Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Robocik

Zamieszcza historie od: 2 grudnia 2011 - 1:56
Ostatnio: 5 sierpnia 2022 - 12:53
O sobie:

Mieszkam w niedużym mieście na granicy Śląska z Małopolską. Prowadzę firmę, udzielam się scenicznie i uwielbiam bycie sobą! :)

  • Historii na głównej: 9 z 14
  • Punktów za historie: 6949
  • Komentarzy: 120
  • Punktów za komentarze: 678
 
zarchiwizowany

#25353

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Zauważyłem, że serwis ten często przypomina czytającym własne przeżyte historie, mnie niestety również. To smutne ile chamstwa, pieniactwa i głupoty jest na tym świecie.

Będzie o SKOCZKU.

Kilkanaście lat temu, kiedy chodziłem do podstawówki, mieliśmy jechać z Babcią pociągiem, z pewnego dworca, na którym podobno przysłowiowo p...dzi (chociaż to było dawno i nieprawda, według mnie nigdy tam nie wiało bardziej niż na innych dworcach). Pociąg - zwykły elektryk - miał się właśnie podstawiać, zaś na peronie czekała na niego naprawdę potworna ilość ludzi.

Wściekłych. Wrednych. Chamskich. Mających świadomość, że będą jechać kilka godzin w potwornym ścisku i tłoku.
Do dzisiaj pamiętam co się działo, kiedy pociąg wjechał na stację, zatrzymał i cała ta tłuszcza ruszyła. Wszystkie chwyty były dozwolone.

Nie to było najgorsze, że Babcię przewrócili w korytarzu i omal nie stratowali (dobrze, że nie było mnie przy tym, bo wsiadłem wcześniej, zająć miejsce. Chyba bym komuś wtedy przywalił) I nie to było najgorsze, że gdy już z Babcią (a już wtedy nie była najmłodsza) siedzieliśmy, jakoś gość zaczął ją SZARPAĆ za ramię, żeby ściągnąć z siedzenia (Babcia narobiła wrzasku, ja faceta odepchnąłem i uciekł, puściwszy tylko soczystą wiązankę. Dobrze, że byłem wysoki jak na swój wiek i sam mój wygląd zadziałał, bo nie wiem co by się tam stało).

Najgorszy był SKOCZEK.

Kiedy pociąg wtaczał się na stację i zwalniał prędkość (z otwartymi drzwiami, ale jeszcze jechał...), facet wziął rozbieg i wskoczył do niego. Miał szczęście, lub dobrą celność. Trafił w otwarte drzwi i zanim skład stanął, już sobie triumfalnie siedział.

Pamiętam ten widok jak dziś. Kiedy wskakiwał do pociągu miał małe dziecko na ręku.

pociągi

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 175 (205)
zarchiwizowany

#25149

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia o Siedemnastolatce. Zaręczam, prawdziwa, z życia wzięta. Osoby jedzące proszone są o nieczytanie, bo będą brutalne szczegóły.

Siedemnastolatka była dobrą znajomą mojego Przyjaciela, odwiedzał ją czasami, mieszkała we dwójkę z ojcem, według sąsiadów - spokojni ludzie. Ot normalna dziewczyna, trochę może zryty beret, ale bądźmy szczerzy - kto w tym wieku nie ma odpałów, prawda?

Któregoś pięknego dnia miasto obiegła wstrząsająca wiadomość - Siedemnastolatka zabiła swojego ojca.

Na przesłuchaniach tłumaczyła się, że to dlatego, bo "Czepiał się wszystkiego, że naczynia źle pomyte były, kazał mi sprzątać". Później zmieniała zeznania, twierdziła na przykład, że była przez niego gwałcona.

Cóż, scenariusz prawdopodobny, różni ludzie są na świecie, prawda? Jednakże istniał mały szkopuł - jej ojciec był NIEWIDOMY.

Nigdy nie będzie wiadomo co się stało naprawdę, co było tego przyczyną, ale w rezultacie Siedemnastolatka wzięła nóż i zaczęła dźgać swojego niewidomego ojca. Musiała robić to ze sporą furią, bo zadała mu kilkanaście mocnych ciosów nożem.

Według jej zeznań myślała, iż to wystarczy, ale myliła się - po tym wszystkim wciąż się ruszał i jęczał. Wzięła więc ciężarek do ćwiczeń i zaczęła uderzać go nim w głowę. Wiele razy, aż z rozbitej czaszki wypłynął mózg.

Najpiekielniejsza jest puenta.
Bo historia ta miała miejsce osiem lat temu a wyrok jaki zapadł w sądzie był dość łagodny - być może adwokat powoływał się na niepoczytalność, być może sędzia ugiął się przed młodym wiekiem oskarżonej, nie wiem i nie chcę wiedzieć.

Ważne jest to, że Dwudziestopięciolatka jest już z powrotem wśród nas. Mieszka sama, czytuje dużo komiksów.

Sprzątać już nie musi.

morderstwo

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 257 (283)
zarchiwizowany

#24022

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Piekielne wspomnienia z okresu mej emigracji zarobkowej do UK, sprzed kilku lat.

Dokonałem tam kilku interesujących spostrzeżeń dotyczących ludzi z którymi przyszło mi wtedy zarabiać tą najniższą brytyjską krajową.

Pracowałem w fabryce czekolady na południu Anglii - praca dawała się lubić, chociaż kilka ciekawych sytuacji wryło mi się w pamięć, dowodząc tego, że głupota jest ponadczasowa.

Od razu mówię - nie chcę uogólniać i karmić stereotypy! Tym niemniej opisuję to co sam widziałem, więc to sprawia, że jestem w stanie wyciągnąć pewną średnią.

1. Anglicy - Lenie śmierdzące. Doskonale umieją udawać pracę. Patrzyliśmy czasami na nich w podziwie - np. wymiana matryc w maszynie, która zajmowała któremuś z nas 3-4 godziny, Anglikowi zajęła cały dzień i jeszcze nie skończył. Nam się nigdy po prostu nie chciało tak guzdrać, bo można było oszaleć z nudów.

2. Anglicy - Dwie Lewe Ręce. Prawdą jest to co się mówi o Polakach, że umieją szybko reagować w sytuacjach wymagających twórczego myślenia, w przeciwieństwie do wyspiarzy. Kiedy zatrzymała się myjnia do matryc, bo jedna z nich spadła i zaklinowała się w "czeluściach" maszyny, kilku Anglików przez pół godziny nie umiało sobie z tym poradzić. Kiedy my z przyjacielem już się w kącie wyśmialiśmy, załatwiliśmy sprawę za pomocą długiego pręta z hakiem w kilka SEKUND. Miny tamtych - bezcenne.

3. Anglicy - Wspaniali Menadżerowie Zasobami Ludzkimi. Panuje tam zasada, że trzeba ZAWSZE PRACOWAĆ. Obojętne, że nie mieliśmy już nic do roboty, bo skończyliśmy wcześniej, wtedy wynajdywano nam nową robotę. Obojętne, że wykonaliśmy pracę na kilka dni do przodu, nikogo to nie interesowało. Ważne było to, że kiedy superwajzer wchodził na salę, KAŻDY MUSIAŁ COŚ ROBIĆ. Efekt? Szybko nauczyliśmy się robić pracę tak wolno jak się dało, żeby nie dostawać w nagrodę za sumienną pracę kolejnych zadań (chociaż nie przebiliśmy tym nigdy Anglików z punktu 1).

4. Anglicy - faworyzujący swoich. W większości Brytyjczycy siedzieli tam na stanowiskach menadżerskich, ale było też kilku na halach fabrycznych. Te osoby miały tam świetne warunki - łaziły z kąta w kąt, pracowały gdy chciały, gdy nie chciały - odwiedzały innych i plotkowały. Dla porównania - kiedy ja na kilka sekund wyszedłem z myjni, żeby zapytać się o coś znajomego pracującego 15 metrów dalej - od razu wezwano mnie na dywanik. Bo nie byłem na swoim stanowisku. Drugi przykład - kiedy Anglik któregoś pięknego dnia przed pójściem do domu zapomniał zakręcić ważny zawór temperaturowy (który nota bene zakręcał codziennie od wielu lat, więc to też coś o nim świadczy) i przez noc w zbiornikach przypaliła się czekolada warta wiele tysięcy funtów, dostał jedynie ustną naganę. Kiedy Polak niechcący przedłużył sobie przerwę o kilkanaście minut, bo siedział w WC z biegunką, omal nie wyleciał z roboty.

I na koniec też coś o naszych:

5. Polacy na Wyspach - jak zawsze cwaniacy. Jako że posiadam CAE (certyfikat językowy, trochę umiem szprechać po angielsku) załatwiałem wielu współpracownikom wizyty w ubezpieczalni po NIN - ichni numer ubezpieczenia zdrowotnego. Wtedy jeszcze nie dało się tego robić w rodzimym języku i wielu miało z tym problem. Do załatwienia takiej wizyty trzeba było wykonać telefon, trwający przynajmniej kilka minut, gdzie podawało się dane osobowe delikwenta, pesel itp, po czym umawiało na spotkanie. Wszystko po angielsku i przerastało to niektórych.
Kiedy się rozniosło, że to załatwiam, nagle stałem się bardzo popularny. Cóż, lubiłem pomagać innym. Przestałem to lubić, kiedy dowiedziałem się co "kochani koledzy" mówili za moimi plecami. Że jestem naiwnym i idiotą, bo pomogłem im za darmo z czymś za co inni biorą pieniądze...
Toteż kiedy przyszedł do mnie następny "kolega" z prośba, aby mu to załatwić a on mi w zamian "kiedyś piwo postawi", odpowiedziałem mu uprzejmie, że z przyjemnością to zrobię. Za pięć funtów plus koszty połączenia telefonicznego. Efekt? Strzelił karpika, obrót na pięcie, nie było go w kilka sekund.
Nikt więcej już do mnie nie przyszedł.

Mógłbym teraz napisać jakiś morał tego wszystkiego, ale napiszę tylko - emigracja rządzi!!!

emigracja

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 193 (225)
zarchiwizowany

#22722

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia może nie tak dosadna jak wiele opowiedzianych tutaj, ale znakomicie ukazująca mentalność niektórych krajan - w tym przypadku chodzi o (nie)sławną kastę mechaników samochodowych.

Miałem sobie ja dobrych parę lat temu swój pierwszy samochód. Na motoryzacji nie znałem się specjalnie, posiadało to cztery koła, jeździło, swoje lata też już miało, więc często trzeba było wrzucać w to pieniądze. Wiadomo - skarbonka. Ale ważne, że mobilny człek był.

Któregoś pięknego dnia przestała świecić żarówka do świateł długich. Wymieniłem. Po paru dniach - ta też padła. Do trzech razy sztuka - ponownie zmiana. Cóż, nie pomogło, minął tydzień i znowu tylko z jednym światłem po drogach.
Myślę sobie - coś nie gra. Będąc wówczas kompletnym lajkonikiem w sprawach aut, podjechałem do warsztatu. Mechanik obejrzał, mądrze głową pokiwał, stwierdził, że nie ma problemu, zostawić u nich, na jutro będzie.
I było. Grało. Światła pięknie działały obydwa, za usługę 50 zł się należy, od ręki naprawa, po co paragon, pan jedzie, polecamy się łaskawej pamięci.

Cóż, młodym i naiwnym będąc, frycowe musiałem zapłacić za nieznajomość pokrętnego umysłu przeciętnego polskiego cwaniaczka.
Rezultat przewidywalny, światełko po kilka dniach znowu kaput, paragona u mienia niet, więc reklamacji też niet. Cóż, jak człowiek naiwny, to odcierpieć swoje musi.

Wkurzony do białości, pojechałem do znajomego, który miał spore rozeznanie w temacie aut (plując sobie w brodę, że nie zrobiłem tego od razu - ale generalnie nie lubię się ludziom narzucać i prosić o przysługi "po znajomości"). Znajomy otworzył maskę, poświecił latarką... i zaczął się śmiać. Z mechanika i ze mnie.
Wtyczka dochodząca do reflektora była kompletnie przepalona, osmalona, ze śladami po ostrym iskrzeniu. Przebicia były takie, że żarówki nie miały prawa wytrzymać z takimi różnicami napięć.
Co ciekawe: KAŻDY, kto ma elementarną wiedzę na temat mechaniki samochodowej byłby w stanie dostrzec tę wtyczkę i odkryć szkodzenie na pierwszy rzut oka - gdyby oczywiście podjął się ciężkiej pracy otwarcia maski, nie zaś jedynie wymiany żarówki i skasowania za to sporej (jak na wykonaną pracę) kwoty za robociznę.
Prywatna naprawa kosztowała mnie: 3 zł (za nową wtyczkę) + 3 zł (za nową żarówkę) + 4 zł (za piwo dla kolegi). Razem 10 zł.

Nigdy więcej nie miałem problemu ze światłami.
Nigdy więcej nie robiłem naprawy bez paragonu, nigdy więcej też nie jechałem do mechanika bez przynajmniej podstawowej wiedzy na temat tego, co mogło ulec w wozie uszkodzeniu i w jaki sposób.

Zaś co do całej tej historii to jest ona przykładem na to jak chytry dwa razy traci - albowiem z wielką przyjemnością opowiedziałem ją bowiem prawie wszystkim znajomym z mojego miasta (które nie jest aż takie duże), z wyszczególnieniem w którym warsztacie to wszystko miało miejsce.
Tak więc miły pan mechanik może i zarobił sobie na czysto 47 zł (3zł wyniosła go żarówka), lecz dzięki poczcie pantoflowej narobił sobie takiej reputacji, że potencjalnie stracił o wiele więcej na klientach, którzy na pewno wybiorą się do konkurencji.

Nadal mnie zaskakuje sposób myślenia niektórych ludzi. Przecież bycie uczciwym realnie opłaca się - bo ostatecznie i lepiej człowiek żyje ze sobą i innymi i więcej jest w stanie na dłuższą metę na tym zarobić :)

mechanika samochodowa

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 119 (143)
zarchiwizowany

#20401

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Dobrych kilka lat temu, kiedy jeszcze (pełen ideałów, które potem nie wytrzymały zderzenia z rzeczywistością) działałem w młodzieżowej przybudówce do pewnej Znanej Partii Politycznej, postanowiliśmy zorganizować mały, sympatyczny event z okazji Dnia Kobiet. Otóż zebrani przed siedzibą partyjną rozdawaliśmy przechodzącym Przedstawicielkom Płci Pięknej eleganckie różyczki :)
Było to bardzo przyjemne zajęcie, zaczepianym dziewczynom się to podobało, do każdej róży była dołączana karteczka z logo partii (he, he...), więc łączyliśmy przyjemne z pożytecznym.
Atmosfera zrobiła się mniej miła w jednym momencie - kiedy podszedł do nas starszawy osobnik płci zdecydowanie męskiej i ostrym, zdecydowanym głosem zażądał od nas kwiatka, bo "chce dać żonie, a żona akurat w domu".
Usłyszawszy od nas (kilkakrotnie) grzeczną, lecz stanowczą odpowiedź odmowną (połączoną z propozycją, aby przyszedł do nas ze swą Drugą Połową, albo ją do nas skierował, to z przyjemnością wtedy damy jej kwiatka), popatrzył na nas z nienawiścią, wymamrotał coś w stylu "Nigdy na was nie zagłosuję, złodzieje", obrócił się na pięcie i oddalił.

I tak sobie myślę - jakimż to trzeba być centusiem, aby pożałować kilku złotych na kwiatek dla swojej kobiety i jakim tupeciarzem, aby tak się go dopominać?
Gdyby jeszcze był mniej arogancki, może byśmy zrobili wyjątek... ale cóż, PK raczej nie słyną z dobrych manier.

Centrum miasta

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 145 (191)

1