Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

OddajMiSwojMozg

Zamieszcza historie od: 9 września 2011 - 20:39
Ostatnio: 3 listopada 2019 - 17:21
  • Historii na głównej: 5 z 9
  • Punktów za historie: 4316
  • Komentarzy: 145
  • Punktów za komentarze: 1486
 
zarchiwizowany

#55481

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia mi opowiedziana, bo wydarzyła się w czasach, kiedy byłam na tyle mała, że niewiele z tego pamiętam. Popytałam jednak kilka osób i myślę, że udało mi się poskładać wszystko razem bez większych przekłamań.

A wszystko zaczęło się od mojego pytania parę dni temu - "mamo, właściwie to czemu wujek Piotrek zerwał z nami kontakt?"

Mój ojciec chrzestny, zwykle zwany wujkiem, był bliskim przyjacielem moich rodziców jeszcze ze studiów - na tyle bliskim, że postanowili mu powierzyć los swojej pierworodnej w razie, gdyby coś im się stało. Był z tego bardzo dumny i często nas odwiedzał.
Pewnego dnia los się do niego uśmiechnął - trzeba tu przyznać, że przez wiele lat bardzo ciężko na to pracował, więc wiele osób kiwało głowami, że dobrze, że mu się to nareszcie opłaciło. Ogólnie rzecz biorąc - wujkowi zaczęło się najpierw wieść dobrze, a potem bardzo dobrze.
I wiele osób sobie nagle o nim przypomniało. A to pożyczki, a to pomoc - "no jak to, rodzinie/przyjaciołom nie pomożesz?!" - z początku próbował pomagać, ale z czasem zauważył, że stał się dla wszystkich dojną krową i zaczął się buntować. Nie siedział do góry brzuchem, a jego niewielka fortuna nie spadła mu z nieba jak wygrana w losowaniu czy nagły spadek. Dlaczego inni uważają, że mogą przyjść na gotowe?
Zaczął się odcinać od całej rodziny i większości przyjaciół - w swoim środowisku, wśród ludzi, którym mimo wszystko wydawał się być biedny, zaczynał znajdować nowych przyjaciół, miał też rozsądną żonę i uroczą córkę, więc samotność mu nie doskwierała. Może tylko wyrzuty sumienia, w jakie wpędzili go "kochani" krewni.

Byliśmy jedną z ostatnich rodzin, od jakich się odciął. Głównie przez wzgląd właśnie na mnie. Moi rodzice też byli zbyt dumni, żeby go o cokolwiek prosić, więc zaglądając do nas z wizytą nie odczuwał tej presji.
Niestety, wtedy wszyscy uwzięli się na nas - ilekroć coś nam zaczynało wychodzić, to słyszeliśmy, że "miło jest mieć za plecami kogoś bogatego, kto pomoże jak trzeba, prawda?", bo przecież "od własnej rodziny się odwrócił plecami, ale obcemu dziecku to kupił prezent, łajdak". Rodzicom zaczęło być coraz ciężej - lubili wujka, więc go nie odesłali i wszystko brali na siebie, nie informując go o niczym, ale w końcu, niestety, sam się zorientował.

Z ciężkim sercem odwiedził nas po raz ostatni - a tu trzeba zaznaczyć, że byłam wtedy jeszcze bardzo pociesznym dzieckiem (i przysięgam, to nie jest coś, co sama sobie wymyśliłam, rodzina do dziś patrzy na mnie i zastanawia się, co się stało). Wujek wziął mnie na kolana i zapytał, czy chciałabym coś od niego - w sensie, że prezent na pożegnanie, ale nie umiał się ze mną pożegnać wprost.
- Lalek mam tyle, że leżą i się kurzą, książek jeszcze nie przeczytałam wszystkich, a misie powoli mnie wypychają z łóżka na ziemię - powiedziałam. - Chyba nic, wujku.
Spojrzał na mnie zbaraniały.
- Ale przecież musi być coś, czego chcesz.
- Hmm... Przytulić się!
Przytulił mnie. I się rozpłakał.

To był ostatni raz, kiedy go widziałam.
Wiele lat później przysłał mi pocztą obity w skórę kalendarz i wieczne pióro, z kartką "Dostałaś się na studia! Gratuluję! Teraz wszystko zależy od Ciebie!
- wujek Piotrek"

Pióra używam do dzisiaj. Zastanawiam się tylko, po zebraniu tej historii do kupy, ile go to wszystko musiało kosztować - psychicznie i fizycznie - jak się udało mu zdobyć to "bogactwo" o którym marzy tyle osób.

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 230 (426)

#49772

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ciepło się robi, więc zaczęłam szukać możliwości transportu, żeby kilka tygodni urlopu spędzić latem w Polsce, ze znajomymi. W związku z tym przypomniało mi się, jak to wyglądało ostatnim razem.

Miałam jechać z mamą, żadna z nas samolotów nie lubi, więc rozglądałyśmy się za transportem lądowym (który, mimo, że dłużej rozłożony w czasie, ma swoje zalety, takie jak brak opłaty bagażowej). Znaleźliśmy ofertę - pan z vanem przyjedzie pod sam dom i również pod wybrany adres odstawi. Koszt - 80 funtów od osoby. Bomba, bierem.

Dawno nie miałam takich skoków adrenaliny w czasie podróży.

Jak tylko wsiadłyśmy, zauważyłyśmy pierwszy błąd strategiczny - kierowca miał grubo ponad 50 lat, a drugiego kierowcy brak. Ja do tej pory z kierowcami jeździłam raczej młodszymi, ale dawali radę pokonać dystans Anglia-Polska bez zamieniania się z nikim, więc w sumie zmartwił mnie tylko wiek kierowcy, ale myślę sobie, że pewnie zahartowany w bojach, a ja, frajer z miasta, się trzęsę jak idiotka.

Początek trasy był jeszcze w miarę - dopiero jak przyszło do zejścia z promu w Calais i ruszenia w dalszą drogę, wyszło na jaw, jak bardzo kierowca jest zmęczony - prawie nie dało się go obudzić. Jadąc przez Niderlandy i potem Niemcy, ciągle zajeżdżał drogę innym użytkownikom, nieumiejętnie wymijając albo niemal pakując się pod tiry... Ciągle go zagadywaliśmy (prócz mnie i mamy były tam jeszcze cztery osoby), śpiewaliśmy, ale ile można... w końcu na którejś przerwie na papierosa wyciągnęliśmy z niego, dlaczego w ogóle jeździ, kiedy widać, że powinien się raczej porządnie przespać.

Okazało się, że pan dopiero co zaliczył już trasę Polska-Anglia, zdrzemnął się dwie godzinki i już musiał jechać po nas i w trasę z powrotem. Na pytanie, czemu się w takim razie zgodził na trasę tego dnia? Przecież mógł przełożyć, życie nam miłe, każdy by zrozumiał. Otóż okazuje się, że nie. Nie rozumiał... PRACODAWCA tego pana. Kierowca nie bardzo miał inny wybór, musiał się zgodzić, inaczej poleciałby z roboty. Przyznał, że całe życie zajmował się przewozem - to towarów, to ludzi i strasznie lubi tę pracę (i nawet nie wyobraża sobie już teraz przyuczenia do innej, nie w tym wieku). Ale w miejscu, w którym mieszka, jest tylko jedna firma, która zatrudnia ludzi. Rotacja kierowców jest wielka, bo wymagania - jak widać - bywają nieludzkie. I ostatecznie zostają tylko starzy, którym nie w głowie już przeprowadzki do większych miast i tylko do emerytury chcą dociągnąć. Jak się próbują stawiać, to ich zwyczajnie zwalniają - na tamtych terenach jest bardzo mało pracy, więc chętni na miejsce zawsze się znajdą. Drugi kierowca na naszej trasie tak, miał być, ale akurat się zwolnił dzień wcześniej. A ktoś wyjechać musiał. Więc pan starszy został wysłany sam.

Na granicy Polskiej miały czekać na nas dwa inne busy - jeden, który miał zabrać ludzi na południe Polski, drugi w centrum, a część miała dalej pojechać z panem na północ, do Gdańska. Na granicy, jak łatwo się domyślić, nie czekało na nas nic. Pan starszy dzwonił, awanturował się, groził... wreszcie odłożył słuchawkę i wydusił z siebie "znowu...", wyglądając na zrozpaczonego. Wyjaśnił nam, że fizycznie nie jest w stanie odwieźć nas wszystkich. Słonko chyliło się już ku zachodowi, a on miał pojechać do Gdańska, przespać noc i... TAK! Dalej w trasę, kolejni ludzie mieli pojechać gdzieś dalej już następnego dnia! Zaczęły się awantury, zwroty pieniędzy tym, którzy mieli jechać na południe, ja i parę osób wysiedliśmy w Poznaniu, żeby się przesiąść w pociąg i dojechać do domu na własną rękę.

Moja mama pojechała dalej z panem - jej punktem docelowym był Gdańsk. Ja w Warszawie byłam około 20-21. Ona dojechała (przez śnieżyce) dopiero około 3 nad ranem...

Pan starszy wspomniał, że nie zawsze jest tak źle. Zaraz po tej trasie następnego dnia miał zlecenie pojechać po jakichś biznesmenów i odwieźć ich do Bułgarii (czy gdzieś), gdzie miał przesiedzieć z nimi jakiś tydzień, mając zapewniony pełen wikt i opierunek hotelu. Planował zwiedzać. Mówił nawet, że wciąż kocha tę robotę. Gdyby tylko nie pilili aż tak...

przewóz osób

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 750 (788)
zarchiwizowany

#47788

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Miało być w komentarzu do tej historii: http://piekielni.pl/47786, ale pomyślałam, że może jednak wrzucę oddzielnie...

Miałam podobną sytuację z sobą w roli głównej.
W tramwaju posadziłam moje dwie małe siostry na krześle, ojciec stanął obok nas, mnie złapał w pasie, bo tłok taki, że nie miałam już czego się chwycić i tak sobie jedziemy, rozmawiając, przytuleni - ja koło lat 17tu, młode wtedy ze 4 lata miały, ojciec 41.
Borze szumiący, chyba cały wagon na nas się gapił i szeptał. Niestety, nie przesadzam. Mnie się najpierw głupio zrobiło, ale jak tata dał mi do zrozumienia, że nie ma się czym przejmować, to zaczęliśmy żartować na temat całej sytuacji. Ojciec sam westchnął w pewnej chwili "moja ty zepsuta córo, jak śmiesz mnie uwodzić", co odwróciło parę spojrzeń.
Nie wszystkie - w pewnej chwili podeszła do nas jakaś pani i powiedziała, że "dzieci bardzo podobne do mamy", patrząc na mnie znacząco.
Niewinna byłam, to zbaraniałam tylko i wybąkałam, że "dziękuję, przekażę". Pani spojrzała na mnie zaskoczona.
- Skąd pani zna naszą mamę? - drążyłam temat, choć zaczynało mi świtać, co pani chodziło po głowie. (Po co w ogóle się wtrącać? Po co jej był ten komentarz? Do dziś nie rozumiem...)
- Niewątpliwie znajoma ze studiów, córuś - powiedział tata z uśmiechem, ściskając moje ramię. - Żona siedzi w domu, wybrałem się z córami na miasto. Czy mogłaby się pani przedstawić, żebyśmy wiedzieli od kogo przekazać pozdrowienia?
Dawno nie widziałam, żeby ktoś tak szybko się ulatniał z tramwaju...

Podobna sytuacja miała miejsce jak razem z bratem i siostrami czekaliśmy na przystanku na autobus. Ja, wówczas też jakoś w okolicach 18roku życia, siedzę i czytam, brat (młodszy o dwa lata, ale wyższy ode mnie i poważniejszy, więc wygląda na starszego) w coś grał na PSP, młode rozbrykane biegały wokół przystanku.
I nagle przysiada się do nas jakiś jegomość i zaczyna nam wciskać ubezpieczenie. Próbowałam panu wytłumaczyć, że z tym to raczej nie do nas, ale nie dał mi skończyć - zaczął tyradę o tym, jak to młodym małżeństwom jest w tych czasach ciężko, zwłaszcza z dziećmi.

Już pomijam fakt, że cała nasza czwórka, jak to rodzeństwo, jest bardzo do siebie podobna.
Bardziej mnie ciekawi, jak można było wtedy mnie, około osiemnastoletnią dziewoję, która przez okrągłą twarz i pućki zamiast policzków zawsze była wszędzie brana za młodszą, uznać za młodą mamę bliźniaczek, które są ode mnie o trzynaście lat młodsze...
Różnica jest za mała, żebym faktycznie mogła być ich mamą, a tymczasem nawet nasze osiedle (po tym jak przez dobre pół roku widzieli moją mamę z wielkim brzucholem) jak zobaczyło mnie z bliźniaczym wózkiem wytaczającą się z windy, zaczęło huczeć od plotek, że młoda mama...
Przerażające...

komunikacja_miejska

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 260 (342)
zarchiwizowany

#41584

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Tak sobie przeczytałam tę historię: http://piekielni.pl/41580 i przypomniała mi się moja psorka od fizyki z liceum. Może nie bardzo piekielnie w perspektywie niektórych historii tutaj, ale wystarczająco dla każdego ambitniejszego ucznia.

Zamarzyło mi się w gimnazjum programowanie, informatyka nigdy nie sprawiała mi trudności, więc dawaj - liceum z klasą profilowaną mat-fiz-inf. Psorki od matematyki i informatyki to były wręcz złote kobiety, co niestety równoważyła pani od fizyki.

Pani od fizyki harmonogram miała następujący (i tu, niestety, nie żartuję):
-> dzwonek
-> pani się spóźnia minimum kwadrans na lekcję (często i 20 minut)
-> kolejne 10-15 minut sprawdza obecność (sami nie wiedzieliśmy, jak udaje się jej tak to rozciągnąć)
-> reszta lekcji na pobieżne sprawdzenie pracy domowej i szybkie omówienie materiału.

Przypominam, klasa z rozszerzoną nauką fizyki.
Żeby nie było - ja bynajmniej geniuszem fizycznym to nigdy nie byłam, więc początkowo myślałam, że tak to powinno wyglądać, że to moja wina, że potrzebuję korków i po prostu generalnie tępa jestem. Ale kiedy naszych dwóch klasowych "geniuszy" zaczęło dostawać u tej kobiety dwóje (zawsze oddawała napisane naprędce (bo na sprawdziany też się srogo spóźniała) kartkówki z komentarzami typu "ja nie rozumiem, jak wy możecie być tak durni, przecież to wszystko było na lekcji!"), to przestało być miło.

Generalnie pierwszą liceum, czyli 1/3 całej nauki przed maturą i studiami, skończyliśmy na poziomie gimnazjalnym, z równym rzędem dwójek.
Na szczęście szkołą zawiaduje bardzo łebska pani dyrektor, która zauważyła, że coś jest nie tak i pod koniec roku przeszła się po klasach i popytała uczniów o lekcje fizyki. Drugi rok mieliśmy już z przesympatyczną kobietą, która nawet mnie udowodniła, że fizyka to nie jest aż taka czarna magia jak myślałam.

Niestety, historia nie ma epilogu - zaraz po rozpoczęciu roku w drugiej klasie liceum, uradowana informacją, że nam zmieniono nauczyciela, poleciałam do sąsiedniej szkoły, pochwalić się uczącej się tam przyjaciółce. Tak, dobrze się domyślacie. Kobieta, choć wywalona z naszej szkoły, przeniosła się po prostu do sąsiedniej i uczyła dalej, tym razem nie mnie, a moją przyjaciółkę. Już po miesiącu wróciła do tego samego trybu nauczania co u nas.
Nie rozumiem takiego podejścia szkół do zatrudniania nauczycieli - naprawdę tak ciężko sprawdzić, dlaczego nauczycielka została wywalona ze swojej poprzedniej posady? Po co ktoś taki w ogóle obejmuje posadę nauczyciela? Przecież nie po to, żeby przekazywać wiedzę. Są bardziej intratne zawody.

szkoła

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 87 (137)

#19082

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Skoro na tym piekielnym świecie są tacy, co porzucają zwierzaki, to muszą się też znaleźć ludzie, którzy je przygarną.
Moja rodzina należy do tych drugich. Niestety, pierwszych jest więcej. Dziś będzie o sytuacji w której dorobiliśmy się jednego ze zwierzaków w naszej wesołej menażerii.

Miejsce - Warszawa, tuż obok Trasy Toruńskiej (nie tak ruchliwa jak sławna Marszałkowska, ale stara się jej dorównać). Konkretnie ten fragment, który przylega do pewnego lasku zwanego przez okolicznych Olszynką. Olszynka jest miejscem raczej podmokłym, więc na wiosnę, po roztopach, z gruntu robi się prawdziwe bagno.

Pewnego, właśnie wiosennego, dnia moja szanowna rodzicielka wybrała się na zakupy. Wróciła nie po godzinie, jak się wszyscy spodziewaliśmy, lecz po zaledwie 20 minutach, zziajana, wściekła, ubłocona, z wielkim, brudnym pudłem pod pachą.
- Zatrzymujemy ją. - Oznajmiła mnie i mojemu bratu. - I nie chcę słyszeć słowa sprzeciwu na ten temat.
- Ee... dobra. - Odpowiedział mój brat. - Ale co właściwie?
Mama postawiła pudło na podłodze i wyjęła z niego... malutkiego szczeniaka.

- Idę ja sobie obok Olszynki, kiedy nagle jakieś 30-40m przede mną zatrzymał się samochód. Piękny, drogi wóz. Wyskoczył z niego jakiś facet, niosąc wielkie pudło, po czym jednym, zgrabnym ruchem wrzucił je w te krzaczory, które rosną na bagnach. Pomyślałam sobie, że już ludzie muszą być nieźle skąpi, skoro bogaci (no wóz mówi sam za siebie), a śmieci do lasku wyrzucają. Odjechali szybko, nawet nie pomyślałam, żeby spisać tablicę rejestracyjną. Chwilę potem przechodzę obok tych krzaków i słyszę takie rozpaczliwe piski. No to skoczyłam w to przeklęte błoto i widzę, jak to maleństwo wyłazi z pudła i stara się nie utonąć. No to zapakowałam je z powrotem i przyniosłam do domu...

Zastanawia mnie - jak tak można? Żeby rasowego (sprawdziliśmy w necie i potwierdziliśmy u znajomych - to prawdziwy Hovawart) psa, do tego jeszcze szczeniaka, tak po prostu wyrzucać w pudle w krzaki?

Olszynka

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 485 (513)

#18841

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia będzie o piekielnych siostrzyczkach zakonnych.

Dobra, wstęp będzie nieco przydługi i trochę jak z horroru, ale takie miejsce istnieje naprawdę, tuż pod Warszawą i mimo, że zmienił nieco nazwę, kto wie, może po latach i metody wychowawcze, to pozwólcie, że opiszę, jak tam było, kiedy sama tam trafiłam.

Parę lat temu trafiłam do szkoły z internatem - przeżywałam wtedy okres "wszyscy są głupi i nieczuli, świat jest do bani i nikt mnie nie rozumie" i uważając się za nie wiadomo kogo zrywałam się regularnie ze szkoły, uważając, że mam lepsze zajęcia. Rodzice postanowili mnie usadzić na miejscu, wrzucając na ostatni rok gimnazjum do internatu. Wszystko byłoby w porządku (nawet wtedy rozumiałam ich decyzję), gdyby szkoły i przylegającego do niej internatu nie prowadziły piekielne siostrzyczki niehabitowe, które niestety uważały się za bardziej święte od samego Boga i absolutnie niekaralne (co niestety było prawdą, dyrektorki miały "chody" na pobliskiej komendzie). Gwoździem do trumny okazał się fakt, że do tego samego kompleksu trafiały zwykle dziewczyny z rodzin patologicznych, uciekające z domu by pić i ćpać (a ja tam trafiłam za wagary!

Nawet nie wiecie, jak się wszystkich z początku bałam!), ale generalnie (jak się z czasem okazało) miłe i o dobrych sercach. Niespecjalnie rozgarnięte, ale nie można było niczego też się specjalnego po nich spodziewać - takie środowisko.

Generalnie traktowano nas jak śmieci i dopust boży. Przeterminowane jedzenie na stołówce było normą (siostry dostawały z pobliskich sklepów odrzuty, to, czego sklep i tak by już nie sprzedał...), tak samo jak praktycznie brak ogrzewania w zimie (oszczędności), zabieranie nam rzeczy, które mogły się wiązać z obcą wiarą (w ten sposób na cały rok straciłam srebrny pierścionek ze smokiem ("toć to diabeł!"), który w czerwcu moja mama odzyskała dopiero po ciężkiej awanturze), czy zastraszanie nas ("jak nie zrobisz tego, co każę, to załatwię ci przeniesienie do ośrodka zamkniętego!" - z takich ośrodków wychodzi się tylko na święta, a my naprawdę chciałyśmy się jak najczęściej widywać z rodziną...), więc wszystkie byłyśmy raczej ciche, zamknięte w sobie i markotne. Żyłyśmy nadzieją, że w czerwcu rok się skończy i będziemy mogły ze spokojem wyjść z tego przeklętego miejsca i nigdy do niego nie wrócić.

Raz, na jakieś dwie lekcje przed sprawdzianem, jedna dziewczyna zaczęła narzekać na ból brzucha. Próbowałyśmy ją uspokoić, że to pewnie nerwy, może "choroba księżycowa", wreszcie któraś dała jej apap i powiedziała, że pewnie po sprawdzianie jej przejdzie. Niestety, tuż przed samym sprawdzianem ból stał się nie do zniesienia, dziewczyna płakała i zwijała się w korytarzu.
Jestem najstarsza z mojego rodzeństwa (mam naprawdę mocno wyrobioną opiekuńczość) i mam sporo charyzmy, więc kazałam się wszystkim odsunąć, przykucnęłam przy dziewczynie i zaczęłam ją wypytywać, co ją konkretnie boli. Jak kątem oka zobaczyłam zbliżającego się nauczyciela, to rzuciłam głosem nie znoszącym sprzeciwu:
- Zajmijcie go czymś.
- Będziemy miały kłopoty... - zlękła się któraś.
- Biorę to na siebie - machnęłam ręką.
Spojrzały na mnie niepewnie, ale w końcu podleciały do nauczyciela.
Mnie w końcu coś tknęło, że ostatnio mnie podobnie bolało i domyślając się, co jej jest, zaczęłam konkretnie wypytywać.
- Co tu się dzieje?! - usłyszałam nad sobą wściekły głos.
Serce mi zabiło z przerażenia, ale do dziewczyny mówię stanowcze "Leż, nie podnoś się" i wstałam, żeby porozmawiać z siostrą.
- Ona jest chora, proszę pani. Trzeba ją w tej chwili zaprowadzić do lekarza.
- O to tyle zamieszania zrobiłaś?! Przecież widać od razu, że tylko symuluje! Takie jak ona - dodała z pogardą - zawsze tak robią przed sprawdzianem. Co jest? - zapytała dziewczyny. - Uczyć się nie chciało?
- PROSZĘ PANI! - huknęłam na nią. - Ona ma zapalenie pęcherza, wiem, bo miałam je tego lata. Te same symptomy.
- Ona tylko symuluje!
- Kaśka! - krzyknęłam, nie spuszczając oka z siostry zakonnej. - Dzwoń po karetkę.
- Ale... - zająknęła jedna z dziewczyn przy nauczycielu.
- JUŻ! A pani - dodałam, zwracając się do siostry - rozliczy się ze mną później, jak okaże się, że nie miałam racji. Zgoda?
- Stawiać mi się będziesz?! Ty Boga w sercu nie masz!
- PANI TEŻ NIE, skoro pozwala jej pani tak cierpieć! - zawyłam ze złością, myśląc "no pięknie - jeśli się mylę, to właśnie załatwiłam sobie pobyt w zakładzie zamkniętym. Przecież ta zołza wymyśli teraz cokolwiek, żeby mnie uziemić na dobre..."

Karetka przyjechała dość szybko i zabrała dziewczynę. Z jej relacji usłyszałam potem, że właściwie w ostatnich chwili, bo jej pęcherz ledwie wytrzymywał napór.
Czy usłyszałam "przepraszam" od siostry? A skąd. Po prostu nigdy nie wróciła do tego tematu, a od czasu tej historii traktowała mnie jeszcze gorzej od reszty.

Właśnie dzięki tym "siostrzyczkom" patrzę na Kościół Katolicki i ludzi zakonnych z pewną pogardą i politowaniem. Od czasu opuszczenia ich murów ze wszystkimi papierami nawet nie zbliżam się do miejscowości, w której stoi ta szkoła. Wciąż po cichu, w głębi serca, mam nadzieję, że ktoś ten ośrodek wreszcie puści z dymem. W kościele od tego czasu tylko z okazji chrztu i komunii moich młodszych sióstr. Od apostazji mama odciągnęła mnie niemal siłą, "bo może kiedyś trauma przejdzie i się jeszcze namyślę".
Minęło siedem lat. Wciąż mnie trzęsie, jak sobie przypomnę ten jeden rok, który tam spędziłam...

OSW w Piasecznie

Skomentuj (64) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 523 (697)
zarchiwizowany

#18793

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Będzie o "błędzie w sztuce" zaczepiania dresów.

Krótka historia zasłyszana dawno temu w pubie od Znajomego.
Stał sobie Znajomy pod jakimś domem, pomiędzy jakimiś kolumienkami, szukając osłony od wiatru, coby sobie papierosa zaraz po pracy zapalić. Wtem po drugiej stronie ulicy widzi, jak dwóch studentów zostaje zaczepionych przez kilku dresów.
Znajomy spokojnie zapalił papierosa i obserwuje scenę.
Od słowa do słowa, dresy coraz bardziej buzują, studenci wycofują się rakiem i nagle fruu - zapodali dyla, nie ma ich. Dresy oczywiście pobiegli za nimi. Cała gromadka zniknęła za rogiem.
Znajomy pali papierosa spokojnie.
Zanim zdążył go skończyć, zza rogu wybiegają przerażeni dresiarze, a zaraz za nimi cała banda studentów - co po niektórych najwyraźniej zagorzałych fanów gier terenowych LARP (machali cepami, kijami, ponoć znalazł się nawet morgenstern) czy ASG. Lecieli za dresami wrzeszcząc jak opętani, ale przebiegli tylko kilka kroków, zwolnili, zaczęli się śmiać i zawrócili.
Znajomy pokiwał głową, zgasił papierosa i poszedł w swoją stronę.
- Tak się kończy - powiedział nam wtedy - jak dres nie uważa na otoczenie i zaczepia studentów w pobliżu akademika.

Pobliże pewnego akademika w stolicy ;]

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 325 (355)

#18140

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Słowem wstępu, by wyjaśnić menażerię - rodzice moi są niespełnionymi w zawodzie zootechnikami, więc pasję swoją przerzucili na hodowlę zwierząt w domu - mama lubiła wszystko co puchate (zapełniając każdy wolny kąt w domu kotami, małymi psami, czy dowolnymi gryzoniami), a ojciec - co groźne (psy (większych rozmiarów), wszelkiej maści gady (co się poniekąd pokrywało z zamiłowaniem mamy do gryzoni, choć raczej nie w stylu, który jej odpowiadał)).

Paręnaście lat temu ojciec mój, kierując się właściwą dla siebie złośliwością kupił mej mamie na urodziny... ptasznika. Złośliwość objawiała się w tym, że ma rodzicielka ma potworną arachnofobię (od czasu tego prezentu boi się już tylko pająków słusznych rozmiarów, więc kuracja mimo wszystko choć trochę pomogła).
Pająk został nazwany Fidelcią i zamieszkał z nami jakiś czas. Gdy dorósł do sporych rozmiarów, mama zaczęła się coraz głośniej dopominać o usunięcie z domu tego "potwora". Tata w końcu się poddał, znalazł i dogadał się z innym hodowcą. Jednakże dzień przed oddaniem Fidelci zajrzał jeszcze na chwilę do terrarium i... przeżył spore zaskoczenie. Dwa ogromne pająki. Zaczął kombinować - "jakim cudem?" Nagle jednak zauważył, że o ile jeden pająk się rusza, o tyle drugi wygląda cokolwiek martwo. Szturchnął więc go raz i drugi.
Co się okazało? Fidelcia na pożegnanie zrzuciła idealną wylinkę. Ojciec wyjął ją z terrarium, przyjrzał się jej... po czym przyszedł mu do głowy iście szatański pomysł.

Wiedział, że drugiej takiej szansy już mieć nie będzie. Trzeba było działać szybko.
Znalazł taśmę klejącą i poleciał do pokoju swoich śpiących już dzieci.
Chyba już się domyślacie, co wymyślił?

Teraz żeby nie było - ja miałam wtedy jakieś 9-10 lat, a mój brat jest ode mnie o 2 lata młodszy. Piszę to, żebyście zrozumieli, że panika, jaka zaraz wybuchnie jest w pełni uzasadniona.

Wieczorem przyjechała do nas babcia. Zajrzała do naszego pokoju, chcąc choć popatrzeć chwilę na śpiące wnuki... i prawie zeszła na zawał, widząc przyklejonego do ściany "pająka", siedzącego tuż nad moją głową.
Tata nie uwzględnił w swoim planie babci (i jej późniejszej furii). Oberwało mu się okrutnie. Do dziś żałuje, że dowcip mu nie wyszedł.

Wesoła rodzinka

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 682 (766)

#17474

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia będzie o piekielnej znajomej. Uprzedzam, historia miała miejsce jakieś 4-5 lat temu, wspomniane tu wiadomości już poginęły, więc pisane są cokolwiek z pamięci, ale przysięgam, że to naprawdę miało miejsce.
Poznałam przez internet przeuroczą osóbkę - na potrzeby historii, niech będzie Kasią. Rozmawiałyśmy dobry rok śląc sobie prywatne wiadomości na forum, zaprzyjaźniłyśmy się strasznie, ja od czasu do czasu jeździłam do niej (ja w Warszawie, ona pod Wrocławiem), co mi zresztą dało sporo piekielnych historyjek o pkp, ale o nich może kiedy indziej...

Pewnego pięknego dnia wybyłam pod namioty z grupą przyjaciół. W czasie takiego wyjazdu, rzecz jasna, ciężko i prąd, czy internet, więc odcięło mnie od forum na dobre dwa tygodnie. Wracam, w znakomitym humorze, mając w głowie pełno anegdotek, którymi chciałam podzielić się z Kasią, siadam przed komputer, wchodzę na forum, a tam... z 10 nieodebranych wiadomości. Myślę sobie, stęskniła się pewnie, wczytuję najstarszą z nich, a tam:

"Pamiętasz tę Magdę, o której Ci ostatnio mówiłam? Wywoływałyśmy razem duchy" - i tu cały opis rytuału.
No dobra, mamy po tych 16-17 lat, takie numery się robi w ramach zabawy. Wczytuję kolejną wiadomość.

"Słuchaj, coś jest nie tak z Magdą. Ja nie wierzę za bardzo w te duchy, ale ona się zachowuje jakby ją coś opętało..." - i znowu opis.
Kolejna wiadomość.

"Magda chciała popełnić samobójstwo, odciągnęłam ją od tego, mówiła mi, że ten duch ją nawiedza i zmusza do różnych rzeczy..."

Ja już lekko zaniepokojona, bo ta zabawa przybiera dla mnie nieco przesadne rozmiary.

"Nikt nam nie wierzy w historię o duchach. Uciekamy z domu."
Ja już totalnie "WTF?!!". Kaśka to naprawdę spokojna, inteligentna osóbka, co jej mogło nagle tak odbić?!
Kolejna wiadomość była datowana na dwa dni później.

"Magda spanikowała i zrezygnowała z pomysłu. We Wrocławiu zawróciła na pociąg i wróciłyśmy do domu. Teraz obie mamy szlaban na wychodzenie z domu. Boję się o nią. Może znowu spróbować zrobić sobie krzywdę."

Patrzę na datę tej ostatniej wiadomości - parę dni temu. No to napisałam, próbowałam ją uspokoić, dopytać o szczegóły. Najpierw się rozpisała o duchu, potem o Magdzie, o jej sytuacji w domu (nieciekawa), wreszcie o swojej sytuacji i o generalnym poczuciu beznadziejności. Mówię jej, że nie mam teraz kasy, żeby do niej przyjechać (byłam zaraz po zakrapianym wyjeździe, kto po czymś takim ma jeszcze pieniądze?), ale dla niej mogę pojechać choćby na gapę.

"Nie, daj spokój. Ja już nie chcę tak żyć. Nie z tą rodziną, nie w chwili w której moja przyjaciółka siedzi w swoim domu i cierpi, a ja nie mogę do niej pojechać."

Próbowałam ją uspokoić, a w odpowiedzi dostałam:

"Idę z tym skończyć. W łazience chyba będzie dobre miejsce. Nikt się nie zorientuje. Żegnaj."

Spanikowałam. Przyznam, że kompletnie spanikowałam. Poleciałam do mamy, nakreśliłam jej sytuację i spytałam, co mam zrobić, jak jej pomóc, przecież za cholerę nie zdążę do Wrocławia dojechać. Mama patrzy się na mnie, zastanawia przez chwilę i w końcu rzecze tymi słowy:
- A czy przypadkiem nie ma jakiegoś departamentu policji, który się czymś takim zajmuje?
Ja spojrzałam na nią tempo, ale w końcu zaskoczyły mi trybiki, poleciałam do kompa, sprawdziłam w googlach, jest! Sprawdziłam dokładnie, gdzie i do kogo muszę się odezwać, żeby policja na pewno wiedziała, gdzie trafić. Wreszcie znalazłam odpowiedniego maila, wysłałam ostatnie wiadomości i wytłumaczyłam, że martwię się o dziewczynę, bo zwykle taka spokojna i pogodna, a teraz nie wiem, co się z nią dzieje i czy ktoś mógłby tam do niej zajrzeć i sprawdzić, czy wszystko w porządku.
Parę dni później dostałam wiadomość:

"Czy to ty nasłałaś mi policję na mój dom? Czy ty wiesz, jak ja miałam przez to przerąbane?!" - i tu stek oskarżeń, wyzwisk i cholera wie czego.

Odpisałam jej, że cieszę się, że czuje się na tyle, dobrze, by się tak kwieciście wyrażać i niech się do mnie odezwie, jak się uspokoi.
Po jakimś czasie dowiedziałam się, że wszystko było jednym wielkim ŻARTEM, bo chciała zobaczyć, jak zareaguję. Generalnie w wyniku tego numeru nasza znajomość ucierpiała tak bardzo, że wiele to żeśmy nie rozmawiały od tego czasu.

Ale policja, za szybką reakcję w tamtym dniu, zaskarbiła sobie moją szczerą wdzięczność i szacunek.

Internet

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 580 (684)

1