Profil użytkownika
SmoczycaWawelska ♀
Zamieszcza historie od: | 8 stycznia 2023 - 12:48 |
Ostatnio: | 12 grudnia 2024 - 17:02 |
- Historii na głównej: 4 z 4
- Punktów za historie: 468
- Komentarzy: 356
- Punktów za komentarze: 1435
Czas akcji: wczoraj około 17:00. Ergo na polu ciemno, czarno jak w opuszczonej kopalni węgla.
Miejsce akcji: parking przy markecie.
Na tymże parkingu stał do niedawna mały bilbord wielkości znaku drogowego pionowego, który coś tam reklamował. Już nie stoi, zdemontowano go. Geniusze, którzy go demontowali, pozostawili jednak wystające z podłoża cztery śruby, które go wcześniej przytrzymywały. Na oko mniej-więcej piętnastocentymetrowe*.
W nieoświetlonym miejscu.
Którego oczywiście nie ogrodzili chociażby prowizorycznie taśmą.
PIĘTNASTO-GURWA-CENTYMETROWE ŚRUBY.
Ja to ogólnie mam w życiu sporo szczęścia, więc skończyło się na malowniczym wyglebieniu się i zbiciu dopiero co zakupionej we wspomnianym markecie za sześć złotych i groszy siedemdziesiąt pięć siedemsetmililitrowej butelki sosu pomidorowego, która wypadła podczas upadku z bocznej kieszeni plecaka. Niemniej jednak wkurzyło mnie to, bo mnie to ogólnie wkurza marnotrawstwo, szczególnie marnotrawstwo jedzenia, alkoholu i dóbr kultury. Ale ja to ja, a prędzej czy później ktoś się na tym tak przewróci, że krzywdę sobie zrobi, albo zaparkuje w tym miejscu i przebije sobie oponę – i wtedy to dopiero będzie „wesoło”.
No cóż, patrzcie pod nogi, drodzy Piekielni. A ja chyba zmienię market na taki nieogrodzony ukrytymi zasiekami.
*Sprawdzone następnego dnia w dziennym świetle.
Miejsce akcji: parking przy markecie.
Na tymże parkingu stał do niedawna mały bilbord wielkości znaku drogowego pionowego, który coś tam reklamował. Już nie stoi, zdemontowano go. Geniusze, którzy go demontowali, pozostawili jednak wystające z podłoża cztery śruby, które go wcześniej przytrzymywały. Na oko mniej-więcej piętnastocentymetrowe*.
W nieoświetlonym miejscu.
Którego oczywiście nie ogrodzili chociażby prowizorycznie taśmą.
PIĘTNASTO-GURWA-CENTYMETROWE ŚRUBY.
Ja to ogólnie mam w życiu sporo szczęścia, więc skończyło się na malowniczym wyglebieniu się i zbiciu dopiero co zakupionej we wspomnianym markecie za sześć złotych i groszy siedemdziesiąt pięć siedemsetmililitrowej butelki sosu pomidorowego, która wypadła podczas upadku z bocznej kieszeni plecaka. Niemniej jednak wkurzyło mnie to, bo mnie to ogólnie wkurza marnotrawstwo, szczególnie marnotrawstwo jedzenia, alkoholu i dóbr kultury. Ale ja to ja, a prędzej czy później ktoś się na tym tak przewróci, że krzywdę sobie zrobi, albo zaparkuje w tym miejscu i przebije sobie oponę – i wtedy to dopiero będzie „wesoło”.
No cóż, patrzcie pod nogi, drodzy Piekielni. A ja chyba zmienię market na taki nieogrodzony ukrytymi zasiekami.
*Sprawdzone następnego dnia w dziennym świetle.
parking koło marketu
Ocena:
111
(121)
Lato w pełni, to nich będzie tematycznie.
Jak już zdaje się kiedyś pisałam, a i po nicku łatwo zgadnąć, jestem krakus. Rodowity. W Krakowie się urodziłam, w Krakowie się wychowałam i po Krakowie nieraz oprowadzałam różnych Krewnych i Znajomych Królika, dziesiąte wody po kisielu i znajomych znajomych przyjaciół rodziny, gdy ci wakacyjną porą przyjeżdżali zwiedzić Gród Kraka. Oto kwiatki z tych wizyt.
1. Rodzice z brzdącem, przyjechali z małego miasteczka (poniżej 10 tys. mieszkańców), które posiada niezwykle urokliwy rynek (byłam, podziwiałam, lody tam sprzedają tak dobre, że wracam od czasu do czasu). Od przyjazdu słyszę obietnice rodziców skierowane do brzdąca, jak to jutro pojedziemy na rynek, i brzdąc będzie sobie biegał i się bawił. Moja uwaga, że raczej nie, bo tam jest taki tłok, że dzieciak się zgubi w sekundę, została zbyta wzruszeniem ramion. Dopiero jak zobaczyli na własne oczy, to zmienili zdanie. Mimo to brzdąc co i rusz odbiegał kawałek od wycieczki, zainteresowany dorożką/gołębiem/zagranicznym turystą/stoiskiem z pamiątkami/etc., a wołającym go rodzicom odpowiadał "przecież obiecaliście". Na Mały Rynek nie mogłam ich wziąć celem wybiegania młodego - traf chciał, że akurat trwała tam jakaś impreza sportowo-studencka i tłok był taki sam (tj. znacznie większy niż zazwyczaj).
2. Miłośnik własnej fury, z tąże furą w pakiecie. On furą przyjechał i furą będzie się woził po mieście. Tramwaj jest poniżej jego godności. Stanie godzinami w korkach i szukanie miejsca parkingowego następnymi godzinami za to już poniżej jego godności nie jest. Zmienił zdanie po jednym dniu, jak organoleptycznie sprawdził, że przystanek jest bliżej dowolnego zabytkowego miejsca niż parking. (No kto by pomyślał, że średniowieczni krakowianie byli tak głupi, że nie zbudowali parkingu między kamienicami?)
3. Nietypowo, bo wycieczka przyjechała na przełomie kwietnia i maja. Rano widzę, że jedna z turystek, nazwijmy ją Joanna, ubrała się w bluzeczkę na ramiączkach, spódnicę przed kolano oraz sandałki. Pytam przed wyjściem czy nie wolałaby się przebrać, bo jednak nasze zwiedzanie parę godzin potrwa i pogoda może się w tym czasie zmienić. Nie, jej tak będzie w sam raz. No ok, faktycznie było dość słonecznie, zresztą ona w tym będzie chodzić a nie ja, więc co mnie to.
Problem pojawił się, gdy dotarliśmy na Wawel, gdzie zechcieliśmy zobaczyć groby królewskie. Pytamy Joanny, co ona na to. Chętnie pójdzie z nami. Tu już ja się nie wtrącałam, ale współzwiedzający zasugerowali Joannie, że ten jej dzisiejszy strój to tak średnio się nadaje do - było nie było - kościoła. Joanna fuknęła, że jest niewierząca. Antek, też jeden przyjezdnych znajomych, zapytał ją, czy nie uważa, że warto by okazać szacunek miejscu cennemu historycznie i kulturowo. Joanna fuknęła, że nie. Antek na to, że po co ona w takim razie w ogóle chce te groby zwiedzać, skoro nic dla niej nie znaczą.
Tu już zareagowałam, poprosiłam ich, żeby się nie kłócili. Poszliśmy wszyscy. Następnego dnia okazało się, że Joanna się przeziębiła. (Niespodzianka, w podziemiach o grubych murach bywa w kwietniu niezbyt ciepło.)
4. Chyba co druga wycieczka karmiła gołębie obwarzankami. Niezdrowe to dla ptaków, no ale co poradzę, nie będę walczyć z wiatrakami. Tym bardziej, że ptaszyska nie tylko się pchają na wyścigi, ale przy odrobinie cierpliwości dają się wziąć na rękę, siadają na głowie, dziobią prosto z dłoni i tak dalej. Ciekawe, że dokarmiacze gołębi zawsze po tej czynności (nie zawsze bezpośrednio, ale zawsze) chcieli sobie kupić loda/gofra/zapiekankę/obwarzanka/inną rzecz do zjedzenia przy użyciu rąk. Na moją uwagę, że nie mają gdzie umyć rąk, a bez tego to tak średnio higienicznie jest, słyszałam najczęściej, że złośliwie im psuję wycieczkę.
5. Inni rodzice ze swoim brzdącem poprosili, żebym ich zabrała na Stare Miasto, pokazała Barbakan, Kościół Mariacki, Wawel, Smoczą Jamę, etc., ale żebyśmy poszli tak, żeby nie mijać po drodze straganów ze słodyczami i pamiątkami, bo dzieciak będzie chciał. Na moje tłumaczenia, że to niemożliwe (zaznaczam, że przyjechali w środku sezonu), nastąpił foch z przytupem. Bo wiecie, to wcale nie tak, że tych straganów jest nawalone w typowo turystycznych miejscach, nie, to na pewno ja jestem częścią Spisku Straganiarzy i złośliwie chcę gości puścić do domu w skarpetkach (ze smokiem, 16.99 za parę).
Jak już zdaje się kiedyś pisałam, a i po nicku łatwo zgadnąć, jestem krakus. Rodowity. W Krakowie się urodziłam, w Krakowie się wychowałam i po Krakowie nieraz oprowadzałam różnych Krewnych i Znajomych Królika, dziesiąte wody po kisielu i znajomych znajomych przyjaciół rodziny, gdy ci wakacyjną porą przyjeżdżali zwiedzić Gród Kraka. Oto kwiatki z tych wizyt.
1. Rodzice z brzdącem, przyjechali z małego miasteczka (poniżej 10 tys. mieszkańców), które posiada niezwykle urokliwy rynek (byłam, podziwiałam, lody tam sprzedają tak dobre, że wracam od czasu do czasu). Od przyjazdu słyszę obietnice rodziców skierowane do brzdąca, jak to jutro pojedziemy na rynek, i brzdąc będzie sobie biegał i się bawił. Moja uwaga, że raczej nie, bo tam jest taki tłok, że dzieciak się zgubi w sekundę, została zbyta wzruszeniem ramion. Dopiero jak zobaczyli na własne oczy, to zmienili zdanie. Mimo to brzdąc co i rusz odbiegał kawałek od wycieczki, zainteresowany dorożką/gołębiem/zagranicznym turystą/stoiskiem z pamiątkami/etc., a wołającym go rodzicom odpowiadał "przecież obiecaliście". Na Mały Rynek nie mogłam ich wziąć celem wybiegania młodego - traf chciał, że akurat trwała tam jakaś impreza sportowo-studencka i tłok był taki sam (tj. znacznie większy niż zazwyczaj).
2. Miłośnik własnej fury, z tąże furą w pakiecie. On furą przyjechał i furą będzie się woził po mieście. Tramwaj jest poniżej jego godności. Stanie godzinami w korkach i szukanie miejsca parkingowego następnymi godzinami za to już poniżej jego godności nie jest. Zmienił zdanie po jednym dniu, jak organoleptycznie sprawdził, że przystanek jest bliżej dowolnego zabytkowego miejsca niż parking. (No kto by pomyślał, że średniowieczni krakowianie byli tak głupi, że nie zbudowali parkingu między kamienicami?)
3. Nietypowo, bo wycieczka przyjechała na przełomie kwietnia i maja. Rano widzę, że jedna z turystek, nazwijmy ją Joanna, ubrała się w bluzeczkę na ramiączkach, spódnicę przed kolano oraz sandałki. Pytam przed wyjściem czy nie wolałaby się przebrać, bo jednak nasze zwiedzanie parę godzin potrwa i pogoda może się w tym czasie zmienić. Nie, jej tak będzie w sam raz. No ok, faktycznie było dość słonecznie, zresztą ona w tym będzie chodzić a nie ja, więc co mnie to.
Problem pojawił się, gdy dotarliśmy na Wawel, gdzie zechcieliśmy zobaczyć groby królewskie. Pytamy Joanny, co ona na to. Chętnie pójdzie z nami. Tu już ja się nie wtrącałam, ale współzwiedzający zasugerowali Joannie, że ten jej dzisiejszy strój to tak średnio się nadaje do - było nie było - kościoła. Joanna fuknęła, że jest niewierząca. Antek, też jeden przyjezdnych znajomych, zapytał ją, czy nie uważa, że warto by okazać szacunek miejscu cennemu historycznie i kulturowo. Joanna fuknęła, że nie. Antek na to, że po co ona w takim razie w ogóle chce te groby zwiedzać, skoro nic dla niej nie znaczą.
Tu już zareagowałam, poprosiłam ich, żeby się nie kłócili. Poszliśmy wszyscy. Następnego dnia okazało się, że Joanna się przeziębiła. (Niespodzianka, w podziemiach o grubych murach bywa w kwietniu niezbyt ciepło.)
4. Chyba co druga wycieczka karmiła gołębie obwarzankami. Niezdrowe to dla ptaków, no ale co poradzę, nie będę walczyć z wiatrakami. Tym bardziej, że ptaszyska nie tylko się pchają na wyścigi, ale przy odrobinie cierpliwości dają się wziąć na rękę, siadają na głowie, dziobią prosto z dłoni i tak dalej. Ciekawe, że dokarmiacze gołębi zawsze po tej czynności (nie zawsze bezpośrednio, ale zawsze) chcieli sobie kupić loda/gofra/zapiekankę/obwarzanka/inną rzecz do zjedzenia przy użyciu rąk. Na moją uwagę, że nie mają gdzie umyć rąk, a bez tego to tak średnio higienicznie jest, słyszałam najczęściej, że złośliwie im psuję wycieczkę.
5. Inni rodzice ze swoim brzdącem poprosili, żebym ich zabrała na Stare Miasto, pokazała Barbakan, Kościół Mariacki, Wawel, Smoczą Jamę, etc., ale żebyśmy poszli tak, żeby nie mijać po drodze straganów ze słodyczami i pamiątkami, bo dzieciak będzie chciał. Na moje tłumaczenia, że to niemożliwe (zaznaczam, że przyjechali w środku sezonu), nastąpił foch z przytupem. Bo wiecie, to wcale nie tak, że tych straganów jest nawalone w typowo turystycznych miejscach, nie, to na pewno ja jestem częścią Spisku Straganiarzy i złośliwie chcę gości puścić do domu w skarpetkach (ze smokiem, 16.99 za parę).
kraków turyści
Ocena:
171
(193)
W nawiązaniu do historii https://piekielni.pl/91178 .
Jest sobie taki blok nowohucki (jeden z tych starszych), gdzie pod balkonami mieści się dach parteru wysuniętego w stronę ulicy. (Na parterze nikt nie mieszka, jest tam punkt prześwietleń rentgenowskich.)
Jedna starsza pani mieszkająca na drugim? trzecim? piętrze notorycznie (jak twierdzą sąsiedzi) wyrzuca przez balkon resztki jedzenia (na przykład pomidorów czy spaghetti) rzekomo celem dokarmiania gołębi. Gołębie, a jakże, zlatują się. Co prawda nie najzdrowszą dla Columba livia forma urbana dietę wspomniana pani im zapewnia, zaś na blaszanym, nasłonecznionym dachu i tak już nadpsute jedzenie szybko psuje się doszczętnie, ale i tak często-gęsto trochę ptaki zjedzą. Paskudzą po takim posiłku ponad normę.
Około czterdziestoletnia kobieta z pierwszego piętra, z sobie tylko znanych powodów niezadowolona z aromatów i widoków na własnym balkonie, urządziła kiedyś owej starszej pani publiczną awanturę, czego byłam naocznym świadkiem. Po prostu (pardon mój klatchiański) wydarła do niej ryja, gdy obie były akurat na swoich balkonach. Co na to starsza pani?
Wylała z balkonu butelkę wody celem oczyszczenia daszku (niestety, nieskutecznie), po czym wycofała się do mieszkania, pomstując głośno na poziom kultury osobistej dzisiejszej młodzieży z sąsiadką z pierwszego piętra na czele.
Stopień piekielności poszczególnych bohaterek historii jak zwykle pozostawia się ocenie Szanownych Czytelników.
Jest sobie taki blok nowohucki (jeden z tych starszych), gdzie pod balkonami mieści się dach parteru wysuniętego w stronę ulicy. (Na parterze nikt nie mieszka, jest tam punkt prześwietleń rentgenowskich.)
Jedna starsza pani mieszkająca na drugim? trzecim? piętrze notorycznie (jak twierdzą sąsiedzi) wyrzuca przez balkon resztki jedzenia (na przykład pomidorów czy spaghetti) rzekomo celem dokarmiania gołębi. Gołębie, a jakże, zlatują się. Co prawda nie najzdrowszą dla Columba livia forma urbana dietę wspomniana pani im zapewnia, zaś na blaszanym, nasłonecznionym dachu i tak już nadpsute jedzenie szybko psuje się doszczętnie, ale i tak często-gęsto trochę ptaki zjedzą. Paskudzą po takim posiłku ponad normę.
Około czterdziestoletnia kobieta z pierwszego piętra, z sobie tylko znanych powodów niezadowolona z aromatów i widoków na własnym balkonie, urządziła kiedyś owej starszej pani publiczną awanturę, czego byłam naocznym świadkiem. Po prostu (pardon mój klatchiański) wydarła do niej ryja, gdy obie były akurat na swoich balkonach. Co na to starsza pani?
Wylała z balkonu butelkę wody celem oczyszczenia daszku (niestety, nieskutecznie), po czym wycofała się do mieszkania, pomstując głośno na poziom kultury osobistej dzisiejszej młodzieży z sąsiadką z pierwszego piętra na czele.
Stopień piekielności poszczególnych bohaterek historii jak zwykle pozostawia się ocenie Szanownych Czytelników.
blok
Ocena:
93
(119)
Miał być komentarz, ale mnie wewnętrzy filozof dopadł i jest apel. Trudno, muszę bo się uduszę.
Być może kojarzycie już tę historię:
https://piekielni.pl/90387
Zerknijcie też w komentarze pod nią.
(Swoją drogą... https://piekielni.pl/86334 Ciekawe skąd tak krańcowo różny odbiór dwóch historii, które traktują w zasadzie o tym samym. Komediowy styl robi aż tak dużą różnicę?)
Ale ad rem. Mam wrażenie, że komentujący pod nowszą historią próbują usilnie podzielić się, spolaryzować. Wprowadzić fałszywą dychotomię pomiędzy przekazami, które wcale się nie wykluczają.
SILNIEJSZY NIE POWINIEN KRZYWDZIĆ SŁABSZEGO. Dziesięciolatek nie powinien taranować dwulatka, rottweiler nie powinien gryźć chihuahuy, kierowca tira nie powinien rozjeżdżać pieszych na przejściu. Jeśli jesteś w danej sytuacji silniejszy, nie wykorzystuj tego do skrzywdzenia słabszych.
Mam wrażenie, że powyższy przekaz jest tak silny w naszej kulturze, że stał się już oczywisty dla statystycznego obywatela. Nieco mniej oczywisty może być przekaz poniższy.
SŁABSZY POWINIEN UWAŻAĆ NA SILNIEJSZEGO. Bo zawsze może się zdarzyć zagapienie, słaba widoczność, śliska droga, drażniący psa zapach - ogółem dowolny nieszczęśliwy splot okoliczności. Mało tego. Ktoś silniejszy może być po prostu złośliwy. Że nie powinien? No pewnie, że nie powinien! Tylko co to "nie powinien" da słabszemu? Fakt, że rottweiler nie powinien gryźć innych psów, nie ożywi chihuahuy. Rozjechany pieszy nie wstanie z grobu dzięki odszkodowaniu od kierowcy tira. "Przepraszam" rzucone przez dziesięciolatka nie sprawi, że rozbita głowa dwulatka stanie się mniej rozbita. Jeśli jesteś w danej sytuacji słabszy, uważaj na silniejszego. To nie jest rozkaz. To jest dobra rada.
I nie, nie zachęcam do popadania w paranoję, tylko do używania minimum zdrowego rozsądku.
Nie żądam, żeby zamknąć się z dwulatkiem i chihuahuą w domu i pod żadnym pozorem nie wychodzić do parku, a jeśli po drodze jest przejście, to już nie daj Boże. Ale może wystarczy dwulatka zainteresować grzebaniem w piaskownicy, a nie pod huśtawką? Może wystarczy chihuahuę trzymać na smyczy i nie pozwolić jej zaczepiać rottweilera? Może wystarczy się przed przejściem rozejrzeć?
I nie, nie zachęcam do stosowania prawa dżungli. Wręcz przeciwnie. Jeśli jesteś silniejszy, to, proszę Cię, czasem ustąp. Pokaż, że Cię na to stać. Jeśli jedziesz tym tirem wyprowadzić rottweilera na spacer i zabrać dziesięciolatka na plac zabaw, to może zatrzymaj się przed przejściem? A jak już dojedziesz, to może przepuść chihuahuę z właścicielem przodem przez tę wąską alejkę i sam przejdź nią dopiero za chwilę? Może naucz swojego dziesięciolatka, że choć huśtawka jest do huśtania, to można spróbować ją zatrzymać, coby nie staranować dwulatka, który akurat się pod nią zaplątał?
JEŚLI JESTEŚ SILNIEJSZY, NIE KRZYWDŹ SŁABSZEGO, ZWŁASZCZA GDY TEN JEST W SYTUACJI AWARYJNEJ. CHOCIAŻBY DLATEGO, ŻE KIEDYŚ TO TY MOŻESZ BYĆ NA JEGO MIEJSCU.
JEŚLI JESTEŚ SŁABSZY, UWAŻAJ NA SIEBIE. BO MILION SYTUACJI AWARYJNYCH SKOŃCZY SIĘ NA STRACHU, A W MILION PIERWSZEJ DOJDZIE DO TRAGEDII.
I teraz uwaga: cały myk polega na tym, że te dwa przekazy się nie wykluczają. Żaden z nich nie zwalnia z tego drugiego. Naprawdę. Serio-serio.
Dlatego proszę Was, ludzie, trochę empatii. Trochę zrozumienia. Nie tylko dla słabszych. Dla wszystkich.
"No dobra, ale co w tym piekielnego? Po cholerę SmoczycaWawelska ten apel pisze, przecież to strona do piekielnych HISTORII!" pomyślał zapewne niejeden z Was.
Spójrzcie jeszcze raz na komentarze pod historią z pierwszego linku.
Polaryzacja to gigantyczny problem naszego społeczeństwa. Kłócimy się, często o drobiazgi. Dzielimy się, czasem sztucznie, na "madki" i "ciężko pracujących ludzi", na "prawdziwych patriotów" i "feminazistki", na "katoli" i "gimboateistów", na "psiarzy" i "kociarzy". Na swoich i obcych.
I między tymi, często sztucznie utworzonymi, grupami nie ma płaszczyzny porozumienia. To, co się toczy, to nie jest dyskusja. To jest zwykła, ordynarna pyskówka. Nie próbujemy się nawzajem zrozumieć, tylko przeciągnąć oponenta na swoją stronę. Staramy się krzyczeć jak najgłośniej, żeby nas usłyszano. Nie staramy się wypowiadać precyzyjnie, żeby nas wysłuchano. Kolorujemy ten niesamowicie skomplikowany świat na czarno-biało, zapominając nie tylko o szarościach, ale też o wszystkich pozostałych barwach tęczy. Wchodząc do księgarni widzę książkę "Iksiński, kanalia i zdrajca narodu" i "Iksiński, bohater i wybawca uciśnionych". I naprawdę, naprawdę brak mi książki "Iksiński, studium postaci historycznej". Książki grubszej, mniej atrakcyjnej dla laika, gorzej się sprzedającej, ale bardziej obiektywnej.
Bo ja wiem, że całkiem obiektywna to ta książka nie będzie nigdy. Czystego obiektywizmu nie da się osiągnąć. Ale zawsze zbliżanie się do niego będzie lepsze niż oddalanie.
Nie, nie chcę, żebyśmy stali się szarą masą bez własnego zdania. Proszę Was tylko o odrobinę dążenia do zgody.
I ja wiem, że ten problem to jest nasza wada narodowa. "Gdy się dwaj Polacy zejdą, to w trzy strony się rozejdą", "Idzie dwóch Polaków i rozmawia o poglądach, a za nimi już powstało trzy i pół partii politycznej", "Dla Polaków można zrobić wszystko, z Polakami nic", "Polacy są wspaniałym narodem i bezwartościowym społeczeństwem", "Dajcie im rządzić, sami się wykończą", i tak dalej, i tak dalej. I ja nie mam złudzeń, że po moim wpisie nagle wszyscy Polacy się dogadają. Nie dogadywali się nawet jak musieli się zjeżdżać na sejmy kolejno po marnych drogach, to co dopiero teraz, kiedy do dyskusji wystarczy parę kliknięć w Internecie.
I ja wiem, każdy myśli "to nie moja wina, że w tym kraju tak jest". No nie Twoja, a w każdym razie nie tylko Twoja. Ale to, że się kłócisz, to już tylko Twoja. A moja, że piszę ten tekst.
Ale wady narodowe są po to, żeby z nimi walczyć. I jeśli choć jedna osoba spróbuje, choć raz, to już na świecie będzie choć o tę odrobinę lepiej. A przecież o to w życiu chodzi, żeby było raczej lepiej niż gorzej, c'nie?
Trochę zrozumienia. Dla wszystkich. Odrobinę dążenia do zgody.
Ten wpis zapewne trafi wprost do archiwum, ale jeśli choć jedna osoba przeczyta go i się nad tym zastanowi, to cieszę się, że to napisałam.
Być może kojarzycie już tę historię:
https://piekielni.pl/90387
Zerknijcie też w komentarze pod nią.
(Swoją drogą... https://piekielni.pl/86334 Ciekawe skąd tak krańcowo różny odbiór dwóch historii, które traktują w zasadzie o tym samym. Komediowy styl robi aż tak dużą różnicę?)
Ale ad rem. Mam wrażenie, że komentujący pod nowszą historią próbują usilnie podzielić się, spolaryzować. Wprowadzić fałszywą dychotomię pomiędzy przekazami, które wcale się nie wykluczają.
SILNIEJSZY NIE POWINIEN KRZYWDZIĆ SŁABSZEGO. Dziesięciolatek nie powinien taranować dwulatka, rottweiler nie powinien gryźć chihuahuy, kierowca tira nie powinien rozjeżdżać pieszych na przejściu. Jeśli jesteś w danej sytuacji silniejszy, nie wykorzystuj tego do skrzywdzenia słabszych.
Mam wrażenie, że powyższy przekaz jest tak silny w naszej kulturze, że stał się już oczywisty dla statystycznego obywatela. Nieco mniej oczywisty może być przekaz poniższy.
SŁABSZY POWINIEN UWAŻAĆ NA SILNIEJSZEGO. Bo zawsze może się zdarzyć zagapienie, słaba widoczność, śliska droga, drażniący psa zapach - ogółem dowolny nieszczęśliwy splot okoliczności. Mało tego. Ktoś silniejszy może być po prostu złośliwy. Że nie powinien? No pewnie, że nie powinien! Tylko co to "nie powinien" da słabszemu? Fakt, że rottweiler nie powinien gryźć innych psów, nie ożywi chihuahuy. Rozjechany pieszy nie wstanie z grobu dzięki odszkodowaniu od kierowcy tira. "Przepraszam" rzucone przez dziesięciolatka nie sprawi, że rozbita głowa dwulatka stanie się mniej rozbita. Jeśli jesteś w danej sytuacji słabszy, uważaj na silniejszego. To nie jest rozkaz. To jest dobra rada.
I nie, nie zachęcam do popadania w paranoję, tylko do używania minimum zdrowego rozsądku.
Nie żądam, żeby zamknąć się z dwulatkiem i chihuahuą w domu i pod żadnym pozorem nie wychodzić do parku, a jeśli po drodze jest przejście, to już nie daj Boże. Ale może wystarczy dwulatka zainteresować grzebaniem w piaskownicy, a nie pod huśtawką? Może wystarczy chihuahuę trzymać na smyczy i nie pozwolić jej zaczepiać rottweilera? Może wystarczy się przed przejściem rozejrzeć?
I nie, nie zachęcam do stosowania prawa dżungli. Wręcz przeciwnie. Jeśli jesteś silniejszy, to, proszę Cię, czasem ustąp. Pokaż, że Cię na to stać. Jeśli jedziesz tym tirem wyprowadzić rottweilera na spacer i zabrać dziesięciolatka na plac zabaw, to może zatrzymaj się przed przejściem? A jak już dojedziesz, to może przepuść chihuahuę z właścicielem przodem przez tę wąską alejkę i sam przejdź nią dopiero za chwilę? Może naucz swojego dziesięciolatka, że choć huśtawka jest do huśtania, to można spróbować ją zatrzymać, coby nie staranować dwulatka, który akurat się pod nią zaplątał?
JEŚLI JESTEŚ SILNIEJSZY, NIE KRZYWDŹ SŁABSZEGO, ZWŁASZCZA GDY TEN JEST W SYTUACJI AWARYJNEJ. CHOCIAŻBY DLATEGO, ŻE KIEDYŚ TO TY MOŻESZ BYĆ NA JEGO MIEJSCU.
JEŚLI JESTEŚ SŁABSZY, UWAŻAJ NA SIEBIE. BO MILION SYTUACJI AWARYJNYCH SKOŃCZY SIĘ NA STRACHU, A W MILION PIERWSZEJ DOJDZIE DO TRAGEDII.
I teraz uwaga: cały myk polega na tym, że te dwa przekazy się nie wykluczają. Żaden z nich nie zwalnia z tego drugiego. Naprawdę. Serio-serio.
Dlatego proszę Was, ludzie, trochę empatii. Trochę zrozumienia. Nie tylko dla słabszych. Dla wszystkich.
"No dobra, ale co w tym piekielnego? Po cholerę SmoczycaWawelska ten apel pisze, przecież to strona do piekielnych HISTORII!" pomyślał zapewne niejeden z Was.
Spójrzcie jeszcze raz na komentarze pod historią z pierwszego linku.
Polaryzacja to gigantyczny problem naszego społeczeństwa. Kłócimy się, często o drobiazgi. Dzielimy się, czasem sztucznie, na "madki" i "ciężko pracujących ludzi", na "prawdziwych patriotów" i "feminazistki", na "katoli" i "gimboateistów", na "psiarzy" i "kociarzy". Na swoich i obcych.
I między tymi, często sztucznie utworzonymi, grupami nie ma płaszczyzny porozumienia. To, co się toczy, to nie jest dyskusja. To jest zwykła, ordynarna pyskówka. Nie próbujemy się nawzajem zrozumieć, tylko przeciągnąć oponenta na swoją stronę. Staramy się krzyczeć jak najgłośniej, żeby nas usłyszano. Nie staramy się wypowiadać precyzyjnie, żeby nas wysłuchano. Kolorujemy ten niesamowicie skomplikowany świat na czarno-biało, zapominając nie tylko o szarościach, ale też o wszystkich pozostałych barwach tęczy. Wchodząc do księgarni widzę książkę "Iksiński, kanalia i zdrajca narodu" i "Iksiński, bohater i wybawca uciśnionych". I naprawdę, naprawdę brak mi książki "Iksiński, studium postaci historycznej". Książki grubszej, mniej atrakcyjnej dla laika, gorzej się sprzedającej, ale bardziej obiektywnej.
Bo ja wiem, że całkiem obiektywna to ta książka nie będzie nigdy. Czystego obiektywizmu nie da się osiągnąć. Ale zawsze zbliżanie się do niego będzie lepsze niż oddalanie.
Nie, nie chcę, żebyśmy stali się szarą masą bez własnego zdania. Proszę Was tylko o odrobinę dążenia do zgody.
I ja wiem, że ten problem to jest nasza wada narodowa. "Gdy się dwaj Polacy zejdą, to w trzy strony się rozejdą", "Idzie dwóch Polaków i rozmawia o poglądach, a za nimi już powstało trzy i pół partii politycznej", "Dla Polaków można zrobić wszystko, z Polakami nic", "Polacy są wspaniałym narodem i bezwartościowym społeczeństwem", "Dajcie im rządzić, sami się wykończą", i tak dalej, i tak dalej. I ja nie mam złudzeń, że po moim wpisie nagle wszyscy Polacy się dogadają. Nie dogadywali się nawet jak musieli się zjeżdżać na sejmy kolejno po marnych drogach, to co dopiero teraz, kiedy do dyskusji wystarczy parę kliknięć w Internecie.
I ja wiem, każdy myśli "to nie moja wina, że w tym kraju tak jest". No nie Twoja, a w każdym razie nie tylko Twoja. Ale to, że się kłócisz, to już tylko Twoja. A moja, że piszę ten tekst.
Ale wady narodowe są po to, żeby z nimi walczyć. I jeśli choć jedna osoba spróbuje, choć raz, to już na świecie będzie choć o tę odrobinę lepiej. A przecież o to w życiu chodzi, żeby było raczej lepiej niż gorzej, c'nie?
Trochę zrozumienia. Dla wszystkich. Odrobinę dążenia do zgody.
Ten wpis zapewne trafi wprost do archiwum, ale jeśli choć jedna osoba przeczyta go i się nad tym zastanowi, to cieszę się, że to napisałam.
kraj
Ocena:
182
(242)
1
« poprzednia 1 następna »