonsternowana nie wiedząc co zrobić, koniec końców wzięła zaproszenie i obiecała, że mi przekaże, co też zrobiła jak wieczorem wróciłam do domu.
Jestem z natury pogodną osobą, dlatego w pierwszym odruchu głupota i bezczelność Ciotki tak mnie rozbawiła, że zapomniałam się wściekać.
Z tak pięknego zaproszenia, co oczywiste nie skorzystałam (iść samotnie między praktycznie obcych ludzi w charakterze - sama nie wiem jakim? Bo jakkolwiek na wyrost, to najbliżej by było jako dziewczyna (ewentualnie kuzynka) do towarzystwa).
Jedyne co mnie wtedy i teraz nurtuje, to pytanie czy Młodzi w ogóle wiedzieli o tej sytuacji? Bo jak potem kontakt z tą częścią rodziny pozostał taki sam jak był wcześniej, czyli żaden .
Rzecz działa się ładnych kilkanaście lat temu kiedy jeszcze mieszkałam w domu rodzinnym. Pewnej wiosennej niedzieli w odwiedziny do mojej Babci (która mieszkała z nami) wpadła jej bratanica (dla mnie Ciotka) żeby wręczyć Babci - jako dla seniorki rodu (reszta rodzeństwa Babci już nie żyła) - zaproszenie na ślub jej córki.
Mała dygresja - z tą częścią rodziny raczej nie utrzymywaliśmy kontaktu, więc z mojej strony poza mglistą świadomością że istnieją, praktycznie nie znałam ludzi.
Po wstępnej gadce-szmatce, zaczęło się podpytywanie o mnie: ile mam lat? (21), co porabiam? (pracuję i studiuję zacznie), gdzie jestem? (właśnie na zjeździe na studiach), i czy mam chłopaka (nie). Po takim wywiadzie, Ciotka wyjęła z torebki czysty karnet, i tak jak siedziała u Babci przy stole, wypisała dla mnie zaproszenie na tenże ślub, wyjaśniając przy tym, że wielu kuzynów będzie bez partnerek, i że młoda samotna dziewczyna byłaby mile widziana. Zaproszenie oczywiście było pojedyncze. I Ciotka poprosiła Babcię żeby mi wieczorem przekazała. Babcia, skonsternowana nie wiedząc co zrobić, koniec końców wzięła zaproszenie i obiecała, że mi przekaże, co też zrobiła jak wieczorem wróciłam do domu.
Jestem z natury pogodną osobą, dlatego w pierwszym odruchu głupota i bezczelność Ciotki tak mnie rozbawiła, że zapomniałam się wściekać.
Z tak pięknego zaproszenia, co oczywiste nie skorzystałam (iść samotnie między praktycznie obcych ludzi w charakterze - sama nie wiem jakim? Bo jakkolwiek na wyrost, to najbliżej by było jako dziewczyna (ewentualnie kuzynka) do towarzystwa).
Jedyne co mnie wtedy i teraz nurtuje, to pytanie czy Młodzi w ogóle wiedzieli o tej sytuacji? Bo jak potem kontakt z tą częścią rodziny pozostał taki sam jak był wcześniej, czyli żaden .
Ślub
Ocena:
117
(137)
1
« poprzednia 1 następna »