Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Nika1a

Zamieszcza historie od: 24 sierpnia 2011 - 11:35
Ostatnio: 13 sierpnia 2017 - 21:23
  • Historii na głównej: 14 z 46
  • Punktów za historie: 14551
  • Komentarzy: 600
  • Punktów za komentarze: 3080
 
zarchiwizowany

#27078

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Było wiele historii o moherach. Moja babcia nigdy do tej grupy nie należała i na niektóre sprawy ma bardziej nowoczesne podejście niż ja. W każdym razie, wracamy do historii...

Kilka dni temu babcia udała się na bazarek po zakupy (woli chodzić na bazarek niż do pobliskiego hipermarketu, bo ma pewien sentyment do nich). Na bazarkach jak wiadomo pracują ludzie różnych narodowości. Babcia podeszła do straganu prowadzonego przez pewną panią z Rosji. Wybrała towary, ustawiła się w kolejce za Kobietą (w wieku mojej babci), która zawzięcie się targowała ze Sprzedawczynią.
K: No niech pani opuści trochę ta cenę. - Rozchodziło się o trzy lub cztery ściereczki za 4,50 zł.
S: Ale ja nie mogę, naprawdę.
K: Ja wiem ile u was w Rosji kosztują te ściereczki i są znacznie tańsze!
S: No dobrze niech będzie 4zł.
K: Nie no, niech pani opuści tą cenę jeszcze.
S: Ale ja już taniej sprzedać tego nie mogę.
K: Ale kupiła pani to w Rosji dużo taniej...

W tym momencie moja Babcia nie wytrzymała:

B: To proszę sobie jechać do Rosji na zakupy.
K: Wie pani ile kosztuje przejazd tam?
B: A pani myśli, że tą panią nie kosztowała podróż tam i z powrotem? Przecież kobieta po to tutaj pracuje aby zwróciły jej się koszty podróży, dodatkowo musi się utrzymać. Poza tym kłóci się pani o cztery złote, może pani pomyśli nim zacznie się wykłócać.

Kobieta zapłaciła te cztery złote i poszła. A moja babcia, cóż swego czasu sama sprzedawała w Bułgarii i Jugosławii te rzeczy które można było łatwo/taniej dostać w Polsce niż za granicą.

Bazarek

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 150 (200)
zarchiwizowany

#26099

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Jakiś czas temu opisałam pewną dziwną wieś: http://piekielni.pl/24861. Przypomniała mi się jeszcze kilka nieco hmmm nie tuzinkowych sytuacji. Rodzina: matka+ojciec+dwie córki+syn+niepełnosprawny brat matki. Tak się złożyło, że brat matki musiał zamieszkać z nimi. Potrzebował opieki non stop, więc matka zrezygnowała z pracy i zajęła się opieką nad bratem. Cała rodzina utrzymywała się z renty wujka + dodatku opiekuńczego. Kasy wielkiej z tego nie było ale zawsze coś.

Synek (dwadzieścia parę lat) znalazł pracę w pewnym zakładzie. Zarabiał trochę więcej co jego matka dostawała na miesiąc na całą rodzinę. Nie dokładał się do wydatków związanych utrzymaniem domu i rodziny. Dojazdy do pracy opłacała mamusia. A on całą kasę zarobioną przez siebie wydawał, a to na piwko z kolegami, a to na nowe ubrania etc. Pracował rok, po czym wyliczył sobie że jemu pracować się nie opłaca, więc z pracy zrezygnował i wrócił na utrzymanie mamusi.

Córka (+18) wpadła z jakimś chłopakiem. Koleś okazał się odpowiedzialny. Jego rodzice podzielili własny dom aby mieli gdzie zamieszkać. Mieszkanie było gotowe (ładnie urządzone po wyremontowaniu) od paru miesięcy. Czemu się nie wprowadzili tylko siedzieli u jej rodziców (dwa pokoje+zabudowana weranda)? Bo mieli używany zlew i ona się do takiego mieszkania nie wprowadzi... Ręce opadają...

Dziwna wieś

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 174 (194)
zarchiwizowany

#25473

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Z racji na ostatni wysyp historii o przygotowaniach do studniówek postanowiłam dodać swoją, która będzie o... Sami ocenicie o czym.

W okresie gimnazjum czułam się bardzo wyobcowana i najzwyczajniej w świecie samotna. Z pewnych powodów nie miałam żadnych bliższych znajomych (cóż byłam bardzo grubą okularnicą, którą nie było stać na lepsze ciuchy, więc zaopatrywałam się w ubrania w marketach i na stadionie, co było powodem do wyśmiewania się innych ze mnie). W momencie zmiany szkoły (przejście do liceum) sytuacja drastycznie uległa zmianie - schudłam, mogłam pozwolić sobie na ładniejsze ubrania etc. Zyskałam koleżanki, które z upływem czasu zaczęłam nazywać przyjaciółkami.

Minęły dwa lata sielanki. Nastał rok maturalny. Tak się złożyło, że poznałam i spodobałam się bratu jednej z owych koleżanek. Wymyśliłyśmy plan jak bym go mogła zaprosić na studniówkę jako partnera (był dwa lata starszy).

Koleżanka zorganizowała spotkanie z nazwijmy go Olkiem. Olek i jego żona organizowali sylwestra na którym miały być moje przyjaciółki i ten jeden brat którego miałam zaprosić. Olek okazał się bardzo miłym człowiekiem. Od początku się świetnie dogadywaliśmy (ja naiwnie wierzyłam, że skoro ma żonę to nie będzie chciał się do mnie "dobrać").

Sylwester. Plan się udał. Zaprosiłam kogo miałam zaprosić. W między czasie wyszło na jaw, że w ogóle nie potrafię tańczyć. Ani w parze, ani sama. Olek jako że miał w tym wprawę w trakcie imprezy uczył mnie tego nieszczęsnego tańczenia w parze. Jego żona równie miła i pomocna, wiedziała o wszystkim i zgodziła się żeby mnie nauczył tańczyć (został raptem miesiąc do studniówki).Sama mówiła że jest trochę zajęta ogarnianiem imprezy więc też nie może poświęcić tyle czasu Olkowi teraz ile by chciała.

I niby wszystko mogło się tu skończyć. No ale...

Z czasem moje przyjaciółki przestały się do mnie odzywać. Chciałam naprostować sytuację i zaczęłam dochodzić o co im chodzi. Jedyne co usłyszałam, że powinnam się wstydzić i one o Olku wiedzą.

Przycisnęłam Olka (jedyny kontakt jaki utrzymaliśmy był telefoniczny). Musiałam popytać kilka innych osób. Co się okazało: Olek rozpowiadał wszystkim w koło, że sypiamy ze sobą. Kontakt z nim momentalnie skończyłam. Powiedziałam o wszystkim jak to naprawdę było "przyjaciółkom" - czyli że nie ma takiej możliwości bo on ma żonę, a my tylko od czasu do czasu rozmawiamy przez telefon.

Moje "przyjaciółki" wolały wierzyć plotkom i Olkowi niż mi - w końcu nie bez powodu spędził ze mną znaczną część sylwestra i to na parkiecie (!). I tak znów zostałam niemalże sama jak palec. Nie wiem co chciał osiągnąć Olek swoim postępowaniem. Chociaż po tym co usłyszałam od niego, coś w stylu "to nie muszą być tylko plotki" wiadomo wszystko. Ale co to za podejście...

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 79 (201)
zarchiwizowany

#24861

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Dla odmiany opiszę pewną wioskę. Właściwie jej mieszkańców i ich dziwne przekonania.

Lata temu dziadkowie postanowili zakupić domek mieszkalny z dala od Stolycy. Skoro są sprawni i nie są zależni jeszcze od rodziny to taki domek byłby fajną sprawą nawet na wyjazd dla dzieciaków. Jak pomyśleli, tak zrobili. Znaleźli ogłoszenie, cena bardzo przystępna no ale domek od czasu postawienia (czyli jakieś kilkadziesiąt lat) nie był szczególnie remontowany. Zatem zatrudniona ekipa miała wyremontować domek i dobudować pewne hmm elementy(?) - łazienka, taras...

Ogólnie po wsi poszła fama, że jacyś bogacze się wprowadzili.
Dobra ogólny zarys przedstawiłam.

Zawsze słyszałam, że ludzie mieszkający w tych rejonach wysokiego bezrobocia są bardziej zaradni życiowo i ogólnie chętniejsi do pracy, niż ci w mieście... Aha...

Na piędziesiąt parę domków rodzinnych (w każdym po 4-5 osób)pracuje z dziesięć osób. Część utrzymuje się z rent w wysokości ok 400 zł (wynik tego, że do pracy nigdy chętni nie byli etc), albo żeruje na pozostałych członkach rodziny.

Wypiszę w punktach, będzie to łatwiejsze.

1) Jak wiadomo przy takich domkach zawsze jest jakiś kawałek ziemi. Tak też jest i w opisywanej wsi. Dziadkowie chcąc trochę zaoszczędzić posadzili warzywa w ogródku. W czasie lata warzywka bardzo ładnie wyrosły. Jak się okazało jako jedynie we wsi je zasadzili... Od zdziwionych mieszkańców usłyszeli: no ale po co się brudzić w ziemi skoro można już wszystko kupić na targu (no tak kg marchewki może drogi nie jest bo to koszt tam rzędu 1 - 2 zł, co tam że w tej samej cenie możesz sobie zakupić nasion na kilka kg owej marchwi - za wodę nie płacą, bo wszystko ze studni idzie...).

2) Zdarzył się mały wypadek. Z racji tego, że mało kto dba o swoje domy. Jeden taki domek się zawalił. Sąsiedzi na szybko pomogli owej rodzinie przystosować do warunków mieszkalnych obórkę. Ogólnie tej rodzinie należało się odszkodowanie i dostaliby dodatkową pomoc finansową z gminy. Wystarczyło złożyć 3 (słownie trzy) podania. No ale po co. Trzeba by było jechać do miasta (siedem osób się zaoferowało, że podwiezie ich samochodem)...

3) W okresie wakacyjnym jedną z nielicznych prac ogólnie dostępnych jest zbieranie jagód. Obecnie stawka za litr jagód wynosi ze cztery złote. Wtedy wynosiła chyba 9 lub 10 zł, w zależności u kogo się je sprzedawało. Przez miesiąc wakacji zarobiłam czterysta złotych, a chodziłam co drugi, czasem co trzeci dzień. Miałam niecałe czternaście lat. Z całej wsi na jagody chodziło kilka osób. Powód bo ręce się brudzą. Nie wiem na co komu czyste ręce skoro calusieńki rok siedzą u siebie w domach i z nikim spoza wsi się nie kontaktują. Po za tym taka praca nie hańbi...

4) Drugą opcją zarobku letniego, ale już tylko dla mężczyzn było ścinanie drzewa w lesie (wieś jest otoczona lasami, dosłownie za naszym płotem jest ścieżka i las...). Tylko nieliczna część mężczyzn podjęła się roboty, reszta nie bo to za głośne, po za tym cały dzień poza domem. To nic, że przez te dwa - trzy miesiące mogą zarobić więcej niż dostaną od państwa razem ze swoimi rodzinami przez rok. Dodatkowo praca jest "na czarno" więc żadnych dochodów od państwa się nie pozbawią.

5) Nieliczna część mężczyzn jednak dzielnie podjęła się pracy. Żony już raczej pracować nie musiały (w takich przypadkach panowie zapewniali mało legalny ale darmowy opał na cały rok). Do ich obowiązku należało zajmowanie się dziećmi, domem, oraz przygotowanie dla męża jedzenia na cały dzień i jakiś ciepły posiłek na jego powrót z pracy. Babcia kiedyś spotkała jedną taką panią w sklepie z trzy letnim synkiem na rękach. Znały się więc zaczęły rozmawiać: [ż]ona, [b]abcia
[ż] Daj mi jeszcze pięć gorących kubków - do sklepowej.
[b] Kochana ale to nie zdrowe jest i to bardzo, no chyba tym dziecka nie będziesz karmić. - Naiwnie miała nadzieję, że kupuje je dla siebie.
[ż] Nie, oczywiście, że nie. To dla męża aby zjadł coś ciepłego jak wróci z pracy.
Zupki te wtedy kosztowały trochę ponad dwa złote za sztukę. Włoszczyznę gdyby chciała babcia by jej dała za darmo, a kurę (całą, zabitą, "obrobioną") mogła kupić u sąsiada za chyba 4 - 5 zł. Ten sąsiad nigdy nie zawyżał cen dla tych co naprawdę pracowali. Ale gdzie w upał gotować - dokładnie to usłyszała babcia w odpowiedzi na powyższe argumenty.

6) Święta. Jak dla mnie największą frajdą (dla mojej siostry i babci też) jest pieczenie ciast. Oczywiście pozostałe potrawy "niezbędne" w święta zawsze były robione własnoręcznie. Babcia czasami wyprawiała święta Bożego Narodzenia w domku na tej wsi (bo zawsze było dużo śniegu, był klimat, dekorowaliśmy lampkami drzewka na dworze etc). I znów wielkie zaskoczenie. Co prawda niedaleko wsi jest pewna miejscowość gdzie można kupić wszystko co się chce taniej niż w sklepiku na wsi, ale problem jest z dojazdem. Tym bardziej że mało kto jest zmotoryzowany, a rowerem dojechać się nie da. Dziadek ogłosił na wsi, że jeżeli ktoś chce pojechać z nim do sklepu, ewentualnie zlecić kupienie czegoś to on jedzie na większe zakupy tego, a tego dnia. Jakie były zamówienia: ciasta, wszystkie możliwe gotowe potrawy, dość drogie alkohole.

7) Zdarzyło się w jednej rodzinie (model klasyczny: mama, tata, dwoje dzieci), że głowa rodziny po wypadku przy pracy w lesie zmarł. Matka sama musiała zatroszczyć się o swoje pociechy (18 i chyba 13 lat). Ogólnie nie przelewało im się. Z racji tego, że ojciec starał się zapewnić najlepszy możliwy byt rodzinie, dzieci były nieco... hm... rozpieszczone. Sam pracował z reguły na czarno, więc żona nie dostała żadnej renty po nim. Zaczęła pracować w sklepiku na wsi, za 350 zł miesięcznie. Córka na swoje osiemnaste urodziny zażądała kursu na prawo jazdy. Gdy je ukończyła, zażądała samochodu, nie używanego. Najdziwniejsze było to że matka potulnie spełniła każde jej życzenie zapożyczając się na bardzo długi okres czasu.

8) Innego razu ktoś inny zmarł na wsi. Środek zimy i znów rodzina nie ma jak na pogrzeb dojechać. Mój dziadek w szpitalu (a tylko on wtedy u nas w rodzinie miał prawo jazdy). To wpadliśmy na pomysł żeby poprosili naszego znajomego (z czasem też zakupił działkę w sąsiedztwie). Znajomy miał dwa samochody. Jeden nowszy ładniejszy ale nisko osadzony (nie nadawał się na wyjazd do lasu bo by utknął), więc przyjeżdżał na wieś starszym samochodem. Złożonym z kilku innych samochodów, nie najładniejszy bo obdrapany i kilku-kolorowy. Co usłyszeliśmy: takim rupieciem my na pogrzebie się nie pokażemy, co o nas rodzina pomyśli.
Nie wiem jak w końcu pojechali, bo zostali dość niegrzecznie wyrzuceni z naszego terenu.

Tych sytuacji jest jeszcze z kilka(naście). Gro z opisanych rodzin kupuje na tzw krechę w sklepiku na wsi. Rachunki co po niektórych sięgają kilku tysięcy ( nie wiadomo czemu dalej dostają zakupy na krechę). Niby to nie nasza sprawa jaki sobie inni żyją ale dziadkowie co i rusz wysłuchują jak to mieszkańcom źle i niedobrze. A dziadkowie mają dość wysokie emerytury i w ogóle to nie sprawiedliwe, że oni dostają tyle a mieszkańcy dużo mniej. To nic, że babcia i dziadek pracowali całe życie. W Stolycy są dużo wyższe koszty utrzymania, dodatkowo dziadkowie może nie oszczędzają ale tam gdzie mogą coś zrobić taniej np sami zasadzić warzywa, później zrobić z nich przetwory to robią...

Dziwna wieś...

Skomentuj (30) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 286 (322)
zarchiwizowany

#24229

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Swego czasu w budynku obok mieliśmy piekielnego sąsiada. Człowiek ten miał jakieś ostre zaburzenia psychiczne. Jego piekielność polegała na tym co przez te zaburzenia wyczyniał. Człowiek ten mieszkał na 7 (chyba) piętrze w jednym z dwóch dziesięcio piętrowych budynków na osiedlu (pozostałe są cztero piętrowe). Jeszcze istotnym faktem jest to, że przed naszym osiedlem jest olbrzymie skrzyżowanie (dwa pasy w jedną stronę, pas zieleni, tory tramwajowe, pas zieleni, dwa pasy w drugą stronę + przecinająca to wszystko ulica). Historie które widziałam, usłyszałam.

1. Środek zimy. Mróz ok -20 stopni. Piekielny w samych slipkach kieruje ruchem tekturowym lizakiem...

2. We wtorki ganiał z siekierą wszystkich ubranych na czerwono.

3. Razu pewnego stwierdził, że skoczy z okna swojego mieszkania. Wezwano straż pożarną i policję. Strażacy zaparkowali tak, że tył wozu stał pod oknem piekielnego. Strażacy włączyli "sikawki" i naparzają w niego wodą co by go przewrócić do domu. Piekielny trochę się zeźlił. Zaczął celować w strażaków kwiatkami w doniczkach. Wszystkie kwiatki były już na ziemi, a jego dalej próbują wepchnąć do mieszkania... Wytaszczył na parapet telewizor (starej generacji, z kineskopem) i zrzucił. Telewizor przebił się przez część wozu, pozostawiając piękną dziurę... Całość dopełnia jeszcze mały szczególik, iż piekielny defilował wtedy tylko w addidaskach.

4. Znów środek zimy. Piekielny postanowił iść spać wcześnie. Niby nic takiego? Jako łóżko obrał sobie, swoje ulubione skrzyżowanie. Zabrał ze sobą kołderkę, tylko znów piżamy zapomniał.

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 169 (217)
zarchiwizowany

#24219

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Parę lat temu, kiedy to jeszcze normą było, że w czasie zimy wszędzie jest śnieg i ogólnie jest zimniej niż na wiosnę, wzięłyśmy psa ze schroniska. Było to dość duże wydarzenie dla mojej siostry, no i przede wszystkim mamy. W trakcie pierwszego tygodnia przebywania zwierzaka u nas w domu okazało się, że jest on dość poważnie chory. Tu zaczęło się leczenie, które psiakowi uratowało życie. Psiak, czyli duży pies, który jest mieszańcem wilczura z czymś tam i w kagańcu w którym z początku chodził na spacery wyglądał jak zawodowy rozpruwacz. Ogólnie moja mama była najbardziej przejęta psem i jej w tedy najczęściej zdarzało się chodzić z nim na spacer (bo my mu nie natłuszczałyśmy łapek kremikiem przed wyjściem, za szybko z nim chodziłyśmy i biedny nie mógł zajrzeć do setnego śmietnika, etc.)

Razu pewnego, gdy pies był jeszcze dość osłabiony mama wyszła z nim na spacer w celach dość oczywistych. Pies był w standardowym umundurowaniu kolczatka + sporo za duży kaganiec (nie zdążyłyśmy kupić dla niego odpowiedniego, a ten dostałyśmy ze schroniska). Pies od początku był cwany, dlatego też z łatwością zdejmował kaganiec z mordki, następnie rzucał się na najbliższy śmietnik i zjadał wszystko co się do tego nadawało, a później jeszcze bardziej chorował. Ostatecznie zaczepiałyśmy kaganiec o kolczatkę, wtedy można było zdjąć wszystko na raz i pies nie miał jak już się "rozebrać" sam.

Wracając do akcji. Wszystko działo się wieczorem. Mama z psiakiem mijali akurat okoliczny plac przeznaczony do gier. Okazało się, że na placu znajdowała się grupka jakiś "podrostków" w wieku ok 16-17 lat. Jeden z nich był z amstafem. Chłopaczek, jak to oczywiste, zaczął się popisywać przed kumplami swoim psem, kazał zaatakować naszego. Amstaf oczywiście do ataku pierwszy i przybiegł pełen furii do naszego czworonoga. Ten jakże odważnie schował się za mamą. I tutaj łatwo się domyśleć amstaf zaczął atakować ją. Z początku mama próbowała tylko go odgonić ale usłyszawszy od właściciela "dobrze, bierz ją", "ładnie, atakuj"... Po prostu wpadła w furię. Swojego psa, szybkim ruchem ręki oswobodziła z kolczatki i kagańca. Nasz pies odsunął się od zamieszania na bezpieczną odległość, a mama z "bronią" w ręku przystąpiła do odparcia ataku (bądź, co bądź skórzany kaganiec zaplątany w metalową kolczatkę trochę waży i uderzenie tym na pewno boli). Podrostek zobaczywszy, że mama zaczęła okładać amstafa podbiegł do tej dwójki i zaczął się wydzierać, że jakim ona prawem bije jego psa i jest taka a owaka...

Wyjaśnię może, że moja mama tak niestety ma, że jak wpadnie w furię to wszystko ją bardziej nakręca.

Mama widząc, że ten pies nie da za wygraną, ostatnią drogą ratunku przykopała zwierzowi bezpośrednio w mordę. Z racji tego, że miała trapery na nogach wynik jest dosyć oczywisty. Pies padł na miejscu. Oczywiście chłopaczek zaczął najeżdżać na moją mamę (ona 1,60 m wzrostu, on ok 1,80 m). To ta dalej będąc w szale... dawaj i na niego. Okładając go jak popadnie tą kolczatką i kagańcem. Pewno przez puchową kurtkę niewiele poczuł ale przez dżinsy i bawełnianą czapkę na pewno tak.

Stop
W między czasie jego koledzy ulotnili się. Któryś z nich pobiegł do jego domu zaalarmować jego rodziców.

Play
Chłopak zaczął się odsuwać od mojej mamy, najwyraźniej nie mając siły dalej "podskakiwać". W którymś momencie upadł na ziemię. To nieco mamę zaskoczyło, popatrzyła na ziemię i się okazało, że chłopak po prostu potknął się o wystającą część chodnika.
Chłopak leży na chodniku w pozycji embrionalnej i zasłania się rękami i nogami. Ktoś krzyczy. No ale to nie ten chłopak, bo głos dochodzi gdzieś z zza jej pleców. Odwróciła się i patrzy a, tam na klatce jednego z czteropiętrowych budynku jakaś kobieta obserwuje sytuację z przerażeniem. W połowie dystansu między moją mamą, a tą kobietą nasz pies stoi czterem łapami na jakimś mężczyźnie. Pies oczywiście zadowolony co nie miara (facet najprawdopodobniej chciał zaatakować mamę z zaskoczenia od tyłu). Okazuje się, że to ten facet tak krzyczy, bo boi się ruszyć spod obcego psa i ubliża mojej mamie.
Mama w celu założenia obroży psu podeszła (najpewniej przybiegła) w ich stronę. I usłyszała:
-Jak śmiesz mojego syna tknąć, ty *** *** ***... - tutaj jej się znowu załączył inny tryb świadomości i faceta po mordzie tą kolczatką i obrożą.
Zabrała psa i w***wiona co nie miara podeszła do matki chłopaka:
- Jeszcze raz zobaczę któregoś z nich gdzieś w pobliżu, to ci gnoja w paczkach przyślę.

Następnego dnia widziałyśmy jak te trzy osoby w tempie ekspresowym przenoszą spakowane rzeczy między klatką schodową, a samochodem.

Nasze osiedle do największych może nie należy ale jest mnóstwo miejsc w których człowiekowi może się stać krzywda przez takie podlotki. Mentalność sąsiadów, po za wyjątkami, jest taka, ze słysząc krzyki na podwórku co najwyżej zamknie okna... Wieść o zdarzeniu rozeszła się w trybie ekspresowym. Przez kilka tygodni spotykając starszych ludzi na osiedlu słyszałyśmy prośby, aby ich odprowadzić do bloku. Tak, plotka urosła do rozmiarów tego, że prowadzimy istną bestię na smyczy, a same jesteśmy psychopatkami. I odpukać do chwili obecnej nikt nas nie zaczepił.

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 212 (260)
zarchiwizowany

#23935

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Lata temu zdarzyło mi się podróżować z młodszą siostrą przez pół świata same (ja 12 lat, siostra lat: 9). Jako że podróż była organizowana po najniższych kosztach była ona bardzo długa. A z perspektywy dziecka wygląda to nieco inaczej, niż z perspektywy dorosłego.
Trasa Polska, Warszawa - Canada, Whinipeg, wyglądała mniej więcej tak:
1. Polska - Niemcy 2,5 h lotu + 4 h w poczekalni;
2. Niemcy - Canada (Toronto) 20 h lotu + 5 h w poczekalni;
3. Canada, Toronto - Canada, jakieś tam miasteczko 1,5 h lotu
4. Canada, to miasteczko - Canada Whinipeg, ok 1 godz jazdy samochodem.
Jako, że leciałyśmy same bez znajomych dorosłych, opieka nad nami zmieniała się z każdym lotem/miejscem zatem nieco ludzi poznałyśmy. Żeby było zabawniej mój angielski był co najmniej na niskim poziomie (nawet jak na podstawówkę), za to moja 9-cio letnia siostra potrafiła porozumieć się na migi nawet ze ślepym (serio, próbowała i chyba jej się udało, a może nie, ten chińczyk po angielsku mówił gorzej niż ja).
Nadmienię od razu, że moja siostra nigdy dłużej jak 5 minut w miejscu usiedzieć i nic nie robić, nie mogła. Wszędzie jej zawsze było pełno.

1. Wylot z Warszawy. Pożegnałyśmy się z rodzicami. Zostałyśmy przejęte pod opiekę człowieka z obsługi lotniska. Ogólne przerażenie (przynajmniej w moim przypadku), strach i łzy w oczach. Mężczyzna który miał nas przeprowadzić na pokład samolotu widział w jakim stanie jestem. Moja siostra powoli zaczęła przejmować mój humor. Zatem nasz opiekun wymyślił, że pozna nas z ekipą samolotu co by nas trochę oswoić z sytuacją i zarazem odda pod opiekę kolejnej osobie. Wchodzimy na pokład samolotu jako pierwsze (dzieci pod opieką linii lotniczych wchodzą na pokład jako pierwsze, bądź ostatnie do samolotu, co by któreś się nie zgubiło). Przywitała nas przemiła stewardesa (nasza kolejna opiekunka) i tak się złożyło, że sam pilot widząc nas wyszedł z kokpitu również nas przywitać. Ogólnie zrobiło się przyjaźnie. W którymś momencie moja siostra zniknęła (3 dorosłych i ja, a ona zniknęła). Znalazła się w kokpicie, cóż takie nagromadzenie guzików ją zawsze przyciągało. Na szczęście niczego nie zdążyła nabroić. Pilot ogólnie opowiedział nam co to takiego kokpit, co tu się robi etc. A że mówił w większej części po niemiecku to i tak nic nie zrozumiałam (tylko tyle co z gestykulacji wywnioskowałam).

2. Wylot z Warszawy. Samolot zaczyna przemieszczać się po lotnisku. Ogólnie dziwne uczucie, przynajmniej dla dziecka jakim wtedy byłam. Nie wiemy czego się z siostrą spodziewać, więc ogarnia mnie lekka panika, a pasażer za nami zaczyna swój monolog do sąsiada:
-... ogólnie największe ryzyko rozbicia się samolotu jest w czasie startu i lądowania samolotu.
To akurat obie z siostrą usłyszałyśmy. Ona zaczyna płakać. Ja się wygramoliłam z trzymających mnie pasów, weszłam na siedzenie i... zaczęłam op***lać pasażera co cierpiał na słowotok. Inni pasażerowie mnie uspokoili, a temu pasażerowi kazali się zamknąć. Zawsze byłam, jakby to ująć, najpierw coś robiłam a potem myślałam, z czasem nieco mi to przeszło - a przynajmniej umiem to kontrolować, trochę.

3. Wzbicie się samolotu. Po kłótni z współpasażerem mimo wszystko emocje nie opadły zupełnie. Samolot się rozpędził, aż w końcu zaczął wznosić swój ciężki "ogon" ku górze. Ja poczułam że mój żołądek za chwile się zbuntuje. Ale nauczona, że można wymiotować tylko w toalecie trzymałam się dzielnie. Samolot dalej w pozycji pochyłej, komunikat żeby zapiąć pasy zgasł. Czyli można chodzić, przynajmniej tyle udało mi się wywnioskować. Zerwałam się w te pędy, szukać toalety. W żołądku mi się bulgocze, a moich uszu dochodzi:
- Jeszcze nie wolno chodzić po samolocie.
A mnie to nie obchodzi, bo mam inną potrzebę. Znalazłam toaletę na końcu samolotu (a siedziałyśmy w połowie), stewardessa tylko otworzyła drzwi. Później ktoś wytłumaczył nam po polsku, że zawsze w tych kieszonkach przed nami są takie torebeczki na ewentualne atrakcje. Ale na filmie instruktażowym było tylko to gdzie są kamizelki umieszczone, jak je nadmuchać i gdzie jest wyjście ewakuacyjne...

4. Śniadanko. Pora wczesna bo coś koło 8 rano, no zaczyna się wszystko związane z podaniem śniadanka. Mojej siostrze zaczyna się nudzić. Śniadanie za chwilę dostałyśmy. Plastikowe sztućce plus podgrzana bułeczka i sobie młode mają poradzić... Zatem guziczek i stewardessa przyszła nam z pomocą. Wzięła ten plastikowy nożyk, bułeczkę i próbuje ją przekroić. Nie bardzo jej się to udaje, więc zaczyna się z nią szarpać. W końcu nawet próbuje tak energicznie kroić bułeczkę że zaczynają "iskry lecieć". Moja siostra zaczyna podskakiwać na siedzeniu (pupą odbijała się od siedzenia, z nudów oczywiście). Stewardessa morduje ciągle tą samą bułeczkę, a sąsiad (ok 30 lat) siedzący również obok nas wyjął różaniec i zaczął się modlić. Kątem oka obserwował całą sytuację i się uśmiechał. Wyjęłam sobie dropsy i poczęstowałam sąsiada. Ten już nie wytrzymał i zaczął się głośno śmiać. Jakoś mnie to całkowicie uspokoiło.

Reszta lotu była już spokojna. Pomijając moją siostrę, którą dosłownie zaczęło nosić, w tym co 5 minut latała do stewardess, by z nimi pogadać na migi.

5. Wysiadka z samolotu. Wszyscy pasażerowie zaczęli się podnosić z miejsc, to my też. Tutaj sobie przypomniałam, ze przecież wszystkie nasze dokumenty ma pilot. A rodzicie nas zdołali przestraszyć, że jak gdzieś utkniemy bez biletów to będziemy mieć duży problem, więc mam ich strzec jak oka w głowie. No to idę w stronę kokpitu. Stewardessa mnie zatrzymuje, że my wysiadamy później. Ja nie bardzo wiem dlaczego, zaczynam się dopytywać o dokumenty.
Wszyscy opuścili samolot. Zostałyśmy tylko my dwie, nasza stewardessa i pilot. Autobus do przewiezienia nas stoi przy samolocie, a ja dalej nie mam dokumentów. No to siedzę i czekam. Pilot i stewardessa tłumaczą nam że musimy wysiąść, ja uparłam się na nasze dokumenty. Zrezygnowany pilot w końcu oddał nam nasze bilety i paszporty.
Następnego dnia (dalej w trakcie podróży )okazało się , że zwyczajowo dzieci nie mają swoich dokumentów przy sobie, bo mogą zgubić. Zatem są trzymane przez pracowników lotniska.

Nie ukrywam, że stewardessa w momencie przekazania nas kolejnej osobie (kierowcy autobusu) była najszczęśliwszą osobą na świecie.

To tyle jeśli chodzi o sam lot do Niemiec, jak się spodoba to dodam resztę.

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1 (45)

#23150

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ten kto ma/miał do czynienia z dziećmi w wieku przedszkolnym, wie jak to bywa z chorobami zakaźnymi. Jedno dziecko "przyniesie" coś z przedszkola, reszta za chwile będzie chorować na to samo.

Tak też się razu pewnego poczyniło i u nas. Obie z siostrą się rozchorowałyśmy. Ja miałam jakieś 5 lat, siostra nieco ponad 2. Gorączka 39/40 stopni, a mama nijak nie może sobie z nią poradzić. My od rana leżymy półprzytomne. Zadzwoniła do przychodni dla dzieci raz, drugi, trzeci, któryś tam. Telefonu nikt nie odebrał - był środek dnia, nie było żadnego święta, weekendu ni nic.

Zatem co pozostało zrobić mojej mamie? No przecież nas dwie na ręce nie weźmie, a tego dnia była praktycznie zdana na siebie. Środek zimy, przychodnia niby ze trzy przystanki dalej. No to musi iść i sama sprawdzić o co chodzi. Załatwiła chwilową opiekę nad nami (schorowaną sąsiadkę) i pobiegła.

Wbiega do przychodni. Kieruje się do rejestracji i tutaj jej oczom ukazuje się dziwny obrazek: mały tłumek ludzi stoi w ogonku do okienka, a pani rejestratorka gada sobie w najlepsze z koleżaneczką przez drugi telefon i popija kawę.
[M]ama
[R]ejestratorka
[M] Co tu się dzieje? Dzwonię od dłuższego czasu i nikt nie odbiera!
[R] Ano, bo widzi pani, odbiorę telefon jak będę chciała i humor miała. - I kontynuowała rozmowę z koleżanką.

I tutaj w dosłownie 10 sekund wydarzyła się cała reszta. Mama wpadła do pokoju rejestratorki (obok okienka były drzwi), wyrwała telefon z kablem, a rejestratorkę za tapirowane kudły zawlekła do kierownika placówki (po schodach na drugie piętro). Tam przedstawiła całą sytuację. Lekarz był u nas w domu po 30 minutach. Rejestratorka została zwolniona dyscyplinarnie. I nikt, absolutnie nikt z tego tłumu nie zrobił/powiedział ani słowa w trakcie całej akcji.

służba_zdrowia

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1196 (1248)
zarchiwizowany

#23784

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Pod koniec lata, godzina około 22.30. Akcja dzieje się w dziesięciopiętrowcu. Co drugie-trzecie mieszkanie nie ma prądu. Zasilanie oświetlenia na korytarzach i wind również nie działa. Z windy dochodzą krzyki, bo dzwonek alarmujący również nie działa. Co robić, trzeba dzwonić na pogotowie energetyczne.
[D] - dyspozytorka
[Z] - zgłaszający

[Z] - Witam, chcę zgłosić awarię. W budynku na ulicy Piekielnej X nie ma częściowo zasilania.
[D] z wielką łaską w głosie - tak, wiem. Jest pani chyba z trzydziestą osobą która to zgłasza, ale my nic nie możemy zrobić to problem administracji. Powtarzam to już państwu od ponad godziny...
[Z] - Proszę pani, to państwa problem, bo macie tutaj przysłać ekipę. Ktoś jest uwięziony w windzie i myśli pani że spędzi tam całą noc?
[D] - To trzeba wezwać pogotowie dźwigowe, a nie naszych.
[Z] - Tak kochaniutka i myślisz, że tamci wniosą windę na górę na plecach? Przecież to nie waży pięciu kilko tylko kilkaset (sama winda i to jedna ze starszych + obciążenie).
[D] - No ale to nie nasza sprawa!
[Z] - Owszem wasza, bo windy nie działają przez brak zasilania, a zdaje się że dodzwoniłam się na pogotowie energetyczne.

Po godzinie w końcu zjawiła się ekipa z owego pogotowia. Co się okazało? Jakaś nieznana nikomu, nawet z widzenia, grupa "smarkaczy" co nie miała ze sobą zrobić, dla zabawy wykręciła wszystkie korki z jednego "zespołu" faz. Reszta faz była zamknięta w innej skrzynce, więc tam już się dostać nie zdołali.

Pogotowie pokręciło nosem, bo co oni biedni mogą zrobić... W końcu to pogotowie i oni nie mają bezpieczników, korków ani nic takiego przy sobie... Ktoś z lokatorów podsunął pomysł, że skoro piwnice, które na noc są zamykane mają jeszcze te korki, to może się obejdziemy bez prądu w piwnicy, a przekręcą te korki na zasilanie wind i korytarzy.

Niby mało piekielnie, ale nie chciałabym się znaleźć w windzie, bez zasilania, na wysokości siódmego piętra i spędzić tam ponad cztery godziny, bo tyle właśnie zajęła cała "akcja". Dodam, że mieszkam na starym osiedlu i ponad 70% lokatorów to osoby starsze. I w okresie upałów, które wtedy były, pogotowie ratownicze odwiedzało nasz budynek kilka razy dziennie.

Pogotowie energetyczne

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 148 (170)

#22017

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W ostatnim czasie na tym portalu pojawiło się kilka historii, w których kobiety opisują jak w trakcie badań ginekologicznych do pokoju lekarskiego/zabiegowego wchodziły spore grupy studentów. Oczywiście podniosły się "głosy", że człowiek jest traktowany jako przedmiot i się nikt o zgodę nie pytał, etc. Nie mówię, że nie mają racji, bo w pewnym stopniu mają.

Prawie 23 lata temu nadszedł dzień, w którym miałam się urodzić. Moja mama momentalnie znalazła się w szpitalu. Istotnym faktem jest to, że wszystko działo się poza granicami naszego kraju. W trakcie zamieszania jakie wywiązało się w pokoju, lekarz zapytał czy studenci mogą "towarzyszyć" w całym hmm procesie porodu ;o) Mama jako, że sama próbowała się kiedyś dostać na medycynę, zgodziła się, coby trochę innym pomóc.

Ogólnie poród był bardzo ciężki. Po 18-nastu godzinach porodu, moja mama zaczęła tracić siły. Zaczęła przysypiać między skurczami. I tutaj zaczęło się robić ciekawie dla studentów. Bo ile może trwać poród? Po jakimś czasie któryś z nich odnalazł kartę mamy i co się okazało?

Na zdjęciu usg i w opisie przypadku, było jasno zaznaczone, że biodra pacjentki są bardzo wąskie, moja głowa natomiast bardzo duża. Większymi literami zapisane było, że poród siłami natury nie jest możliwy.

Po 20 godzinach moja mama zaczęła mieć problemy z sercem, a ja zaczynałam się dusić. Nastąpiło przewiezienie pacjentki na salę operacyjną (dopiero wtedy lekarz odpuścił upieranie się przy porodzie siłami natury).

Oczywiście przypadek moich narodzin okazał się być jednym z ciekawszych w ostatnich dniach i na galerię sali przyszedł całkiem spory tłumek widzów. Może to i dobrze, bo lekarz który prowadził operację, pozwolił komuś tam, kto się interesował plastyką zaszyć brzuch - ślad po zabiegu jest prawie niewidoczny.

Jak się zakończył poród:
- mojej mamie zatrzymało się serce (udało się ją odratować);
- nie pamięta tego co się działo przez dwa tygodnie po porodzie (stres+wysiłek+zatrzymanie serca...);
- ja miałam ślady na twarzy od miednicy przez kilka dni;
- z wysiłku miałam "zapuchnięte" oko - jakaś tam żyłka się przytkała i napompowała, w każdym razie groziła mi operacja plastyczna w wieku 2-3 lat - po kilkunastu dniach wszystko się na szczęście cofnęło;
- dostałam zaledwie 2 pkt w skali Apgar;
- przez znaczne przeciążenie organizmu w trakcie tego porodu, kolejne dziecko urodziło się w połowie ciąży martwe;
- spędziłyśmy w szpitalu prawie dwa miesiące...

Podsumowanie: lekarz s*ierdolił sprawę dokumentnie nie zapoznając się z kartą, życie uratował nam ktoś, kto się dopiero uczył i potraktował nas jako przypadek...

służba_zdrowia

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 721 (755)